Tasuta

Wyprawa Bohaterów

Tekst
Märgi loetuks
Wyprawa Bohaterów
Wyprawa Bohaterów
Tasuta audioraamat
Loeb Piotr Bajtlik
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Król MacGill siedział w sali biesiadnej u szczytu długiego stołu, patrząc na swoich poddanych; u przeciwległego szczytu stołu siedział król McCloud, między królami zaś ucztowały setki przedstawicieli obydwu klanów. Weselne hulanki trwały od wielu godzin, aż w końcu napięcie między dwoma rodami, wywołane turniejowymi pojedynkami, z wolna opadło. Tak jak przewidział MacGill, mężczyznom trzeba było tylko trochę wina i mięsa – no i kobiet – aby zapomnieli o wszystkim, co ich dzieli. Teraz mieszali się przy tym samym stole w najlepszej komitywie niby towarzysze broni. Przyglądając się im, MacGill miał nawet wrażenie, że nie należą już do dwóch różnych klanów, ale do jednego.

Król czuł, że podjął słuszną decyzję; jego plan najwyraźniej przynosił zamierzony skutek. Już teraz obydwa klany zbliżyły się do siebie. Udało mu się osiągnąć coś, czego nie potrafili jego poprzednicy z rodu MacGillów: zjednoczyć obie części Kręgu, uczynić z ich mieszkańców jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej żyjących w pokoju sąsiadów. Jego córka Luanda siedziała właśnie ramię w ramię ze swym mężem, królewiczem McCloudów; wyglądała na ukontentowaną. Jego poczucie winy trochę się zmniejszyło. Może i oddał ją obcym, ale przynajmniej zapewnił jej tytuł przyszłej królowej.

Wrócił myślami do wszystkich przygotowań poprzedzających dzisiejsze wydarzenie, przypomniał sobie długie dni spędzone na sporach z doradcami. Postąpił wbrew wszystkim ich radom, aranżując ten związek. Nie był to łatwy pokój; z czasem McCloudowie i tak okrzepną po swojej stronie Pogórza, zapomną o tym uroczystym dniu i powstaną do nowych rozruchów, starć i potyczek. Król nie miał co do tego złudzeń. Teraz jednak obydwa klany połączyły więzy rodzinne, które trudniej będzie zlekceważyć – zwłaszcza gdy narodzi się dziecko. Kiedy zaś dziecko to podrośnie, a pewnego dnia obejmie władzę jako potomek rodów z obydwu stron Kręgu, nadejdzie może dzień, kiedy cały Krąg się zjednoczy. Pogórze nie będzie już sporną granicą, a wszystkie krainy będą rozkwitać pod rządzami jednego władcy. Takie miał marzenie. Nie ze względu na siebie, ale swoich potomków. Krąg musiał wszak rosnąć w siłę, musiał się zjednoczyć, aby tym skuteczniej strzec Kanionu i odpierać hordy barbarzyńców zagrażających najazdem z zewnątrz. Dopóki oba królewskie rody rozwijały się oddzielnie, ich opór wobec zagrożeń płynących z reszty świata był z konieczności słabszy.

– Wypijmy! – zakrzyknął MacGill i powstał.

Setki biesiadników uciszyły się i również wstały, chwytając za kielichy.

– Za ślub mojej pierworodnej córki! Za unię MacGillów i McCloudów! Za pokój w całym Kręgu!

– Za pokój! – zagrzmiał chór okrzyków. Wszyscy wypili do dna i po chwili na salę powrócił hałas, śmiechy i odgłosy ucztowania.

MacGill usiadł z powrotem na miejsce i omiótł salę wzrokiem, rozglądając się za resztą swoich dzieci. Był tam oczywiście Godfrey, z pełnym kielichem w każdej dłoni, z dziewkami przy jednym i drugim boku, w otoczeniu swych przyjaciół-szubrawców. To wesele było chyba jedynym wydarzeniem w życiu dworu, na jakie chętnie przyszedł. Gareth siedział za blisko swojego kochanka Firtha, który szeptał mu właśnie coś do ucha; sądząc po niespokojnym, strzelającym na boki wzroku syna, MacGill domyślił się, że pewnie właśnie coś knuje. Na samą myśl o tym poczuł mdłości i odwrócił wzrok. W odległym końcu sali dostrzegł swego najmłodszego syna, Reece’a, który biesiadował przy stole giermków w towarzystwie Thora. Król czuł, że także Thor jest mu już bliski jak własny syn i cieszył się, że Reece tak szybko się z nim zaprzyjaźnił.

Przepatrywał twarze biesiadników w poszukiwaniu młodszej córki, Gwendolyn, aż w końcu dostrzegł ją na uboczu, gdzie zaśmiewała się w otoczeniu swoich służek. Podążył za jej spojrzeniem – Gwen spoglądała na Thora. Przyjrzał się jej baczniej i zdał sobie sprawę, że jest w tym chłopcu zadurzona. Nie przewidział tego ani też nie był do końca pewien, co o tym sądzić. Chyba powinien spodziewać się kłopotów. Zwłaszcza po swojej żonie.

– Nie wszystko jest tym, czym się wydaje – usłyszał czyjś głos.

Odwrócił się i ujrzał Argona, który siedział obok, obserwując ucztę obu klanów.

– Co o tym wszystkim myślisz? – zapytał go MacGill. – Czy w obydwu królestwach zapanuje pokój?

– Pokój nie jest czymś niezmiennym – odparł Argon. – Przypomina przypływy i odpływy. To, co widzisz przed sobą teraz, to tylko jego pozory, jedna strona medalu. Starasz się narzucić pokój dwóm rodom rywalizującym od wieków. A przecież dzielą was setki lat przelanej krwi. Dusze wołają o pomstę. A tego nie da się załagodzić jednym małżeństwem.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał król, upiwszy kolejny łyk wina; czuł się nieswój, jak zwykle w obecności druida.

Argon obrócił się do króla i wpatrzył mu się w twarz wzrokiem tak przeszywającym, że ten poczuł w sercu trwogę.

– Gotuj się do wojny. McCloudowie uderzą niebawem. Wszyscy goście, których tu widzisz, będą wkrótce robić wszystko, co w swojej mocy, aby wymordować twój ród.

MacGill przełknął ślinę.

– Czy podjąłem złą decyzję, wydając córkę za jednego z nich?

Po chwili milczenia Argon odpowiedział w końcu:

– Niekoniecznie.

Druid odwrócił wzrok i MacGill pojął, że Argon skończył ten wątek rozmowy. Król zadawał sobie tysiące pytań, ale wiedział, że czarnoksiężnik odpowie mu na nie tylko wtedy, gdy sam będzie do tego skłonny. Śledził więc tylko spojrzenie Argona, które spoczęło najpierw na Gwendolyn, potem na Thorze.

– Czy widzisz ich razem? – spytał MacGill, wiedziony nagłą ciekawością.

– Być może – odparł Argon. – Jeszcze wiele decyzji zostało do podjęcia.

– Mówisz samymi zagadkami.

Argon wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. MacGill zrozumiał, że więcej się nie dowie. Nadal jednak próbował.

– Widziałeś, co stało się dzisiaj podczas turnieju? – indagował. – Za sprawą tego chłopca?

– Zobaczyłem to, zanim się wydarzyło – odrzekł druid.

– I co na to powiesz? Skąd biorą się jego moce? Czy jest kimś takim jak ty?

Argon zwrócił się do króla i znów spojrzał mu w oczy tak intensywnie, że ten prawie odwrócił wzrok.

– Jest ode mnie o wiele potężniejszy.

MacGill zapatrzył się na niego, zaskoczony. Nigdy nie słyszał, żeby druid mówił o sobie.

– Potężniejszy od ciebie? Jak to możliwe? Jesteś czarnoksiężnikiem króla; w całym królestwie nie ma nikogo potężniejszego.

Argon wzruszył jedynie ramionami.

– Moc nie przybiera tylko jednej formy – powiedział. – W chłopcu drzemią siły przekraczające ludzką wyobraźnię... i jego własne rozeznanie. Sam nie ma pojęcia, kim jest... ani skąd pochodzi.

Druid ponownie zwrócił się w stronę króla i spojrzał mu w oczy.

– Ale ty to wiesz – dodał.

MacGill odpowiedział mu pytającym wzrokiem.

– Doprawdy? – zaoponował. – Ty mi powiedz. Muszę znać prawdę.

Argon pokręcił głową.

– Spójrz we własne serce. Uczucia nie kłamią.

– Co się z nim stanie? – zapytał król.

– Zostanie wielkim przywódcą... i wielkim wojownikiem. Sam będzie władał królestwami, i to o wiele większymi niż twoje. Królem też będzie o wiele większym od ciebie. Takie jest jego przeznaczenie.

Przez chwilę MacGilla trawiła zazdrość. Odwrócił się i przyjrzał chłopcu, który siedział przy stole dla giermków, śmiejąc się nieszkodliwie z czegoś pospołu z Reece’em: zwykły wieśniak, obcy tutaj i słaby, najmłodszy ze wszystkich. Jak to możliwe? Wyglądał teraz na młodzika tak nieopierzonego, jakby przyjęto go do Legionu przez niedopatrzenie. MacGill zastanawiał się przez chwilę, czy Argon może się mylić.

Ale druid nigdy się nie mylił; nigdy też nie wygłaszał proroctw bez powodu.

– Dlaczego mi o tym mówisz? – spytał nagle król.

Argon jeszcze raz przeszył go wzrokiem.

– Bo pora, abyś był na to gotowy. Chłopca trzeba szkolić. Trzeba zapewnić mu wszystko, co najlepsze. Taki masz obowiązek.

– Ja? A jego ojciec?

– Cóż z nim? – odparł Argon.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Thor otworzył oczy, zdezorientowany. Przez chwilę próbował zrozumieć, gdzie się znalazł. Leżał na małej stercie siana rzuconej na posadzkę, a ręce dyndały mu za głową. Uniósł się, wycierając oślinione usta, i od razu poczuł kłujący ból za oczami, najgorszy ból głowy w życiu. Przypomniał sobie poprzednią noc, królewską ucztę weselną, picie, smak pierwszego w swoim życiu miodu. Gardło miał całe zaschnięte, a świat wokół niego wirował. W tej chwili gotów był przysiąc sobie, że już nigdy nie weźmie nawet trunku do ust.

Rozejrzał się wokół, próbując zorientować się w przepastnym pomieszczeniu. Wypełniał je odgłos chrapania, a dookoła na stertach siana leżały jakieś ciała. Kilka stóp dalej dostrzegł Reece’a; spał równie mocno jak inni. Wtedy zrozumiał: był w baraku, w koszarach Legionu. Wszędzie leżeli chłopcy w jego wieku, w liczbie około pięćdziesięciu.

Przypomniał sobie niewyraźnie, jak nad ranem Reece wskazywał mu drogę i jak zwalił się bez czucia na stertę siana. W świetle poranka wlewającym się przez otwarte okna Thor zobaczył, że obudził się jako pierwszy. Spojrzał po sobie; najwyraźniej zasnął w ubraniu. Podniósł rękę i przeczesał nią przetłuszczone włosy. Oddałby wszystko za jakąś kąpiel, chociaż nie wiedział, gdzie by ją mógł znaleźć. Zrobiłby też wszystko za kubek wody. W żołądku burczało mu nieznośnie z głodu.

Wszystko było dla niego takie nowe. Nie do końca wiedział, gdzie jest, dokąd zaprowadzi go życie, na czym polega codzienne życie w Królewskim Legionie. Ale się cieszył. Miał za sobą niesamowitą noc, chyba najwspanialszą w życiu. Reece stał mu się bliskim przyjacielem. Zauważył też jedno czy dwa ukradkowe spojrzenia, które rzuciła mu Gwendolyn. Próbował z nią pomówić, ale za każdym razem, kiedy do niej podchodził, zawodziła go odwaga. Na myśl o tym czuł teraz żal. Za dużo osób kręciło się w pobliżu. Gdyby mieli okazję zostać sami, z pewnością nabrałby odwagi. Ale czy taka okazja może się nadarzyć?

 

Zanim jeszcze skończył tę myśl, rozległo się walenie w drewniane drzwi baraku, które po chwili otworzyły się na oścież, wpuszczając promienie światła.

– Wstawać, giermkowie! – rozległ się okrzyk.

Do baraku wmaszerowało może z dziesięciu Srebrnych w brzęczących kolczugach, waląc metalowymi pałkami w drewniane ściany. Hałas był ogłuszający. Wszędzie wokół Thora chłopcy zrywali się na równe nogi.

Na czele przybyłej grupy kroczył żołnierz o wyjątkowo groźnym wyglądzie, którego Thor pamiętał z poprzedniego dnia, z areny – krępy, łysy, z blizną na nosie, którego imię poznał od Reece’a. Kolk. Z gniewnym marsem na czole uniósł palec i wycelował nim prosto w Thora.

– Ty tam, chłopcze! – krzyknął. – Powiedziałem: wstawać!

Thor zdębiał. Przecież już stał.

– Przecież stoję, Wasza Miłość – odparł.

Kolk podszedł i wierzchem dłoni chlasnął go w twarz. Thor zawrzał z oburzenia; wszyscy patrzyli teraz na niego.

– Nie odszczekuj starszemu stopniem! – warknął Kolk.

Zanim Thor zdążył zareagować, Kolk i jego ludzie ruszyli już dalej, gwałtownymi szarpnięciami stawiając na nogi rekruta za rekrutem i kopiąc spóźnialskich po żebrach.

– Nie przejmuj się – dobiegł go uspokajający głos.

Thor odwrócił się i zobaczył stojącego nieopodal Reece’a.

– Nie bierz tego do serca. Oni już tak mają. W ten sposób lubią nas tresować.

– Ty nie oberwałeś – mruknął Thor.

– Mnie oczywiście nie tkną ze względu na ojca. Ale też nie będą zbyt grzeczni. Chcą nas ułożyć, ot co. Myślą, że staniemy się przez to twardsi. Nie przejmuj się tym za bardzo.

Wszyscy chłopcy, w tym Thor i Reece, szybkim marszem opuścili barak. Kiedy wyszli na dwór, rażące światło słońc oślepiło Thora, aż zmrużył oczy i zasłonił je rękami. Nagle ogarnęła go fala nudności; odwrócił się, pochylił i zwymiotował.

Usłyszał chichot pozostałych chłopców. Któryś ze strażników popchnął go i Thor chwiejnym krokiem dołączył do reszty, ocierając usta. Nigdy w życiu nie czuł się tak paskudnie.

Reece, idący obok, wyszczerzył się do niego w uśmiechu.

– Ciężka noc, co? – zapytał, trącając go łokciem w bok. – Mówiłem ci, żebyś skończył po drugim kielichu.

Thora mdliło, a światło kłuło go w oczy; słońca świeciły mocniej niż kiedykolwiek, a przynajmniej tak mu się zdawało. Już teraz robiło się gorąco; pod skórzanym kaftanem poczuł pierwsze krople potu. Próbował przypomnieć sobie nocne ostrzeżenie Reece’a, lecz za nic w świecie nie mógł.

– Nie pamiętam żadnej takiej rady – odparł.

Reece uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– No właśnie. Bo ich nie słuchałeś – zachichotał. – A te niezdarne próby rozmowy z moją siostrą... po prostu szkoda gadać. Chyba w życiu nie spotkałem chłopaka, który tak bardzo bałby się dziewczyny.

Thor poczerwieniał; próbował przypomnieć sobie szczegóły, ale nie mógł. Wszystko pamiętał jak przez mgłę.

– Jeśli chodzi o twoją siostrę, to... nie chciałem cię urazić – powiedział.

– Spokojna głowa. Jeśli się jej spodobasz, będę tylko rad.

Maszerowali teraz szybciej; cała grupa zaczęła wchodzić na wzniesienie. Słońca zdawały się z każdym krokiem palić coraz mocniej.

– Muszę cię jednak ostrzec – ciągnął Reece. – Każdy kawaler w królestwie ma wobec niej zamiary. Szansa, że wybierze ciebie, jest... cóż, powiedzmy, że nikła.

Coraz szybciej maszerowali przez faliste zielone wzniesienia Królewskiego Dworu. Thor poczuł się pewniej wiedząc, że Reece go akceptuje. Było to niesamowite, ale nie mijało mu wrażenie, że Reece staje się mu coraz bardziej bratem, bliższym niż ci, których znał od dziecka. Widział swoich prawdziwych braci; wszyscy trzej maszerowali nieopodal. Jeden z nich spojrzał na niego gniewnie i szturchnął drugiego, który obejrzał się i szyderczo zaśmiał. Obaj pokręcili głowami i odwrócili wzrok. Nie mieli dla niego choćby dobrego słowa – nie żeby Thor się go po nich spodziewał.

– Legion, w dwuszereg! Raz dwa!

Thor podniósł wzrok i zobaczył jeszcze kilku Srebrnych, którzy otaczali i popychali pięćdziesięciu rekrutów, ustawiając ich w ciasnym dwuszeregu. Jeden wyszedł zza Thora i zdzielił po plecach stojącego przed nim chłopca wielkim bambusowym kijem. Chłopiec krzyknął i ustawił się równiej w szyku. Wkrótce wszyscy maszerowali już w równym szyku dwójkowym, pokonując kolejny odcinek królewskich ziem.

– Kiedy idziecie do boju, macie być jak jeden mąż! – zawołał Kolk, chodząc w tę i z powrotem wzdłuż kolumny rekrutów. – To nie podwórko mamusi. Idziecie na wojnę!

Thor szedł i szedł u boku Reece’a, pocąc się w promieniach słońc i zastanawiając, dokąd prowadzą ich żołnierze. Nadal robiło mu się niedobrze na myśl o wypitym miodzie. Ciekaw był, kiedy w końcu dostanie śniadanie i coś do zaspokojenia pragnienia. Ponownie przeklął swoje bezmyślne picie poprzedniego wieczoru.

Pokonawszy ileś pagórków, dotarli do łukowej kamiennej bramy, za którą rozpoczynały się okoliczne pola. Minęli jeszcze jeden kamienny łuk i wkroczyli na teren przypominający amfiteatr z areną – miejsce ćwiczeń Legionu. Na całym terenie ujrzeli dziesiątki rozmaitych tarcz do rzucania włóczniami, strzelania z łuku, ciskania kamieniami, a także wiązki siana służące do ćwiczeń cięć i uderzeń mieczem. Serce Thora przyspieszyło na sam ten widok. Chciał jak najszybciej dostać do ręki broń, jak najszybciej zacząć ćwiczyć.

Kiedy jednak ruszył w stronę pola ćwiczeń, poczuł nagle na żebrach czyjeś szturchnięcie i w niewielkiej grupie z pięcioma innymi rekrutami, w większości młodszymi, jak on sam, został rozdzielony z Reece’em i odłączony od głównej kolumny. Jego małą grupę poprowadzono na przeciwległy kraniec pola.

– Myśleliście, że będziecie ćwiczyć? – spytał szyderczo Kolk, oddzielając ich od reszty Legionu i zarazem odciągając od tarcz. – Dla was mamy dzisiaj konie.

Thor uniósł wzrok i ujrzał w dali, na odległym końcu pola, kilka brykających rumaków. Kolk spojrzał na niego ze złowrogim uśmiechem.

– Inni będą się dziś uczyć rzucania włócznią i władania mieczem, a wy w tym czasie zajmiecie się końmi i sprzątaniem łajna. Cóż, każdy od czegoś musi zacząć. Witajcie w Legionie.

Thor stracił cały zapał. Nie tak sobie to wszystko wyobrażał.

– Myślisz, chłopcze, że jesteś jakiś wyjątkowy? – spytał go Kolk, podszedłszy bliżej; żołnierz najwyraźniej próbował utrzeć mu nosa. – To, że król i jego syn cię polubili, gówno mnie obchodzi. Jesteś teraz pod moją komendą. Rozumiemy się? Nie dbam o to, co to za fikuśną sztuczkę odstawiłeś wczoraj na turnieju. Dla mnie jesteś tylko jeszcze jednym słabowitym młodzikiem. Zrozumiano?

Thor przełknął ślinę. Czekał go długi i wyczerpujący dzień.

Na domiar złego, gdy tylko Kolk oddalił się dręczyć innego rekruta, idący przed Thorem chłopiec – niski, krępy, ze spłaszczonym nosem – odwrócił się i uśmiechnął szyderczo.

– Nie powinno cię tu być – powiedział. – Dostałeś się tu przez oszustwo. Nikt cię nie zwerbował. Tak naprawdę nie jesteś jednym z nas. Nikt cię tu nie lubi.

Chłopiec idący obok tamtego też się obrócił i wykrzywił w uśmiechu.

– Zrobimy wszystko, żebyś odpadł – powiedział. – Dostać się do Legionu to pestka, trzeba tu jeszcze wytrwać.

Thor aż się w środku wzdrygnął od ich niechęci. Nie chciało mu się wierzyć, że już miał tu wrogów i nie rozumiał, czym sobie na to zasłużył. Chciał przecież tylko dostać się do Legionu.

– Pilnujcie może swego nosa – odezwał się ktoś.

Thor obejrzał się sprawdzić, kto taki stanął w jego obronie, i zobaczył wysokiego, chudego rudzielca z małymi, zielonymi oczami w piegowatej twarzy.

– Obaj jedziecie z nami na jednym wózku i też będziecie machać szuflą – dodał rudy – więc też nie jesteście jacyś wyjątkowi. Znajdźcie sobie inną ofiarę.

– Sam pilnuj swego nosa, pachołku – odgryzł się jeden z chłopców – albo zajmiemy się też tobą.

– Spróbuj szczęścia – rzucił rudzielec.

– Będziecie gadać, jak wam pozwolę! – ryknął Kolk do jednego z chłopców idących przed Thorem i zdzielił go po głowie. Obaj gderacze odwrócili się z powrotem w kierunku marszu.

Thor był wdzięczny za pomoc, ale nie bardzo wiedział, co ma rzec; zrównał krok z rudzielcem.

– Dziękuję – powiedział.

Rudy chłopak obrócił się do niego i uśmiechnął.

– Jestem O’Connor. Podałbym ci rękę, ale Kolk dałby mi po głowie. Potraktuj to jako niewidzialny uścisk dłoni. – Tu uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Thor z miejsca go polubił. – Tymi dwoma się nie przejmuj. Są tylko wystraszeni, jak my wszyscy. Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział, na co się piszemy.

Cała grupka dotarła wreszcie na drugą stronę pola, gdzie hasało sześć rozbrykanych koni.

– Łapać wodze! – rozkazał Kolk. – Trzymajcie konia pewnie i oprowadzajcie wokół areny, aż się uspokoi. Migiem!

Thor dał krok w przód, aby złapać wodze jednego z koni, ale ten cofnął się i kopnął przednimi nogami, omal nie trafiając chłopca. Zaskoczony, Thor szarpnął się wstecz, a większość chłopców wybuchnęła śmiechem. Kolk zdzielił Thora po głowie i w chłopcu wezbrała ochota, żeby odwrócić się i mu oddać.

– Jesteś teraz członkiem Legionu – warknął żołnierz. – Nigdy się nie cofaj. Przed nikim. Ani przed człowiekiem, ani przed zwierzęciem. A teraz łap te wodze!

Thor zebrał się w sobie, dał susa naprzód i chwycił wodze brykającego konia. Zdołał je przytrzymać, choć koń wyrywał się i ciągnął, aż w końcu ruszył z nim dookoła rozległego, ziemistego pola, w równej linii za innymi. Koń szarpał się, opierał, ale Thor nie dawał za wygraną.

– Podobno z czasem robi się lżej.

Thor obejrzał się i zobaczył idącego za nim z uśmiechem O’Connora.

– Wiesz, że chcą nas tylko urobić?

Nagle koń prowadzony przez Thora stanął. Bez względu na to, jak mocno Thor go ciągnął, koń nie chciał się ruszyć. Chłopiec poczuł smród, a z konia wydobyła się góra łajna, która zdawała się nie mieć końca.

Thor poczuł, że ktoś wciska mu w rękę niewielką szuflę. Przy nim z uśmiechem na twarzy stał Kolk.

– Posprzątaj! – warknął.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Gareth stał na tłocznym targowisku, pocąc się w płaszczu z kapturem, który miał na sobie, choć było słoneczne południe, i próbował nie rzucać się w oczy. Zawsze starał się unikać tej części Królewskiego Dworu, tych zatłoczonych alejek śmierdzących ludzkim fermentem i pospólstwem. Wszędzie wokół ludzie handlowali i targowali się ze sobą, próbując przechytrzyć jeden drugiego. Znajdował się przy narożnym straganie z głową nisko opuszczoną, udając, że interesuje się sprzedawanymi tam owocami. Kilka kroków dalej, w głębi ciemnego zaułka, stał Firth. Załatwiał właśnie to, po co tu przyszli.

Odwrócony do niego plecami, Gareth był jednak wystarczająco blisko, by słyszeć całą rozmowę. Firth opowiedział mu wcześniej o pewnym człowieku, najemniku, który gotów był sprzedać im flakonik trucizny. Gareth potrzebował czegoś mocnego, co niezawodnie spełni swoje zadanie. Nie mógł pozwolić sobie na żadne ryzyko; przecież kładł na szali swoje własne życie.

Nie było to nic, o co mógłby poprosić miejscowego zielarza. Przydzielił zatem to zadanie Firthowi, który rozpytał o sprawę w przestępczym półświatku i zdał mu później raport. Uzyskawszy tuzin wskazówek co do drogi, Firth doprowadził ich do tego niechlujnego typa, z którym teraz mówił ukradkiem w ciemnym zaułku. Gareth domagał się, żeby być przy dobijaniu targu; musiał się upewnić, że wszystko pójdzie gładko, że nikt nie spróbuje go oszukać i że otrzyma prawdziwą truciznę. Nie był też całkowicie pewien, czy Firth sobie poradzi. O niektóre sprawy musiał jednak zadbać sam.

Czekali na tego człowieka, zanim się pojawił, przez pół godziny. Co chwilę ktoś potrącał Garetha, który modlił się, żeby nikt go nie rozpoznał. Nawet jednak gdyby tak się stało, to skoro był zwrócony do zaułka plecami, wystarczyło po prostu odejść, a nikomu nie przyszłoby na myśl wiązać go z całą sprawą.

– Gdzie flakonik? – zapytał Firth tamtego prostaka; byli tuż obok.

Gareth obrócił się tylko nieznacznie, tak aby nie odsłaniać twarzy, i zerknął na nich spod kaptura. Przed Firthem stał złowieszczo wyglądający człowiek, niechlujny, wychudzony, z zapadniętymi policzkami i wielkimi czarnymi oczami. Wyglądał trochę jak szczur. Gapił się na Firtha bez jednego mrugnięcia.

 

– Gdzie pieniądze? – odrzekł.

Gareth miał nadzieję, że Firth załatwi sprawę, jak należy, choć zwykle jakimś sposobem wszystko partaczył.

– Dostaniesz pieniądze, kiedy dasz mi flakonik – nie ustępował Firth.

Dobrze, pomyślał Gareth z uznaniem.

Zapadło ciężkie milczenie. Po chwili:

– Daj mi połowę teraz, a powiem ci, gdzie on jest.

– Gdzie on jest? – powtórzył Firth niczym echo, zaskoczony. – Mówiłeś, że go dostanę.

– Mówiłem, że dostaniesz, tak. Ale nie że go przyniosę. Masz mnie za głupca? Wszędzie roi się od szpiegów. Nie znam twoich zamiarów, ale chyba nie chodzi o jakąś błahostkę. Inaczej po co byłby ci flakonik trucizny?

Firth zawahał się i Gareth zrozumiał, że słowa mężczyzny zbiły go z pantałyku.

Usłyszał w końcu wyraźny brzęk monet; zerknął ukradkiem i zobaczył, jak sakiewka z królewskim złotem przechodzi z ręki Firtha do dłoni mężczyzny.

Gareth czekał; cisza ciągnęła się nieubłaganie, a on czuł rosnący niepokój, że zostali wystrychnięci na dudków.

– Pójdziesz przez Czarny Las – powiedział w końcu mężczyzna. – Po trzech milach skręć w ścieżkę wiodącą pod górę. Na szczycie skręć ponownie, tym razem w lewo. Pójdziesz najciemniejszym lasem, jaki w życiu widziałeś, aż dotrzesz na niewielką polanę. Na niej zobaczysz chatę czarownicy. Będzie na ciebie czekała... z flakonikiem, którego tak pożądasz.

Gareth rzucił okiem spod kaptura; Firth obracał się już, żeby odejść, gdy nagle mężczyzna złapał go mocno za koszulę.

– Pieniądze – warknął. – Chcę więcej.

Gareth widział strach wypisany na twarzy Firtha i pożałował, że to jego wysłał z tym zadaniem. Zbir musiał wyczuć ten strach – i teraz chciał go wykorzystać. Firth nie nadawał się do takich rzeczy.

– Przecież dałem ci tyle, ile chciałeś – zaprotestował Firth swoim piskliwym głosem.

Jego zniewieściały ton tylko ośmielił rzezimieszka, który roześmiał się złowrogo.

– Ale teraz chcę więcej.

Firth obrócił się w stronę Garetha i oczami szeroko otwartymi ze strachu i niepewności spojrzał wprost na niego.

Gareth odwrócił się błyskawicznie, mając nadzieję, że zdążył i że zbir nie zwrócił na niego uwagi. Jak Firth mógł być taki głupi? Oby nie okazało się, że wydał go tym spojrzeniem.

Serce Garetha waliło mocno, kiedy tak stał i czekał. Nerwowo przebierał w owocach, udając, że mu się podobają. Naprawdę jednak wsłuchiwał się w niekończącą się ciszę panującą w zaułku za jego plecami i wyobrażał sobie wszystko, co mogło pójść nie tak.

Proszę, niech tu nie podchodzi – modlił się w duchu. Proszę, zrobię wszystko. Porzucę cały ten plan.

Poczuł na plecach klepnięcie sękatej dłoni, odwrócił się i spojrzał prosto w wielkie, czarne i pozbawione wyrazu oczy obcego.

– Nie mówiłeś, że masz wspólnika – warknął mężczyzna do Firtha. – A może to jakiś szpieg?

Wyciągnął rękę i, zanim Gareth zdążył zareagować, jednym szarpnięciem ściągnął mu z głowy kaptur. Wpatrzył się w jego twarz i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

– Królewiczu – zająknął się. – Co tutaj robisz?

W chwilę później zmrużył powieki; sam odpowiedział sobie na pytanie. W mig poskładał całą intrygę, a na twarzy wykwitł mu zadowolony uśmieszek. Był o wiele bystrzejszy, niż spodziewał się Gareth.

– Rozumiem – powiedział zbir. – Ten flakonik miał być dla ciebie, tak? Chcesz kogoś otruć? Ale kogo? Oto jest pytanie...

Twarz Garetha pokraśniała z lęku. Ten człowiek za szybko myślał. Było już za późno. Świat wokół niego zaczął się rozpadać. Firth wszystko zaprzepaścił. Jeśli ten zbir wyda tajemnicę Garetha, skażą go na śmierć.

– Może swojego ojca? – ciągnął mężczyzna, a w jego oczach zabłysło zrozumienie. – Tak, to o niego chodzi, prawda? Nie ciebie wybrał. Twój ojciec zatem. Planujesz zabić króla.

Gareth dość już usłyszał. Bez wahania jednym krokiem znalazł się przy obcym, wyciągnął spod płaszcza niewielki sztylet i zatopił go w piersi tamtego. Mężczyzna wydał stłumiony okrzyk.

Nie chcąc zwracać uwagi przechodniów, Gareth przyciągnął zbira za kaftan jak najbliżej, aż niemal zetknęli się twarzami, aż poczuł na sobie jego śmierdzący oddech. Wolną ręką zatkał mu usta, zanim ten zdołał wydać kolejny dźwięk. Czuł, jak na drugą dłoń tryska mu gorąca krew i spływa między palcami.

Zza pleców mężczyzny wyszedł Firth i wydał z siebie zdławiony okrzyk zgrozy.

Gareth trzymał zbira w uścisku jeszcze dłuższą chwilę, dopóki nie poczuł, że ten osuwa mu się bezwładnie w ramionach. Puścił ciało, które runęło na ziemię jak góra mięsa. Rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nikt się im nie przygląda. Na szczęście w targowym zgiełku niczyja głowa nie odwróciła się w stronę ciemnego zaułka.

– Przepraszam, strasznie przepraszam, strasznie przepraszam – powtarzał Firth w kółko, łkając jak mała dziewczynka. Podszedł do Garetha cały roztrzęsiony. – Nic ci nie jest? Nic ci nie jest?

Gareth spoliczkował go na odlew.

– Zamknij gębę i wynoś się stąd – syknął.

Firth odwrócił się i pobiegł.

Gareth miał już odejść, ale przystanął i zawrócił. Pozostało mu do zrobienia jeszcze jedno: przykucnął, wyjął z dłoni zabitego sakiewkę ze złotem i zatknął sobie za pas.

Tamten już jej nie potrzebował.