Tasuta

Poganka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

IV

Jednego dnia, był to dzień lipca, ale już ku wieczorowi schodzący – duszny, bez słońca i bez burzy, ciężki jak niebo, gdy deszczem zapłakać nie może, a coraz niżej, coraz ciemniejszymi i pełniejszymi chmurami ziemię naciskać musi. Gdybym w dniu takim był spokojnie z założonymi rękoma chciał siedzieć, to by mi było piersi rozsadziło – wiedział już o tym poczciwy Bazyl, mój najdawniejszy jeszcze z lat dziecinnych znajomy, a teraz więcej towarzysz niż sługa. – W pogodę nie pytał się o mnie, lecz na słotę, zawsze starannie konia obrządził i wszystko do okulbaczenia przygotował, bo niemylnie po skończonej pracy siadałem na mego bieguna i dalej w góry, w lasy; tego dnia jednak miałem inny cel podróży. Na poczcie sąsiedniego miasteczka musiał być dla mnie list z domu, już od dwóch tygodni czekałem go z największą niecierpliwością, a zawsze daremnie! mój kary Sokół, jak gdyby wiedział o tym, sadził najposuwistsze26 kroki najrówniejszego galopu, a ja tak się ukołysałem, że mi cugle z rąk wypadły. Jechaliśmy lasem, gęstość drzew przejmowała resztki nieczystego światła, naokoło była tylko owa, jak to się często zdarza, owa widna ciemność. Wtem niespodzianie gałęzie jakiegoś drzewa z szelestem łamać się zaczęły, coś parschnęło27, syknęło, dwie źrenice dzikiego żbika jak dwie krwawe iskry zaświeciły i tuż przed łbem końskim z łoskotem ciało jakieś na ziemię upadło; nim zdążyłem pomiarkować, co to być mogło, już mój Sokół zarżał przeraźliwie, w bok się rzucił i poniósł mię jak szalony.

Pozwieszane nad gościńcem dłuższe drzew konary biły mię w twarz, biły mię w oczy – łatwo mogłem o pień który głowę sobie rozbić. – Cóż tu czynić, moi państwo? – Oto żebyście wiedzieli, z całej siły na większy pośpiech gwizdnąłem Sokołowi – a potem przytuliłem się do jego miękkiej grzywy, jak dziecię do najwygodniejszej poduszki – i myślałem – „ha! niech sobie leci, gdzie chce i póki chce mój Sokół”. – Więc też Sokół leciał – a mnie leciały przez głowę różne obrazki, roidła28, wspomnienia – aż nadleciały i słowa Cypriana w owej pamiętnej nocy słyszane. – Doprawdy zdało mi się, że nie przez porównanie, ale rzeczywiście, widomie, osobiście, z przestrzenią się ścigam. – Było to jakieś dziwnie miłe uczucie – przestrzeń uciekała poza mnie czarnym potokiem usuwającej się spod końskich kopyt ziemi – przestrzeń tuż obok mnie biegła dwoma rzędami ciemnych, dziwaczących, olbrzymich postaci – przestrzeń wyścignęła mię w górze wielką z rozpiętymi skrzydłami chmurą, której dobiec nigdy nie mogłem, którą zawsze jakby ducha ptaka widziałem przed sobą. – Ach! powiadam wam, że to było prześlicznie. – Gwizdnąłem raz jeszcze – Sokół nie biegł, nie leciał – Sokół chyba swoim mocnym przyśpieszonym oddechem wciągnął w siebie całą bajeczną miejsca odległość – gdyż nagle uciekły postacie olbrzymy, uciekł ptak chmura, został tylko przestwór bez granic – bez przedmiotu – bez tła – ale przestwór głośny świszczącym koło uszu powietrzem i bijącymi o kamienisty grunt podkowami, przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gradem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami, tworzyły czasem niby łamania się jakiejś ognistej fali – a z jednej i z drugiej strony tak ciemny – tak ciemny, że chyba świata nie było. – Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna – to góra, ale daleko – na tej górze łuną bije godna tego krajobrazu pochodnia – może wybuch Wulkanu?… ot, już blisko… nie, to nie Wulkan – to gmach tylko cały w płomieniach – a mury grube jak czarna siarka odbijają nieprzejrzystymi kratami od tej ze wszystkich okien rażącej światłości. – Czy gmach się pali?… Nie – to jakaś uczta zapewne, bo mię niby dźwięk muzyki zaleciał – niby gwar ludzkich głosów – ale Sokół tym okropnym rżeniem boleści i trwogi, co to je kwikiem końskim nazywają, zgłuszył wszystko – poczułem drgnięcie całej skóry jego – mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i na czoło – znać było, że sił nowych dobywa. – Chciałem wstrzymać – żal mi się zrobiło karego – lecz gdzież tam wstrzymać podobna? – Szarpaliśmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał w tył zawrócić, on na bok skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja niż jego była w tym wina. – Przyznam się, że lubiłem ową tabunową niesforność – i nigdy go od tysiącznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi jakoś było przyjemniej pohulać na takim samowolnym i dzikim stworzeniu, milej popróbować się lub jak dnia owego poszaleć z taką swobodną i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli narzędzie. – Zresztą trzech rzeczy pewny byłem – nóg Sokoła, że się nie potkną – popręgu siodła, że nie pęknie – siebie samego, że nie spadnę i że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię zeskoczę.

Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz gęściej zbijały się po niebie – przeciągły huk grzmotu rozlegał się i konał długim, ponurem echem – od chwili do chwili błyskawica zapalała pół widnokręgu i znów gasła – gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła powietrze, ale żaden wichru poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły obłokom, nie odświeżyły ziemi. – Spojrzałem dokoła, góra, zamek, światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zniknęło bez śladu. – Gdzie szła droga, ni dopatrzyć, ni domyślić się nawet. – Wtem chrapliwy i natężony oddech drugiego konia ucho moje uderzył. – Zwróciłem się na prawo i rozeznałem wśród ogólnej czarności jakąś czarność mocniejszą, prawie do cieniu29 mojego podobną, gdyż miała także kształt ludzkiej na koniu siedzącej postaci.

– Z drogi, z drogi! – ozwał się głos pewny, rozkazujący, lecz miękki, jak gdyby się z piersi niedorosłego młodzieńca wydobył.

– A z której i na którą, mój niewidzialny towarzyszu? – odrzekłem bardzo wesoło – wdzięcznym ci będę, jeśli mi to powiesz, gdyż właśnie zdaje mi się, że zbłądziłem trochę.

Zamiast odpowiedzi usłyszałem mocne świśnienie30 pręta i smagnienie31, które na łeb Sokołowi padło – a potem śmiech przycięty, wyzywający i szelest niby długiej szaty, która mię w przelocie lekko nawet z boku musnęła.

Zerwałem się na strzemionach, jak gdybym mógł był i sam dowidzieć, i stać się widzialnym.

– Ha! kiedy tak! – krzyknąłem – więc teraz mnie z drogi, mnie z drogi precz!

I w tejże chwili owładnąłem Sokoła, co się zżymał i wyginał, potoczyłem nim jak dzieckiem, jak własną ręką, jak myślą moją – nie zastanowiłem się, co chcę uczynić, co zrobię? tylko instynktowie32 czułem potrzebę ciśnięcia się na poprzek temu szaleńcowi, choćbyśmy we wzajemnym starciu wszystkie kości mogli strzaskać sobie. – Mój kary odgadł zamiar – rozjątrzony własną obelgą, lepiej, zupełniej zjednoczył się z chęciami moimi; wszystkich muskułów siłę natężył i wspiął się niby do przeskoczenia najwyższej bariery – lecz nagle – długim wężem rozdarło się niebo – piorun – trzask – blask – jedno oka mgnienie – czy wy rozumiecie, jak to wszystko było prędkie – jak niespodziane. – A jak to trwa długo!… Jam ją wtedy ujrzał po raz pierwszy.

Tak jest, po raz pierwszy ujrzałem przy jednym błysku pioruna. – I najpierw zalśniła mi tylko jej twarz blada a cudnie piękna – reszty postaci dowidzieć nie mogłem. – Pamiętam, że targnąłem koniem – że później on mną targnął – że niepojętym dziwem utrzymaliśmy się oba, ale jak się to stało? jakim sposobem wkrótce zrównałem się z nią i przy jej boku koń w konia sadziłem? – tego dziś jeszcze sobie wytłumaczyć nie mogę.

Długo jechaliśmy tak obok siebie w najgłębszym milczeniu, tylko już wicher zrywać się zaczynał; kiedy niekiedy szerokie krople deszczu na twarz lub ręce spadały i kiedy niekiedy znowu świstał w powietrzu ów pręt do biegu naglący – ale przynajmniej nie mojego na ten raz wierzchowca. I owszem, znać było, że ciemna postać kobiety chce mnie prawem prostego wyścigu uprzedzić. Lecz nie z Sokołem taka sprawa – mój Sokół wyciągnął się struną tuż przy ziemi i na krok przegonić się nie dał – i pędziliśmy oboje, a tylko z ruchu i ze słuchu miarkowałem, że po kamieniach lub po piasku, że po zagonach lub po łąkach pluskających wilgocią. – Nareszcie droga w górę się podniosła i galop naszych koni ociężał trochę. Towarzyszka moja z największą niecierpliwością kilka razy syknęła – a mnie się zdało, że poza nami tętent jakiś słychać było.

 

– Nie – nie! aby też oni mię nie dościgną! – powtórzył kilkakrotnie ten sam głos śmiały a dźwięczny, który mi się z początku głosem młodzieńca wydawał i nie wiem, czy za jego pomocą czy za pomocą ostrogi na długość szyi końskiej ciemna postać wysunęła się przede mnie. – Deszcz już wtedy lał strumieniami – błyskanie ustało – nie widziałem nic a nic dokoła – tylko mi wśród czarnych owej nocy obrazów świeciła jakby czarodziejską sztuką dokładniej w pamięci odbita twarz tej kobiety – a twarz sama bez innych członków ciała, bez zaokrąglenia nawet w pełność wydatnej głowy – twarz jakby z srebrnej tarczy księżyca wykrojona na tle zupełnie bezbarwnego nieba.

Czyż ja chciałem ją gonić – to Sokół mój gonił przecież – gonił – i gdyśmy u szczytu góry stanęli, kopyta jego o bruk zadzwoniły. – Rozeznałem jakieś załamy murów – po odbiciu tętentu odgadłem, że się jedno i drugie sklepienie przebywa, aż na koniec brzęknął gdzieś łańcuch – rozpadła się, mógłbym najsprawiedliwiej powiedzieć: rozpękła, wzniesiona przed nami masa i niespodzianie płomienna jasność wylała się z tego otworu – domyśliłem się tylko, że to był ów gorejący zamek, do którego z innej przybyłem strony, ale przekonać w pierwszej chwili nie mogłem się zupełnie, tak mię to nagłe światło oślepiło. – Gdy mi źrenica nieco przywykła do niego – ujrzałem przez dwóch ludzi trzymaną i pąsowym okrytą czaprakiem śliczną arabską klaczkę, trochę do naszej Zitty podobną, ale daleko piękniejszej rasy jeszcze. – Ta, która na niej jechała przed chwilą – już zsiadła i zniknęła – przy mnie zaś stał Murzyn w bogatym żółtym ubiorze i niby na odebranie cugli czekał jedynie.

Gdybym się był wtedy kogo bądź tylko o drogę zapytał – gdyby konia skręcił, gdyby wrócił do domu!… ha, prawda! nic by to nie pomogło już. – Mnie też myśli podobne nie przyszły do głowy. – Zeskoczyłem na ziemię, Murzyn konia odebrał, a przy progu sieni stojący z wielką srebrną laską, żółto i czarno ubrany szwajcar, w milczeniu skłonił mi się i drzwi wskazał na lewo – poszedłem na lewo i tak ciągle niemymi znakami służących wiedziony przebyłem pełno salonów azjatyckim zbytkiem ozdobnych, aż na koniec wszedłem do małej przybocznej komnaty, gdzie dwóch chłopców naraz jako gotowych do usług stanęło.

– Co pan rozkaże?

– Jakiego pan sobie życzy przebrania?

W istocie czas było, żeby już przecie głos ludzki wywiódł mię z tego odurzenia, w którym od chwili mego przybycia zostawałem. Zapytania chłopców przekonały mię, że mój sen rzeczywistością – że ja z żywymi ludźmi mam do czynienia.

– Nic nie rozkazuję i żadnego nie chcę przebrania – odpowiedziałem im po chwili – szczególniejszy przypadek sprowadził mię w te miejsca – nie znam w nich nikogo, ale znać bym pragnął, żeby się z obecności mojej usprawiedliwić i wytłumaczyć.

Chłopcy z zadziwieniem po sobie spojrzeli.

– Przed kim pan chcesz się tłumaczyć? – zagadnął jeden z nich wreszcie.

– Przed panem lub panią waszą.

– Pana nie mamy – odparł z niejaką dumą starszy, prześliczny brunecik w szkockim ubiorze, w czarnej, aksamitnej, z orlim piórem czapeczce. – I pani jest panią tego zamku, lecz nie naszą panią – przydał drugi młodszy jego towarzysz, jaśniejszych włosów, jaśniejszych oczu, ale tak podobny pierwszemu, jak drobniejsze i nieco bledsze tylko tego samego obrazka odbicie.

– Więc chciejcież mi powiedzieć, czy z panią tego zamku będę mógł się widzieć?

Rzucili okiem na zegar i prawie jednocześnie odrzekli:

– Za dwie godziny dopiero ma się bal zacząć.

– Lecz ponieważ ja na balu nie będę – niech który z was pójdzie i wcześniejsze wyrobi mi posłuchanie.

Ledwo tych słów domówiłem, drzwi się otworzyły i wszedł wysoki, chudy mężczyzna cały czarno ubrany ze złotym łańcuchem, który mu po zwierzchniej sukni od ramion aż za piersi spadał.

– Moja pani – rzekł tak jednotonnym głosem, jak gdyby echo w nim tylko jego własne powtarzało słowa – moja pani pozdrawia pana gościem w domu swoim – prosi, żebyś z nią dzielił ucztę nocy dzisiejszej i przyjął, jaki sam zechcesz, ubiór dla odmienienia sukien deszczem zmoczonych.

– Proszę w imieniu moim (znowuż uczułem, że mię sen ogarnia, odpowiedziałem jednak z największą w świecie powagą), złożyć za gościnność dzięki – a na rozkazy oświadczyć posłuszeństwo.

– A zatem pan będziesz na balu i przebierzesz się? – zapytał młodszy chłopiec po odejściu wysokiego jegomości.

– Będę na balu i przebiorę się – powtórzyłem jakby z pamięci jedynie.

– Och! to dobrze! och! to dobrze! – zawołały chłopczyki i potem jeden przez drugiego zaczęli mi różne wyliczać stroje.

– Przebierz się pan za Turka, to strój taki pyszny, diamentów na nim tyle – mówił starszy.

– Przebierz się pan za minstrela! to nierównie piękniej – głosował młodszy.

– Za rycerza, mamy zbroję lekką, stalową, całą złotem nabijaną.

– Za Albańczyka, och! już lepiej za Albańczyka!

– A ja powiadam, że za króla z uczty Baltazara! to najbogatsze.

– Co też ty wygadujesz – ten pan taki młody miałby się za jakiegoś starego króla przebierać – ot, ja wiem, co on wybierze, pewno szatę lewity – wszak wiesz bracie, ową szatę dorastającego Samuela – białą z najcieńszej kaszmirskiej utkaną wełny – panu w niej będzie prześlicznie.

– Już ja się przyznam, że bym wolał jako uczestnik tajemnic Mitry wystąpić.

I długo tak jeszcze prędka szła między nimi rozmowa, i wyliczali wszystkie przepychy, kosztowności jakby na rozkaz mój czekające, a ja do wyboru myśli i woli zebrać nie mogłem. – Wreszcie jakieś życzenie błysnęło mi w duszy.

– Czy macie strój dawnych Greków? – strój Ateńczyków? – zagadnąłem niechcący.

– Och! są! są cudne! – wykrzyknęli oba i w ręce klasnęli.

– Są ubiory Harmodiusa i Arystogitona – ubiory świąteczne, ze sztyletami wśród wieńców bluszczowych.

– Jest ubiór mędrca Platona.

– Jest ubiór poety, zwycięzcy na olimpijskich igrzyskach.

– Jest ubiór Alcybiadesa…

Ten ostatni wyraz uderzył mię, jak gdyby własna myśl moja wyskoczyła z głowy i znów do niej cudzym chciała wrócić głosem – wrażenie było silne, lecz też przywołało wszystkie w rozmarzeniu zawieszone władze mojego umysłu.

– Nie, nie – odparłem dość prędko – nie chcę pożyczonym zbytkiem i kłamaną postacią witać miejsc tych pani – dajcie mi skromne góralskie odzienie lub w moich własnych sukniach do niej pójdę.

Skrzywił się trochę starszy chłopiec – młodszy zastanowił się przez chwilkę, ale wkrótce dość wesoło uśmiechnął.

– No, ja ci mówię, że i tak będzie mu pięknie – rzekł półgłosem do brata – i oba wrócili niezadługo z najwierniej naśladowanym – ale jakże wykwintnym strojem tatrzańskiego górala.

Przywdziałem go – zupełnie dla mnie prawie zrobiony – i biała nieprzebitej gęstości koszula – i płaszcz ciemny kolisty – i pas, i kapelusz, i łapcie nawet z jedwabiem lśniącego łyka palmy uplecione. – Starszy chłopiec kilka razy przeciągnął ręką po moich włosach, włosy nigdy gładziej w bogatszych i połyskliwszych pierścieniach na ramiona moje nie spadły. – Młodszy docisnął zawiązek obuwia i noga moja nigdy swobodniejszą i lżejszą się nie poczuła. – Od czasu do czasu patrzyli mi w oczy, potakiwali głową i uśmiechali się.

Na koniec wybiła godzina pierwsza nocy, druga mojego pobytu – znów drzwi się otworzyły, znów mi skinieniem ręki drogę wskazano, znów od drzwi do drzwi, od znaków do znaków przechodziłem pokoje, schody, niby sienie wielkie, niby długie krużganki, a tłumiona muzyka przedzierała się zewsząd: ze ścian, sufitów, posadzek – a mnóstwo postaci snuło się i migało różnokolorowymi strojami szat swoich, a każdy to uśmiechem, to ruchem głowy, to spojrzeniem się witał z innymi, a ja sam szedłem – nieznany – nie znający – lecz dumny i śmiały. – Ostatnie podwoje rozwarł przede mną jakiś herkulesowych kształtów Afrykańczyk z pojętnym wzrokiem, z świecącą od czarności skórą – jakby umyślnie postawiony tam dla przeciwieństwa z tym, co go odsłaniał, widokiem. – Bo jakiż widok, moi państwo! – jakie rażące blaski od świec, od lamp kryształowych, od strojów mężczyzn i kobiet – za lada poruszeniem czoła, ręki lub szaty przewiewnej padały iskry diamentów, rubinowe połyski, a co tam głów, co rąk, co tam szat w ruchu! a ile dźwięków i tej niewidzialnej muzyki, i tego gwaru poszeptów, i tego szelestu miękkich jedwabnych materyj33 – a ile woni najrzadszych kwiatów, najkosztowniejszych kadzideł, a jak to wszystko objęte z trzech stron trzema zadziwiającej wielkości zwierciadlnymi34 taflami, a z czwartej przedłużone w nieskończoność jakiegoś ciemnego zagajenia, które białym kwieciem pomarańczy i świeżymi liściami35 akacji, gwałtem się między biesiadników cisnęło; a jak to wszystko cudnie z wierzchu szklaną przyodziane kopułą, że tylko klęknij i módl się, bo już ucichła burza, najczystsze niebo widzisz nad sobą i Bóg sam wszystkimi gwiazdami przygląda się, czy też to prawda, że na jego ziemi ludzie tak bardzo szczęśliwi być mogą.

Rzuciłem się na pierwsze bliżej spotkane węzgłowie, zdjąłem kapelusz, bo mi dla skroni wszystkimi pulsami bijących już zbyt ciasnym się zdawał, przycisnąłem ręce do piersi i w słuchu, w oku zawisłem całą duszą moją.

Kilka osób przemówiło coś do mnie – popatrzyłem, nie odpowiedziałem i odeszły z uśmiechem na twarzy – one pojąć nie mogły bez wątpienia, co znaczy takie bezsłowne uniesienie przybysza – one zrodziły się i wzrosły wśród tych przepychów – ale mnie, z ubogiej rodziny najmłodszemu dziecku, mnie, biednemu górnikowi, mnie, któremu zasiane przez Cypriana fantazje tak bujno rozkrzewiły się w nieograniczone marzenia i chęci – cóż dziwnego, że przy ich pierwszym nadspodziewanym spełnieniu, trochę się zaćmiło w oczach, trochę pokręciło w głowie. Jednakże wtedy jeszcze przy niespożytych zasobach mej młodzieńczej siły, to zawsze miałem w sobie, że pomimo największej skłonności do roztopienia się w jakiejś, że tak powiem, senliwej ułudzie, pomimo najżywszej, najdziecinniejszej wrażliwości mojej; z każdą chwilą gwałtowniejszego przejścia odzyskiwałem zupełną równowagę władz mego umysłu i to zazwyczaj, co się zdawało być przeznaczonym do zupełnego stargania już nadwątlonych włókien zimnego sądu i stanowczej woli, to mię zwykle właśnie wyzwalało spod zewnętrznych wpływów – to mi sąd i wolę, kamienną wolę, wracało.

Otóż i tej nocy dźwiękami, woniami, światłami upiłem się niby wymiarkowaną na ten skutek dozą wschodniego narkotyku – lecz tuż przy mnie ozwał się dźwięk jej głosu, rozpłynęła dokoła woń jej szaty, zaświecił blask jej cudnego oblicza – jam powinien był od razu stracić rozum – oszaleć… a ja właśnie na chwilę przyszedłem do rozsądku. – No, proszę was, piękne panie i młodzi panowie, nie krzywcie się tak bardzo na ten wyraz – Rozsądek – to jest kawałek owego powszedniego chleba, o który w pacierzu matki was prosić uczyły – rozsądek, najpośledniejszy wyrób ludzkiego mózgu, szmatka, na którą wszyscy ubodzy w duchu zdobyć się mogą, klej, co w spójności trzyma mędrców i prostaczków, gdy im najwyższego religiamentu, gdy im miłości zabraknie. – Francuzi trochę lepsze od nas mają na to wyrażenie, oni ten rozsądek, o którym ja chcę mówić, zowią: le sens commun – i w istocie jest to jakiś zmysł powszechny, za pomocą którego można przyswoić sobie, można się wtajemniczyć niejako, w sposób widzenia tak ogólny, że na co spojrzę, to mi się przedstawi takim, jakim jest dla wzroku innych, a dopiero co ja tam dojrzę w przydatku, w ujemności lub w odmianie zupełnej, to już moja własność, mój twór – ale zawsze, bądź co bądź, ja do źrenicy mojej gromadzę wszystkie promienie, pod którymi ludzie bracia na świat Boży patrzą – ja mam zmysł powszechny – sens commun – który, jeśli chcecie, ochrzcijcie sobie nawet pospolitym zmysłem, zawszeć on mię włączy w masę ogółu, zawszeć on mi nie da odpaść w dziwactwo i niepojętość. Bo, proszę was, powiedzcie mi, na co się niepojętość przyda? na co ja przydałem? – Ach! prawda, i Bóg także jest niepojęty – Bóg konieczność – Bóg przeznaczenie – lecz On ma czas, wieczność i prawdę niezjawioną – a człowiek co ma – a ja co mam? Szaleństwo…

 

Wtedy miałem jeszcze rozsądek – i widzicie, o moi dobrzy słuchacze, bez owej resztki rozsądku nie byłbym dziś w stanie powiedzieć wam nawet, jaką to była ta kobieta, co mi życie wzięła – bo jaką ja widziałem ją potem, och! to wy pewno nic byście nie zrozumieli, gdybym wam gadać zaczął – czy są też wyrazy po temu, ja nie wiem i nie szukałem ich nigdy – ale jaką ona dla innych wydawać się mogła, to wam powiem – słuchajcie.

– Wysoka była – blondyna, miała w czarnych rzęsach ciemnozielone oczy – na twarzy jakby ślad znikającego rumieńca, na spadzistych ramionach, na wydatnej piersi lekko-żółkniejącą białość marmuru. – No i cóż, wszakże jak gdybyście ją widzieli przed sobą? – Och! prawda – właśnie też – ona wysoka – ale przecież nie jak inni ludzie, wysoka wzrostem i ciałem – ona wysoka postacią – chodem – ruchem – ona wysoka spojrzeniem patrzących na nią, bo to spojrzenie musi w proch upaść – musi w ziemi utkwić pierwej, nim się ku jej obliczu wzniesie – a od ziemi do jej oblicza, to jak od ziemi do nieba – i dlatego mierzy się ją rozmiarem doznanych wrażeń i mówi: ona wysoka. – A czy blondyna? wierzcie mi państwo, że ponieważ nigdy na pamiątkę nie dostałem od niej „plecionki włosów, różową wstążeczką lub błękitną pelą związanej” – nic a nic nie wiem o właściwym ich kolorze – w pierwszej chwili nazwałem blondyną, gdyż to chyba złocistych pierścieni zwoje, mogły wkoło jej twarzy roztoczyć taką jasną, przeświecającą niby wszystkimi odcieniami bursztynu, niby wszystkimi połyskami topazu aureolę. – Co do jej oczu, to prawdę powiedziałem: były ciemnozielone, ale ciemno-zielone jak malachit, nie jak szmaragd – świeciły z wierzchu odbiciem tylko – bez żadnej promienności – bez tego przezrocza, którym to czasami aż dno serca widać – jej oczy były jak nie jej oczy – były jak gdyby zamarłe od dawna – jak pożyczone u trupa – najpiękniejsze, ale do patrzenia jedynie – do użytku, nie do szczęścia – co za dziwna sprzeczność z czołem wyniosłym i rysującym się w każdy wyraz myśli każdej – co za dziwna sprzeczność z licem bladym, ale zda się, gorącym jeszcze od krwi dopiero co ubiegłej – lub gorącym już od krwi, co ma z pierwszym serca uderzeniem nadpłynąć – co za sprzeczność, co za najdziwaczniejsza sprzeczność z ustami szczególniej – z tymi jej drobnymi, choć wydatnymi, z tymi jej świeżymi jak niewinność – namiętnymi jak pieszczota ustami – takie oczy i takie usta! śmierć i życie! alboż to kiedy razem się widuje – och! ja widziałem – ja też żyłem i umarłem. – Żyłem wtedy – umarłem teraz – wy żyjecie teraz i umrzecie kiedyś, niezadługo – oto cała między nami istniejąca różnica. – Powinniście mię przynajmniej z ciekawością słuchać – ja wam wszystko opowiem, jak to się umiera za życia, ale nie teraz jeszcze – teraz ja żyję – ja mam lat siedemnaście i siedzę na złotolitym wezgłowiu w pysznym salonie zaczarowanego zamku. – Ona stanęła przy mnie – chrzęsnęła tęga mora jej szafirowej sukni, przewionął mi koło oczu lekki białej gazy obłok, na jaśniejących włosach zaskrzyła wąska na ćwierć cala tylko, lecz równymi w całej szerokości swojej diamentami nabijana opaska i poznałem ją – poznałem twarz ową z blaskiem pioruna ujrzaną raz pierwszy.

– A kto doścignął, a kto w równi stanął? – mówiła ona – pytacie – szukacie daremnie – to on – i trącił mię po ramieniu jej wachlarz kosztownymi piórami chwiejący – podniosłem głowę i oczy – sam z miejsca nie wstałem – wszakże pojmujecie, że gdyby przed którym z was objawiła się jaka święta – gdyby wizją stanął anioł na przykład – to by żaden z was przecież nie mógł zerwać się z krzesła lub kanapy i ukłonić według towarzyskiej grzeczności przepisów. – Ja też siedziałem i patrzyłem – jej kamienne oczy przycisnęły mię do miejsca – ale jej usta – zaczynały się z wolna uśmiechem rozciągać – z wolna, z wolna, aż perłami drobnych ząbków błysnęły. – „Przyznajcie też, czy się komu bądź sprawiedliwiej należało pierwszeństwo?” – dodała, ciągle swoim wachlarzem o ramię moje wsparta.

Już na pierwsze jej słowa dość znaczne wkoło nas zebrało się grono, po tych ostatnich wyrazach jeszcze więcej kobiet i mężczyzn przybyło.

– Och! prawda. – Och! śliczny – och! piękny! – mówiono dokoła, a ja nawet nie uczułem najlżejszego pomieszania, które tak naturalnym w moim wieku i w moim położeniu mogło być uczuciem – ja patrzyłem na nią i czy mówiła, czy milczała słuchałem jej głosu tylko.

– Powiedzże mi, góralskie dziecię, wiele lat mieć możesz? – zapytała tym swoim głosem – tymi swoimi ustami.

Co za szczęście, że, jak już wam wspomniałem, każda ostateczność wtedy nową siłę wywoływała ze mnie – mogłem jej odpowiedzieć dość przytomnie.

– A pani powiedz mi także, ile to lat bywa we wszystkich dniach marzeń i w jednej ich urzeczywistnienia godzinie?

– Czy tak? – rzekła z tym samym lekkiego szyderstwa dźwiękiem, który już pierwej wśród ciemnej nocy dosłyszałem. – Czy tak! Mój biedny góralski chłopcze? – wszystkie dni marzeń i godzina ich zrzeczywistnienia36 – oho! ja ci powiadam, że to jest sto lat z górą…

– Więc ja mam sto lat z górą – odparłem spokojnie.

– Ha! ha! ha, szanowny starcze! – zaśmiała się jakaś inna kobieta – powiedz nam teraz według kalendarza datę twojego urodzenia.

– Dobrze – jeśli wzajemne odbiorę zwierzenie.

– No, patrzcie, co to za mała gadzina! – ozwał się znowu jej głos wesołą pustotą w udanej surowości wyrazów zmiękczony. – Alboż to ci się zdaje, że gdzie na swoim świecie żyjesz, na tym świecie, w którym to podobno czas złoczyńca z wdziękami i szczęściem w długiej zawsze niezgodnie po krótkiej harmonii bywa. – Spojrzyj dokoła – czy która z nas lękać się go lub zapierać może – czy której z nas braknie piękności – siły i uciech, prostaczku! a wiesz ty lata nasze? – ot patrz, z nas każda żyła wiek swej szaty. Właśnie ta, co cię zagadnęła, jest wielką kapłanką Izydy – i śmiała się z Napoleona, który przy jej grobie coś o czterdziestu wiekach do swoich mrówek przebąknął – ja sama…

– Ty pani – przerwałem z żywością – nic mi nie mów o sobie, ja wiem już wszystko…

– Przedziwny! on wie już wszystko – no powiedz, zawsze niech się przekonam, czy owe wszystko jest podobne do owej cząstki tego, co ja się domyślam – gdyż naprawdę nie śmiem powiedzieć tego, co wiem…

– Pani urodziłaś się w którymś roku którejś olimpiady greckiej – przemówiłem bez uśmiechu, bez zająknienia głosem stałym i pewnym jako akt urzędowy – przepraszam, iż w tej chwili stanowczo jej oznaczyć nie mogę, ale mi erudycji nie starczy na wyszczególnienie daty z tego czasu, który w ojczyźnie twojej Peryklesowym wiekiem nazywano.

Zatrzymałem się – uśmiech z jej ust zniknął – czoło jakby natężeniem szukanego wspomnienia pomarszczyło się między dwoma ciemnych brwi łukami, wzrok jeszcze zupełniej zastygł w źrenicy.

– No mów, dalej – mów dalej, wieszczbiarzu.

– Ja nie wieszczbiarzem, ja, pani, przepowiedzieć bym nie mógł ani jednej chwili z przyszłości, ani jednego z jej zamiarów – ja tylko przeszłość widzę – jak historyk.

W tej przeszłości imię twoje było: Aspazja.

Gdyby jej oczy mogły były spoglądać, nie patrzyć tylko, to bym zapewne do głębi mej piersi poczuł ich przenikliwe i długie spojrzenie – ale ona choć wzrok swój badawczo zatrzymała na mnie, uderzyła jedynie, wskroś przejąć nie mogła – inne rysy jej twarzy odbiły lekkie ulotne zadziwienie i znów pierwszy swój wyraz odzyskały, nie mogę powiedzieć wrodzonej, lecz jak gdyby przedsięwziętej pustoty.

– Prawdę rzekłeś – odezwała się po chwili – jam Aspazją – a ty?

– Mnie rodzice Beniaminem nazwali.

– Więc ty Beniamin! Oho! Beniamin to znaczy dziecię ukochane, dziecię wypieszczone, dziecię szczęśliwe – dziecię kochające.

– Tak jest, pani – to znaczy to wszystko.

– Słuchajcie, słuchajcie! – zawołała Aspazja – on jest kochany i kocha – potem siadłszy obok mnie tak blisko, że czułem z każdym jej ruchem każdy ruch dotykającej mnie szaty – jakże ty kochasz Beniaminie – dodała z półuśmiechem tak wyzywającym, tak zalotnie czarownym, że wszystkie żyły gorętszą krwią plusnęły.

– A jak ty kochasz, jak ty kochasz, kobieto Aspazjo?

– Hej, dziewczęta! przynieście mi lutnię – ja kocham jak śpiewam, a wiem, że kocham, tylko wtedy, kiedy śpiewam.

W stojącym z dala gronie młodych niby kwiatki wiosenne dziewczynek pewien ruch się zrobił – i prędzej niż dopatrzyć zdołałem, jedna z nich już żądaną podawała lutnię.

Czy to prawdziwa tylko lutnia była? kształt dość podobny, ale z kryształu i struny złote z srebrnymi mieszane.

– Jak ja kocham? – powtórzyła niby rozmarzona, niby rozmyślająca – jak ja kocham? – i ręka jej trąciła o wszystkie struny od razu, a ręka tak muskularnie silna, pomimo najdoskonalszego zaokrąglenia, pomimo najdelikatniejszej czystości wszystkich rysunkowych obwodów, że od jej uderzenia struny ledwo nie pękły, że zamiast wydania dźwięku one krzyknęły prawie – i od ich krzyku wszystko ucichło w salonie.

W głuchym milczeniu czekano pieśni.

– Och! „ja tak” kocham! – zawołała Aspazja i niespodzianie w przeraźliwym jęku wszystkie struny zerwały się pod jej palcami i odepchnięta lutnia z szklistą skargą o marmur posadzki rozbrzękła.

Aspazja powiodła wkoło siebie okiem i dumnie śmiać się zaczęła.

– Czy rozumiecie, co to znaczy? – to znaczy, że ja kocham jak Bóg – zniszczeniem i tajemnicą.

– Nie, pani, to szatan tak nienawidzi.

– Co ty wiesz, góralski chłopcze? – co ty wiesz, Beniaminie. – Szatan i Bóg, nienawiść i miłość, czyż to nie dwa oblicza nieskończoności? – a odwróciwszy się ode mnie:

– Ja kocham jak Bóg – mówiła do drugich. – Miłość Boga czyż to nie jest najwyższa wyłączność – najzupełniejsze zniszczenie – najnieprzystępniejsza tajemnica? – To co trwa, to co istnieje – to Bóg wyrzucił z siebie i to jest światowe albo ludzkie – Przeszłość tylko, której nikt nie zapamięta, jest z Bogiem – przyszłość, której nikt nie odgadnie, jest w Bogu. – Życie gasnące wraca do Boga – umierający z Bogiem się łączy – dziewica, która zakonną przysięgę wymawia, Bogu się oddaje – Bóg wiecznie kocha, bo wiecznie posiada – wiecznie posiada, bo wiecznie niszczy. – Cóż wam się zdaje? że On ma tylko ziemię i Niebo? gwiazdy i słońca? błyskawice i pioruny? – Szaleni! to wy macie – on ma to, czego wzrok wasz nie znieważy – ręka nie dosięgnie – i myśl nie zbezcześni37 – on ma tajemnicę i zniszczenie. – Początek i koniec – narodziny świata i zgon. – Według słów Pisma, czyż nie wiecie: że gdybyście tknęli własności Jego – on by przestał być Bogiem, a wy byście się stali Bogami. – Toć przecie on musi kochać tę własność, która go Bogiem stanowi, a nie tę wypożyczoną jałmużnę, z której wy się radujecie. – Szaleni! – Szaleni! – Jeszcze raz powiadam wam, że ja kocham miłością bożą – kocham to, co moje – a moim jest to, co tak do mnie należy jak przeszłość do Boga – jak zakonnica do przysięgi – jak zapomnienie do tajemnicy – moją jest ta lutnia stłuczona, moją pieśń, której nie odśpiewałam – moją ta perła jedynie, którą, przykładem Kleopatry, rozpuszczoną z napojem wypiję – moim ten, co legnie w grobie. – Patrzcie, jak zbladło biedne dziecko – och! ty zapewne inaczej kochasz, Beniaminie. – Grajcież, śpiewajcież temu dzieciątku wasze kłamliwe piosenki.

26najposuwistszy – dziś stopień najwyższy: najbardziej posuwisty. [przypis edytorski]
27parschnąć – dziś: parsknąć. [przypis edytorski]
28roidło – coś, co sobie ktoś uroi; przywidzenie, twór wyobraźni. [przypis edytorski]
29do cieniu – dziś: do cienia. [przypis edytorski]
30świśnienie – dziś: świśnięcie. [przypis edytorski]
31smagnienie – dziś: smagnięcie. [przypis edytorski]
32instynktowie – przysł. od: instynkt; dziś: instynktownie. [przypis edytorski]
33materyj – dziś D.lm: materii. [przypis edytorski]
34zwierciadlnymi – dziś: zwierciadlanymi. [przypis edytorski]
35liściami – dziś N.lm: liśćmi. [przypis edytorski]
36zrzeczywistnienie – dziś: urzeczywistnienie. [przypis edytorski]
37zbezcześnić – dziś zbeszcześcić. [przypis edytorski]