Tasuta

Wyprawa Bohaterów

Tekst
Märgi loetuks
Wyprawa Bohaterów
Wyprawa Bohaterów
Tasuta audioraamat
Loeb Piotr Bajtlik
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozległ się głos trąbki i gwar z wolna przycichł. Wkrótce dały się słyszeć delikatne dźwięki klawicymbału, a na drogę wiodącą do ołtarza posypały się świeże płatki kwiatów. Pary, trzymając się pod rękę, ruszyły w królewskiej procesji wzdłuż nawy. Gareth, pociągnięty przez Helenę, dołączył do pochodu u jej boku. Zdawało mu się, że wszyscy nań patrzą i czuł się niezręcznie jak nigdy, nie bardzo wiedząc, jak zachować pozory miłości do żony. Czuł na sobie spojrzenia setek ludzi i nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że wszyscy go właśnie oceniają, choć wiedział, że tak nie jest. Droga do ołtarza wydłużała się w nieskończoność; nie mógł doczekać się, kiedy stanie wreszcie nieopodal siostry i będzie to mieć za sobą. Równocześnie nie przestawał myśleć o spotkaniu z ojcem; zastanawiał się, czy wszyscy gapie znają już prawdę.

– Mam dziś złe wieści – szepnął do Heleny, gdy w końcu dotarli na miejsce i nikt już na nich nie patrzył.

– Naprawdę myślisz, że jeszcze ich nie znam? – odburknęła.

Popatrzył na nią, zaskoczony, ona zaś spojrzała na niego z pogardą.

– Mam swoich szpiegów – rzekła.

Zmrużył oczy; miał ochotę zrobić jej krzywdę. Jak mogła podchodzić do sprawy tak niedbale?

– Jeśli ja nie zostanę królem, ty nigdy nie będziesz królową – powiedział.

– Nigdy się tego nie spodziewałam – odparła.

To zaskoczyło go jeszcze bardziej.

– Nigdy nie spodziewałam się po nim, że mianuje cię następcą – dodała. – Dlaczego miałby to zrobić? Nie jesteś przywódcą, tylko kochankiem. Co prawda nie moim.

Gareth poczuł, że się czerwieni.

– Tak samo jak ty – odparował.

Teraz to ona się zaczerwieniła. Gareth nie był jedyną osobą w ich związku, która miała sekretnego kochanka. On też miał swoich szpiegów, a ci donosili mu o podbojach miłosnych żony. Na razie puszczał je płazem, póki się z nimi nie obnosiła i póki dawała mu święty spokój.

– Niespecjalnie dajesz mi wybór – odpowiedziała. – Oczekujesz, że do końca życia będę trwać w celibacie?

– Wiedziałaś, jaki jestem – odparł – a mimo to za mnie wyszłaś. Wybrałaś władzę, nie miłość, więc nie graj teraz niewiniątka.

– Nasze małżeństwo zaranżowano – powiedziała. – Nie miałam najmniejszego wyboru.

– Ale też nie protestowałaś – odrzekł.

Nie miał ochoty ani siły dłużej z nią dyskutować. Była przydatnym rekwizytem, żoną-marionetką. Tolerował ją, bo czasami bywała użyteczna – dopóki mu się zbytnio nie naprzykrzała.

Gareth obserwował szyderczym wzrokiem, jak wszyscy zwracają spojrzenia ku jego najstarszej siostrze, prowadzonej do ołtarza przez ojca. Ależ ten drań miał tupet: bezczelnie udawał smutek, ocierał ukradkiem łzy. Aktor do ostatka. Choć tylko niewydarzony głupiec w oczach Garetha, który nie wyobrażał sobie, by ojciec mógł czuć autentyczny żal, oddając córkę, bądź co bądź, na pożarcie wilkom z królestwa McCloudów. W równie głębokiej pogardzie miał Gareth Luandę, która zdawała się cieszyć z całej uroczystości, jakby nie dbała o to, że zostaje oddana w ręce plebejuszy. Ona również pożądała władzy. Z zimną krwią. Z wyrachowaniem. W tej kwestii ona jedna, spośród całego rodzeństwa, najbardziej przypominała Garetha. Pod pewnymi względami ją rozumiał, chociaż nigdy nie okazywali sobie cieplejszych uczuć.

Przestąpił z nogi na nogę, niecierpliwiąc się, kiedy wszystko się skończy. Z trudem wytrzymywał ceremonię. Patrzył, jak Argon przewodniczy błogosławieństwom, recytuje zaklęcia, odprawia rytuały. Wszystko to było farsą; niedobrze mu się od tego robiło. Zwykła polityczna unia dwóch rodów. Dlaczego nie mogli nazwać rzeczy po imieniu?

W końcu wszystko na szczęście dobiegło końca. Tłum podniósł się z miejsc, wiwatując, gdy dwoje młodych złączyło się w pocałunku. Rozległ się dźwięk potężnego rogu i idealny porządek ślubu ustąpił miejsca ledwo kontrolowanemu zamieszaniu. Rodzina królewska podążyła z powrotem główną nawą i dalej do miejsca, w którym zaplanowano weselne przyjęcie.

Nawet Gareth, przy całym swoim cynizmie, był pod wrażeniem widoku; najwyraźniej ojciec postanowił tym razem nie szczędzić grosza. Przed nimi ciągnęły się stoły do ucztowania, szeregi kadzi z winem i półmiski pełne pieczonego mięsiwa – z wieprza, baranów i jagniąt. Za nimi trwały przygotowania do głównej rozrywki: turnieju. Ustawiano cele do rzutów kamieniem i włócznią, tarcze dla łuczników – a w centrum tego wszystkiego szranki otaczały pole do walki na kopie. Tłum zaczynał już gromadzić się wokół niego.

Po chwili ludzie po obu stronach zaczęli rozstępować się przed stającymi w szranki rycerzami. Ze strony MacGillów pierwszy oczywiście nadjechał konno odziany w zbroję Kendrick, za którym podążały dziesiątki Srebrnych. Dopiero jednak kiedy pojawił się Erec, jadący na swym białym koniu w niewielkim odstępie od reszty, gawiedź ucichła z podziwu. Ściągał na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych; nawet Helena wychyliła się ku niemu, a Gareth dostrzegł, że podobnie jak pozostałe kobiety ona także pożąda tego rycerza.

– Jest już prawie w wieku wyboru, a jeszcze nie ma wybranki. Każda kobieta w królestwie poślubiłaby go z ochotą. Dlaczego nie wybiera żadnej z nas?

– Jak to „z nas”? Co tobie do tego? – spytał Gareth, mimo woli czując ukłucie zazdrości. On też chciałby być na jego miejscu, w zbroi, dosiadać rumaka, walczyć na kopie o cześć i honor. Tyle że nie był wojownikiem. I każdy o tym wiedział.

Helena skwitowała to lekceważącym gestem.

– Nie jesteś prawdziwym mężczyzną – rzuciła drwiąco. – Nie pojmujesz tych rzeczy.

Gareth znów się zaczerwienił. Chciał się jej jakoś odciąć, ale nie pora była na to. Zamiast tego towarzyszył jej więc na trybunę, gdzie usiedli razem z innymi, aby oglądać zawody. Gareth miał złe przeczucie. Ten dzień z każdą chwilą wyglądał coraz gorzej, a przewidywał, że potrwa bardzo długo, wypełniony rycerską chwałą i pretensjonalnym ceremoniałem, wzajemnie raniącymi się i zabijającymi wojownikami. Z tego dnia był całkowicie wykluczony. Ten dzień uosabiał wszystko, czego szczerze nienawidził.

Siedział na trybunie i rozmyślał. Marzył skrycie o tym, żeby nastąpił przed nim rozlew krwi na niespotykaną skalę, żeby turniej przeistoczył się w ogólną krwawą jatkę, żeby wszystko, co w tym miejscu takie szlachetne, zostało rozdarte na strzępy, rozniesione w pył, wdeptane w ziemię.

Nadejdzie jeszcze dzień, w którym będzie tak, jak on zechce. Nadejdzie dzień, gdy zostanie królem.

Nadejdzie taki dzień.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Thor pędził co sił w nogach, klucząc w tłumie ludzi, aby dotrzymać kroku giermkowi Ereca. Odkąd przeskoczył przez mur amfiteatru, wszystko wokół niego działo się w zawrotnym tempie, ledwo za tym nadążał. Nadal czuł w sobie drżenie, nadal trudno mu było uwierzyć, że dostał się do Legionu i został mianowany drugim giermkiem Ereca.

– Mówiłem ci już, chłopcze, pospiesz się! – warknął Feithgold.

Thorowi nie podobało się, że tamten zwraca się do niego „chłopcze”, gdy sam jest niewiele starszy. Feithgold szybko przemykał wśród ludzi to tu, to tam, jakby chciał go zgubić.

– Czy tu zawsze jest taki tłum? – zawołał Thor, starając się go dogonić.

– Jasne że nie! – odkrzyknął Feithgold. – Mamy letnie przesilenie, czyli najdłuższy dzień w roku, ale i ślub królewny, król specjalnie zaplanował go na dziś. W dodatku pierwszy raz w dziejach otworzyliśmy bramy dla McCloudów. Tylu ludzi naraz nigdy tu nie było, to niespodzianka – dodał jednym tchem, pędząc przez ciżbę. – Obyśmy się nie spóźnili!

– Dokąd biegniemy? – spytał Thor.

– Jak wszyscy porządni giermkowie, przygotować naszego rycerza!

– Do czego? – chciał wiedzieć Thor. Ledwo łapał oddech i ocierał z czoła pot; było mu coraz goręcej.

– Do królewskiego turnieju... pojedynku na kopie!

W końcu dotarli na skraj tłumu i przystanęli przed królewskim strażnikiemm, który rozpoznał Feithgolda i skinął na pozostałych żołnierzy, by przepuścili chłopców. Ci prześliznęli się pod liną i stanęli na kawałku wolnej przestrzeni. Thor z trudem wierzył własnym oczom; znaleźli się w szrankach. Za nimi, odgrodzone linami, cisnęły się rzesze widzów. Wzdłuż całych szranków stały w rzędzie potężne konie bojowe – największe, jakie Thor kiedykolwiek widział – dosiadane przez rycerzy w najrozmaitszych rodzajach zbroi. Wśród Srebrnych znajdowali się też inni rycerze z obydwu królestw, ze wszystkich prowincji, jedni w czarnej zbroi, inni w białej, w hełmach, z najróżniejszą bronią u boku. Wydawało się, że w te szranki zjechał cały świat.

Gdzieniegdzie trwały już pojedynki. Thor widział szarżujących na siebie rycerzy z prowincji, o których nigdy nie słyszał; jego uszu dochodził szczęk kopii i tarcz, któremu za każdym razem towarzyszył radosny okrzyk gawiedzi. Patrząc z tak bliska, Thor zdumiewał się mocą i szybkością rozpędzonych koni, łoskotem rycerskiego oręża. Cóż to była za sztuka – i jak niebezpieczna.

– To nawet nie wygląda jak igrzyska! – zawołał do Feithgolda, podążając za nim po obrzeżach szranek.

– Bo nie powinno – odparł tamten, przekrzykując szczęk broni. – To prawdziwe pojedynki, które tylko udają zabawę, walka na śmierć i życie. Ludzie umierają tu każdego dnia. Szczęście mają ci, co opuszczają to miejsce bez szwanku. Ale takich jest niewielu.

Thor podniósł wzrok w porę, by zobaczyć, jak dwóch rycerzy ściera się właśnie w pełnym galopie. Usłyszał okropny łoskot, gdy stal napotkała stal, a w chwilę potem ujrzał, jak jeden z jeźdźców wyrzucony z siodła pada na grzbiet o kilka stóp od Thora.

Tłum wydał z siebie stłumiony okrzyk zgrozy. Rycerz leżał bez ruchu, a Thor zobaczył, że z piersi sterczy mu ułamane drzewce kopii, która przebiła zbroję. Rycerz krzyknął z bólu, a z ust pociekła mu krew. Kilku giermków podbiegło do niego i odciągnęło go z pola. Zwycięzca paradował powoli, wysoko wznosząc swoją kopię, co wywołało entuzjastyczny okrzyk widzów.

 

Thor milczał, wstrząśnięty. Nie wyobrażał sobie, że udział w turnieju może być aż tak śmiertelnie niebezpieczny.

– To, co zrobili przed chwilą ci chłopcy, to także twoja praca – powiedział Feithgold – jako giermka. A dokładniej, drugiego giermka.

Zatrzymał się, po czym podszedł do Thora tak blisko, że ten aż poczuł odór z jego ust.

– I nie zapominaj, że to ja odpowiadam przed Erekiem, a ty przede mną. Ty masz mi tylko pomagać. Rozumiesz?

Thor w odpowiedzi skinął głową, choć nadal próbował ogarnąć wszystko umysłem. Wyobrażał to sobie kiedyś zupełnie inaczej, a wciąż tak naprawdę nie wiedział, co go jeszcze czeka. Czuł, że Feithgold traktuje go jako zagrożenie. Chyba właśnie zyskał kolejnego wroga.

– Nie mam zamiaru wtrącać się w to, jakim jesteś giermkiem dla Ereca– powiedział Thor.

Feithgold zaśmiał się krótko i szyderczo.

– Chłopcze, nie byłbyś w stanie w nic mi się wtrącić, nawet gdybyś spróbował. Po prostu nie wchodź mi w drogę i rób, co ci mówię.

To rzekłszy, odwrócił się i pognał krętymi ścieżkami tuż za linami odgradzającymi ich od ludu. Thor biegł za nim, ledwo nadążając, i wkrótce znalazł się w labiryncie stajni. Szedł wąskim przejściem, omijając paradujące konie bojowe i krzątających się przy nich nerwowo giermków. Feithgold zmieniał co chwilę kierunek, aż w końcu stanął przed boksem z wielkim, wspaniałym rumakiem. Thor z wrażenia aż wstrzymał oddech. Ledwo mógł uwierzyć, że tak wielkie i piękne stworzenie naprawdę istnieje, nie mówiąc o tym, że daje się utrzymać za stajennym ogrodzeniem. Koń wyglądał jak gotowy do bitwy.

– Warkfin – powiedział Feithgold. – Koń Ereca. No, jeden z jego koni. Ten, którego dosiada do pojedynków na kopie. Niełatwo go poskromić, ale Erecowi się udało. Otwórz bramkę – polecił.

Thor spojrzał zmieszany najpierw na niego, potem na bramkę w drewnianym ogrodzeniu boksu, próbując zrozumieć, co ma zrobić. Podszedł bliżej i pociągnął za kołek między listwami, ale nic się nie stało. Pociągnął mocniej, kołek drgnął i bramka zaczęła się powoli otwierać.

W tej samej chwili Warkfin zarżał, stanął dęba i kopnął w bramkę, niemal trafiając Thora w palec. Chłopiec odruchowo szarpnął się, cofając rękę.

Feithgold zaśmiał się głośno.

– Dlatego właśnie kazałem to zrobić tobie. Następnym razem otwieraj szybciej, chłopcze. Warkfin nie czeka na nikogo, zwłaszcza na ciebie.

Thor zagotował się ze złości; Feithgold zaczynał go denerwować, a nie wiedział, jak sobie z nim poradzi.

Szybko otworzył drewnianą bramkę, tym razem unikając młócących powietrze kopyt.

– Mam go wyprowadzić? – zapytał ostrożnie, nie chcąc tak naprawdę dotykać wodzy, kiedy Warkfin tak głośno i mocno tupał i przestępował z nogi na nogę.

– Skądże znowu – odpowiedział Feithgold. – Tym zajmuję się ja. Ty masz go tylko karmić, kiedy ci powiem. I sprzątać po nim.

Feithgold chwycił wodze i poprowadził konia przez stajnię. Thor przełknął ślinę. Nie takiego wprowadzenia w fach giermka się spodziewał. Wiedział, że będzie musiał od czegoś zacząć, ale to było poniżające. Wyobrażał sobie walkę, chwałę na polu bitwy, ćwiczenia i konkurowanie z rówieśnikami; nigdy nie widział siebie w roli służącego. Zaczynał zadawać sobie pytanie, czy podjął właściwą decyzję.

W końcu wynurzyli się z ciemnych stajni z powrotem na skąpane w słońcu pole. Thor zmrużył oczy, zaskoczony tą nagłą zmianą, i momentalnie utonął w jazgocie gapiów, którzy wiwatowali ścierającym się rycerzom. Nigdy jeszcze nie słyszał takiego szczęku stali uderzającej w stal ani nie czuł takiego drżenia ziemi pod kopytami potężnych koni.

Wszędzie wokół do pojedynków szykowały się dziesiątki rycerzy. Usługiwali im giermkowie, którzy polerowali zbroje, oliwili oręż, sprawdzali siodła, popręgi i broń, podczas gdy rycerze dosiadali swych wierzchowców i czekali, aż ich imiona zostaną wywołane.

– Elmalkin! – rozległ się głos herolda.

Przez bramę wjechał galopem w szranki szeroki w ramionach rycerz w czerwonej zbroi, przybyły z jakiejś nieznanej Thorowi prowincji. Thor w samą porę obrócił się i uskoczył. Rycerz zaszarżował wzdłuż toru, ale jego kopia ześliznęła się z tarczy przeciwnika. Kopia drugiego rycerza z łoskotem dosięgła celu i Elmalkin wysadzony z siodła poleciał do tyłu, lądując na plecach. Z tłumu podniósł się radosny okrzyk.

Elmalkin natychmiast zerwał się na równe nogi, obrócił na pięcie i wyciągnął rękę w stronę giermka, który stał obok Thora.

– Buzdygan! – krzyknął.

Giermek rzucił się do stojaka z bronią, chwycił buzdygan i pognał do Elmalkina, ale jego przeciwnik zdążył już zawrócić i zaszarżować na rycerza. Zanim giermek zdołał dobiec i przekazać buzdygan swemu panu, drugi rycerz dopadł ich wśród huku kopyt. Gdy opuszczał kopię, zawadził nią giermka, trafiając go w skroń. Chłopak okręcił się w powietrzu i padł twarzą na ziemię.

Leżał bez ruchu. Nawet z tej odległości Thor widział, jak z głowy giermka sączy się krew, zabarwiając piach na czerwono. Thor przełknął głośno ślinę.

– Niezbyt miły widok, co?

Feithgold stał obok niego, patrząc mu prosto w twarz.

– Weź się w garść, chłopcze. Jesteśmy w samym środku bitwy.

Nagle hałas ucichł; otwarto główny tor turnieju. W oczekiwaniu na starcie, które miało się na nim odbyć, wstrzymano wszystkie inne pojedynki. Wokół narastało napięcie. Z jednej strony, dzierżąc swoją kopię, nadjechał Kendrick. Na drugim końcu toru pojawił się rycerz w charakterystycznej zbroi McCloudów.

– MacGillowie przeciw McCloudom – szepnął Feithgold. – Prowadzimy wojnę od wieków. Szczerze wątpię, żeby ten pojedynek ją zakończył.

Rycerze opuścili przyłbice, a gdy zabrzmiał róg, ruszyli na siebie z okrzykiem. Nabrali ogromnej prędkości i w chwilę później starli się z takim łoskotem, że Thor odruchowo niemal zatkał uszy. Tłum wydał stłumiony okrzyk zdumienia, bo obaj rycerze trafili w cel i obaj spadli z koni. Każdy jednak szybko porwał się z ziemi, zrzucając z głowy hełm, a giermkowie podbiegli wręczyć im krótkie miecze. Przeciwnicy przystąpili do walki, wkładając w nią wszystkie siły. Thor jak urzeczony patrzył na ciosy i cięcia zadawane przez Kendricka, zachwycony ich kunsztem i gracją, ale i McCloud był znakomitym wojownikiem. Poruszali się obaj w bitewnym tańcu to w jedną, to w drugą stronę, próbując zmęczyć przeciwnika, nie ustępując mu ani na krok.

W końcu ich miecze zwarły się w jednym potężnym uderzeniu, którego siła wybiła je z dłoni obydwu rycerzy. Ich giermkowie podbiegli z buzdyganami, lecz kiedy Kendrick sięgał po swój, giermek McClouda podbiegł od tyłu i uderzył go buzdyganem w plecy, posyłając na ziemię. Tłum zakrzyknął ze zgrozy.

McCloud podniósł z ziemi swój miecz, podszedł do Kendricka i przykładając mu ostrze do szyi, przycisnął go do ziemi. Kendrick nie miał innego wyboru.

– Poddaję się!– krzyknął.

McCloudowie podnieśli zwycięski okrzyk – po stronie MacGillów jednak rozległy się gromy oburzenia.

– Oszustwo! – krzyknęli MacGillowie.

– Oszustwo! Oszust! – zawtórował im wściekły chór.

Wrzenie tłumu rosło z każdą chwilą, aż w końcu narastający chór protestów sprawił, że ludzie się rozproszyli i zwolennicy obu stron – MacGillów i McCloudów – ruszyli naprzeciw siebie.

– Niedobrze – powiedział Feithgold do Thora; chłopcy stali z boku i przyglądali się wszystkiemu.

Chwilę później tłum eksplodował, a w ruch poszły pięści. Zaczęła się chaotyczna bijatyka; zewsząd padały ciosy na oślep, ludzie brali się za bary, powalając nawzajem na ziemię. Tłum gęstniał i wszystko mogła lada chwila przerodzić się w otwartą bitwę.

Nagle zabrzmiał róg i z obu stron wkroczyli strażnicy; udało im się rozdzielić i powstrzymać walczących. Kolejny raz rozległ się dźwięk rogu, tym razem donośniejszy. Zapadła cisza, a król MacGill powstał ze swego tronu.

– Nie będzie dziś żadnych burd! – zagrzmiał iście królewskim głosem. – Nie w dniu takiego święta! I nie na moim dworze!

Powoli tłum się uspokoił.

– Jeśli chcecie walki między naszymi wspaniałymi klanami, niech ją rozstrzygnie dwóch orędowników wystawionych przez każdą ze stron.

MacGill spojrzał na króla McClouda, który siedział w otoczeniu swej świty na przeciwległej trybunie.

– Zgoda? – zakrzyknął MacGill.

McCloud wstał uroczyście.

– Zgoda! – zawołał.

Po obu stronach wzniósł się radosny okrzyk tłumu.

– Wybierzcie swego orędownika! – krzyknął MacGill.

– Już to zrobiłem – odparł McCloud.

I spośród McCloudów wyłonił się jadący konno potężny rycerz, największy człowiek, jakiego Thor kiedykolwiek widział. Był zwalisty jak olbrzymi głaz, miał długą brodę i wykrzywiał się w grymasie, który zdawał się mieć na twarzy od urodzenia.

Thor wyczuł za sobą jakiś ruch i tuż przy nim stanął Erec. Dosiadł Warkfina i podjechał do przodu. Thor przełknął ślinę. Nie chciało mu się wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wezbrała w nim duma na widok Ereca, ale i obawa, gdy przypomniał sobie, że przecież jest giermkiem na służbie rycerza, który szykuje się do walki.

– Co robimy? – pospiesznie zapytał Feithgolda.

– Cofnij się tylko i rób, co ci powiem – odparł tamten.

Erec wjechał konno w szranki i zatrzymał się, wpatrując się w twarz stojącego na drugim końcu przeciwnika. W miarę jak ich rumaki stąpały głośno w miejscu, napięcie rosło. Thor czekał i patrzył, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe.

Zabrzmiał róg i rycerze natarli na siebie.

Thor podziwiał grację, z jaką pędził przed siebie Warkfin, niby ryba pląsająca w falach. Przeciwnik był ogromny, Erek zaś smukły i pełen wdzięku. Przecinał powietrze z nisko pochyloną głową, szybko jak strzała, a jego srebrna zbroja błyszczała w ruchu tak, jakby była wypolerowana najdoskonalej w świecie.

Tuż przed zetknięciem z celem Erec dokładnie przymierzył kopią i odchylił się w bok. Zdołał trafić rywala w sam środek tarczy, unikając zarazem jego uderzenia. Zwalisty wojownik poleciał w tył i runął na ziemię jak oderwany ze zbocza góry głaz.

Strona MacGillów wybuchła radosnym okrzykiem, a Erec przejechał obok, obrócił konia i zawrócił. Nie zsiadając z konia, podniósł przyłbicę i przystawił ostrze kopii do gardła przeciwnika.

– Poddaj się!– krzyknął.

Tamten splunął tylko.

– Nigdy!

Po czym, zagarnąwszy pełną garścią piachu, cisnął nim Erecowi w twarz. Zaskoczony rycerz odruchowo sięgnął do oczu i, upuszczając kopię, runął z konia na ziemię.

Po stronie MacGillów podniosły się gwizdy, syknięcia i głośne okrzyki. Nie tracąc czasu, rywal Ereca podbiegł do niego i rąbnął go kolanem w bok. Erec przewrócił się, a wtedy tamten uniósł z ziemi duży kamień i zamierzył się, aby cisnąć nim Erecowi w twarz.

– NIE! – zawołał Thor i, nie panując nad sobą, postąpił o krok naprzód.

Rycerz McCloudów wypuścił kamień z rąk, ale w tym samym momencie Erec przeturlał się w bok i kamień trafił tylko w ziemię. Zwinność Ereca była imponująca; już stał na nogach przed nieczysto walczącym wrogiem.

– Krótkie miecze! – zawołali obaj królowie jak jeden mąż.

Feithgold jak błyskawica obrócił się w stronę Thora i przeszył go wzrokiem; oczy miał wielkie jak spodki.

– No dawaj! – wrzasnął.

Serce Thora załomotało; obrócił się w popłochu i zaczął szukać miecza na stojaku z bronią Ereca. Obfitość oręża go oszołomiła. Sięgnął go miecz i rzucił się wręczyć go Feithgoldowi.

– Miał być krótki, głupku! – wrzasnął Feithgold.

Thorowi zaschło w gardle, jakby zwrócił się na niego wzrok wszystkich mieszkańców królestwa. Wpadł w jeszcze większy popłoch, z wrażenia oczy mu się zamgliły i już w ogóle nie widział, który miecz ma podać. Feithgold odepchnął go, sam chwycił potrzebną broń i pobiegł na pole boju.

Thor patrzył w ślad za nim, czując się strasznie. Był do niczego. Próbował wyobrazić sobie, że to on biegnie z mieczem przed tłumem widzów, i kolana się pod nim ugięły.

Giermek drugiego rycerza dotarł do niego szybciej i Erec musiał uskoczyć z drogi, kiedy olbrzym zamachnął się, ledwie go chybiając. Po chwili Feithgold też dopadł Ereca, podając mu broń. W tym momencie wróg znów zaatakował, ale Erek był już gotów i błyskawicznie uskoczył. Olbrzym wpadł wprost na Feithgolda. Rozwścieczony tym, że nie trafił, rycerz chwycił giermka za włosy i mocno uderzył go czołem w twarz.

 

Rozległ się chrzęst kości i z nosa Feithgolda trysnęła krew, a giermek padł na ziemię jak szmaciana lalka.

Thor stanął z ustami szeroko otwartymi ze zgrozy. Nie wierzył własnym oczom. Tłum gapiów najwyraźniej też, bo rozległy się gwizdy i okrzyki gniewu.

Erec machnął mieczem, prawie trafiając rywala, i obaj znów stanęli naprzeciw siebie.

Thor pojął nagle, że teraz tylko on pozostał Erecowi jako giermek. Wziął głęboki oddech. Nie wiedział, co robić. Nie był na gotowy, zwłaszcza gdy były na niego zwrócone oczy całego królestwa.

Rycerze ścierali się wściekle, parując cios za ciosem. Olbrzym McCloudów był wyraźnie silniejszy od Ereca, ten drugi jednak walczył lepiej, szybciej, zwinniej. Wśród machnięć, cięć i pchnięć obaj odpierali nawzajem swoje ataki, nie mogąc zdobyć przewagi.

W końcu król MacGill powstał i zawołał:

– Długie włócznie!

Serce Thora zabiło szybciej – wiedział już, że to sygnał dla niego, dla giermka na służbie. Rzucił się do stojaka i sięgnął po najodpowiedniejszą na oko włócznię. Chwytając jej drzewce, modlił się, by jego wybór był trafny.

Wpadł na pole boju i poczuł na sobie spojrzenie tysięcy oczu. Biegł do Ereca co sił w nogach, aż podał mu broń i z ulgą spostrzegł, że dotarł do niego pierwszy.

Erec przyjął od niego włócznię i błyskawicznie stanął w gotowości do walki. Jak nakazywał mu honor, poczekał, aż przeciwnik odbierze broń, i dopiero wtedy go zaatakował. Thor usunął się prędko z drogi, nie chcąc powtórzyć błędu Feithgolda; pochylił się też po leżącego bezwładnie giermka i odciągnął go na stronę.

Thor nie spuszczał oka z walczących, gdy nagle owładnęło nim zagadkowe, przemożne przeczucie, że coś jest nie tak. Olbrzym trzymał włócznię cofniętą za siebie i uniesioną pod nienaturalnym kątem. Thor skupił wzrok na jej grocie i nagle doznał wrażenia, jakby cały otaczający go świat w okamgnieniu zwolnił i jednocześnie zawęził się do tego jednego przedmiotu. Przeczuł chyba nawet bardziej niż zrozumiał, że grot włóczni jest ruchomy i obluzowany. Rycerz chciał się zamachnąć i cisnąć nim jak nożem czy pociskiem z procy, z impetem i siłą, które musiałby zaskoczyć Ereca.

Nie było czasu do stracenia. W jednej chwili Thor poczuł w sobie falę gorąca, mrowienie, jakiego pierwszy raz doświadczył w Mrocznym Lesie, walcząc z syboldem. Wszystko teraz działo się w przedziwnym spowolnieniu, jakby prócz Thora wszyscy zmienili się w muchy pełzające w smole. Olbrzym powoli machnął włócznią, a grot faktycznie oddzielił się od niej i poszybował, obracając się wzdłuż własnej osi, wprost ku twarzy Ereca.

Thor poczuł w sobie rosnącą moc, rozpalający się żar, jakiego istnienia nawet nie podejrzewał. Poczuł, że jest znacznie większy od grotu włóczni, więc samym swym umysłem nakazał mu się zatrzymać, zażądał od niego, aby zawisł w miejscu. Nie chciał, by Erecowi coś się stało, nie przez tak podłą sztuczkę. Nie pozwoli na to. Nie.

– NIE! – wykrzyknął, postępując o krok i unosząc dłoń w kierunku lecącego grotu.

Ten zawisł w powietrzu tuż przed twarzą Ereca, po czym nieszkodliwie opadł na ziemię. W chwilę później świat wokół Thora wrócił do zwykłego rytmu.

Obaj rycerze odwrócili się i spojrzeli na chłopca. Podobnie zresztą jak obydwaj królowie; jak tysiące widzów. Czuł, że są na niego zwrócone wszystkie oczy i zrozumiał, że wszyscy stali się świadkami tego, co przed chwilą zrobił. Wiedzą, że nie jest kimś zwykłym; że posiada jakąś dziwną moc; że wpłynął na wynik pojedynku; że ocalił Ereca; że może nawet nie dopuścił do otwartej bitwy i zmienił losy królestwa.

Thor stał jak wryty, zadając sobie pytanie, co się właściwie stało.

Miał oto niezachwianą pewność, że nie jest taki, jak wszyscy otaczający go ludzie. Jest inny.

Ale kim właściwie jest?