Tasuta

Poganka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Domawiając tych słów urągliwych, Aspazja wstała, a na jej miejsce dwóch chłopczyków zbliżyło się do mnie. Byli to ci sami, którzy mi w przebraniu moim pomagali. Uśmiech dowcipu i wesołości dziecinne ich twarze ożywił. Zasiedli sobie jeden po jednej, drugi po drugiej stronie mojej; wychylili się przede mnie; i patrzyli mi w oczy ciekawie, a złośliwie jak dwaj studenci przed spłataniem niespodziewanego figla albo jak dwa chochliki zdmuchujące młodej dziewczynie wszystkie pobożne wyrazy z kartek otworzonej do pacierza książki.

– Otóż kiedy pani Aspazja chce tego – rzekł starszy na koniec – zaśpiewam ci, góralu, ale szkoda, że nie zrozumiesz mej pieśni, gdyż ja z natchnienia śpiewam po włosku jedynie – to język mojej natury, to ojczysta najmilsza mowa moja.

– Niech cię nie wstrzymuje tak mała przeszkoda, braciszku – odezwał się młodszy – będę tłumaczył wiernie według myśli i ducha wszystkie stanze twej improwizacji. – A czy słuchacz zgodzi się na to?

– Słuchacz zgodzi się na wszystko. – Czy widzisz, jak mętnym i zadziwionym okiem spogląda wokoło. Ludzie do zadziwienia skłonni nie sprzeciwiają się nigdy i nikomu; śpiewaj więc, śpiewaj śmiało, a z ogniem i natchnieniem.

Dobrze, braciszku! wyświadczę ci tęż samą przysługę i tłumaczyć będę pieśń twoją, chociaż z mej strony jest to nierównie większym poświęceniem, nierównie trudniejszą pracą. Ciebie tak często zrozumieć nie można.

– O niegodziwy chłopcze!… bracie Kainie.

– Z wolna, z wolna, łagodny Ablu, to ma znaczyć tylko, że twój język mniej znany, mniej ludziom przystępny. – Niech sam Beniamin osądzi, – i zwracając się ku mnie – mój brat – rzecze on – w starożytnej celtyckiej mowie improwizuje zawsze – chcąc tę mowę bajeczną i umarłą przełożyć na wyrazy zrozumiałe dla dzisiejszych, dla góralskich uszu, wszakże stokroć większego wysilenia trzeba, niż kiedy idzie o dowolne prawie objaśnienie żywego narzecza.

– Zobaczymy, zobaczymy; ja cię przestrzegam tylko, synie38 Jakubów, miej się na ostrożności, gdy mój brat śpiewać zacznie, bo chociaż to najlepsze, najniewinniejsze, najczystsze dziecko ze wszystkich dzieci, które dotychczas przed skończeniem piętnastego roku życia swojego pomarły, ma jednak lekką skłonność do kłamstwa, zbytków, rozpusty, pijaństwa i mordów. – Aspazja, która nam losu według zdolności dobiera, przyrzekła mu bardzo świetny zawód… w najgorszym razie tron wielkiego Mogoła przynajmniej. – Strzeż się więc, strzeż, kiedy śpiewać zacznie.

– A ja ci mówię, strzeż się brata mego, gdy śpiewać nie skończy, bo chociaż on dowcipniejszy, mędrszy, poważniejszy niż wszystkie szczury, które się kiedykolwiek dyplomatycznymi papierami japońskich i chińskich mandarynów utuczyły, lecz jest przy tym trochę dobroduszny, ślamazarny, romansowy, nerwy ma zdrażnione, mózg użyciem opium wzburzony, niektóre władze umysłu przytępione już, niektóre władze ciała niezbudzone jeszcze – słowem, powiadam ci, że Aspazja, która nam losu według zdolności dobiera, dla niego nie znalazła nic – radzi mu jednak wszystko stawić na kartę i pojechać do Niemiec, tam jedynie może się brat mój na przyzwoitego wykierować człowieka, objąć katedrę filozofii albo się zapić piwem bawarskim.

Długo jeszcze słowa tej sprzeczki, tych żartów pustackich krzyżowały się przede mną niby race kongrewskie dwóch dziwacznych fajerwerków – chłopcy mówiły tak prędko, że nie miałam czasu nawet spytać ich się: – Kto wy jesteście? – czego chcecie ode mnie? – Nareszcie młodszy wyprostował się i umilkł, a starszy poprawił aksamitnego kołpaczka, kilka razy ręką przetarł czoło, zasłuchał się na chwilę w stłumionej, lecz rozkosznie dokoła brzmiącej muzyce i uderzając się w piersi:

– Ja jestem śpiewak prawdy! – zawołał – a to niewierny tłumacz mój – przydał, wskazując na brata – i zaczął nareszcie improwizację swoją, lecz mimo danego ostrzeżenia, zaczął ją po polsku, czystym i do taktu dzielonym głosem:

 
Biedne było serce moje,
Gdy bez echa, w pierś samotną
Uderzało przepełnione
Niepojętych pragnień krwią.
 
 
Wtedy wszędzie na tym świecie,
Na tym świecie tak szalonym,
Tak diabelsko wyzłoconym,
Że bierz tylko garścią pełną
Wody, ognia, krwi czy błota,
To się zawsze dojmiesz złota;
Na tym naszym pięknym świecie,
Tym jedynym, ukochanym,
Szachrującym, oszukanym,
Rozśmieszonym, rozpłakanym,
Całującym, wojującym,
Hulającym, stękającym…
No, czyż wiarę dać możecie:
Jam się nudził na tym świecie.
 
 
Z moich książek i kajetów,
Z wonnych kwiatów świeżych łąk,
Z łysin moich profesorów,
Z srebrnych chmurek na błękicie,
Nawet z szklanki i z talerza,
Nawet z grzywy klaczki mej —
Wszędzie, wszędzie przed mym okiem
Wychylała się straszliwa,
Żółta, blada, obrzydliwa,
Ziewająca, głupia, stara
Ta choroba – ta poczwara,
Co się… co się nudą zwie!…
 
 
I nie chciało mi się jeść,
I nie chciało na koń sieść,
I nie chciało z śmiesznych śmiać,
I nie chciało mi się pić,
I nie chciało mi się żyć:
Tylko mi się chciało spać.
O, spać, spać, spać bez ustanku,
Od wieczora do poranku,
Od poranku aż do nocy,
Gdyby w ludzkiej było mocy,
Ja na całe lata, wieki,
Byłbym zamknąć chciał powieki —
Bo gdym zamknął – Ach! to cuda,
Czyż wyśpiewać mi się uda,
Com ja widział, roił, śnił,
Kim ja byłem, gdziem ja był?
 
 
Ach to cuda! – Lecz na jawie,
Choć to wszystko trwało prawie,
Chociaż czułem, że mi płoną
Lice, usta, piersi, łono
Od całunków, od pieszczoty —
Choć jedwabnych włosów sploty,
I dłoń miękką, ciepłą, małą,
Pod którą mi serce drżało,
Ja tak czułem jak w dotknięciu,
Ja tak miałem jak w ujęciu…
Przecież… przecież… O przekleństwo!
O szyderstwo! o męczeństwo!
Taką rozkosz, szczęście śnić —
A być głupim – dzieckiem być!…
 
 
Toć ja nawet nie umiałem
Nazwać tego, a szalałem;
Łzy po twarzy nieraz ciekły,
Nieraz palce gryzłem wściekły,
O mur głowę rozbijałem,
Albo ręce wyciągałem,
By ta postać niedojrzana,
Niepojęta, nienazwana,
Ach! ta postać by wcielona
Sama zbiegła w me ramiona —
By pierzchliwych marzeń rój
Padł na koniec, widny, żywy,
Skształtowany39 i prawdziwy —
W namiętny uścisk mój!
 
 
Teraz, dosyć już przeżyłem
W niepokoju długich nocy —
I w tęschnocie długich dni —
Teraz ja wiem, jak się zowie
Każde serca uderzenie,
Każda moja gorzka łza. —
Teraz ja wiem, jak się zowią
Senne marzeń mych widziadła
I czczość młodych moich lat —
Czym są dłonie wyciągnięte,
Czym westchnienia pierś wznoszące,
Czym są usta pałające,
Czym są tętna krwią bijące
I czym życia cudna pieśń…
 
 
O, ja wiem, ja znam, ja śpiewam,
Ja dziś wołam i nazywam —
Kobietą! kobietą! kobietą!
Pójdź, kobieto piękna, moja,
Wymarzona, wyczekana,
Wypragniona, wywołana,
Do mnie! do mnie pójdź!
 
 
O, ja kocham cię, kobieto!
Kocham ciemne twoje oczy,
Kocham połysk twych warkoczy,
Kocham wzniosłe czoło twe! —
Kocham ślad twej drobnej stopy,
Kocham głosu twego dźwięki,
Kocham białość twojej ręki,
Kocham tchnienie twoich ust. —
Kocham jedwab twojej szaty,
Kocham spinkę, która świéci,
U przepaski twej kibici.
Kocham perły z szyi twej. —
Blask diamentów na twej skroni,
Wachlarz, co nim dłoń twa chwieje,
Gazę, coć on z piersi zwieje,
Twej postaci kocham cień.
Piękna moja! luba moja!
Do mnie, do mnie pójdź kobieto:
Ja kochankiem, ja poetą,
Do mnie! do mnie! do mnie pójdź!
 
 
Daj mi rękę, luba moja!
Przez świat idźmy! niech się dziwi,
Jak my młodzi i szczęśliwi,
Jaką piękną ty!
Przez świat idźmy! niech zazdrości
Mnie twych pieszczot, twej miłości,
Tobie pieśni mej. —
Ale strzeż się – och, przez Boga!
Niech ja ciebie, moja droga,
Nie zazdroszczę mu!
Bo gdy wspomnę, że spojrzenie,
Że twój uśmiech, że westchnienie
Wziąć by mi kto mógł —
To mi tak coś w oczach błyska,
To mi tak coś ręka ściska,
Jak ogień – jak miecz. —
Zaraz czuję, że twarz blada;
Zaraz widzę, że trup pada,
A choć nie wiem czyj,
Mnie tak zimno wkoło serca,
Jakby trup ów lub morderca,
Moje piersi miał. —
Mnie tak straszno, mnie tak ciemno,
Jakbyś ty nie była ze mną,
A był przy mnie grób. —
 
 
O, ja nie chcę takich myśli,
O, ja nie chcę cierpień takich,
Zawrót głowy mam. —
Precz, precz z nimi do szatana,
Ty mię kochasz, tyś kochana;
Z drogi, z drogi nam!
 
 
Jesteś moją – jam szczęśliwy —
Hej muzyka! tańce! śpiéwy!
Hej kielichy i puchary!
Szampan, porto, węgrzyn stary,
Niech zaszumią, niech popłyną!
Pijmy rozkosz – pijmy wino —
Bo czas biegnie, a śmierć goni,
A czy będzie tam co po niej —
O to starych mnichów pytać!
Nam dziś tylko życie chwytać;
Nam dziś szaleć i ucztować;
Nam dziś pieścić i całować —
A kto chwilkę choć zmarnuje,
Wszystkich sił nie wycałuje:
Wszystkich beczek nie wytoczy,
Kto na wieki zamknie oczy,
Kiedy jeszcze mu zostanie
Niedopita kropla w dzbanie,
Albo z jego własnej winy
Jeden uścisk u dziewczyny,
Jedna w sercu jeszcze chęć…
Temu hańba! tego właśnie
Niechaj jasny piorun trzaśnie,
Niechaj porwie diabłów pięć!!!
 

Głośny wybuch śmiechu zakończył niby punktem to piekielne marnotrawstwo dowcipu i talentu. – Chciałem się znowu odezwać, lecz mnie uprzedził młodszy chłopczyk, ciągle dotychczas bez ruchu, jak porcelanowa figurka po prawej stronie mojej siedzący.

 

– A teraz, szanowny słuchaczu – rzekł do mnie – zechciej to wszystko w prostej mowie przyjąć od pokornego tłumacza.

– Śpiewak, o ile się zdaje, niedorostek jeszcze, ale krwistego temperamentu, powiada, że go już wszystko nudzić zaczynało – nie śmiał się nawet z łysin swoich nauczycieli, co znaczy, że pierwej musiał z nich często nieprzyzwoite stroić żarty, a więc był złym jak osa, jak żmija, która przy piersi rozgrzana itd.

Śpiewak stracił apetyt i pić już nie lubił – co uważa za największe nieszczęście swoje, a więc dowodzi, iż był łakomy, niewstrzemięźliwy i do grzechu głównego obżarstwa skłonny.

Śpiewak opowiada potem sny swoje i marzenia, które są największym poparciem tego zdania: iż nieświadomość a niewinność wielce się różnią.

– Śpiewak oświadcza wreszcie, iż nawet nieświadomość ową już postradał zupełnie – dziś kocha jakąś kobietę, co ma ciemne oczy, białe ręce i małe nogi, a która musi być dosyć bogatą, gdyż się stroi porządnie w perły, jedwabie, gazy, diamenty.

Śpiewak chce, żeby mu jej zazdrościli wszyscy, lecz żeby on jej nie zazdrościł nikomu – bo o ile mogłem z trochę ciemnej groźby zrozumieć, ma trochę tureckie w tym względzie pojęcia – ogniem i mieczem straszy, z lekka nawet o grobie kochanki nadmienia – z pewnością jednak nie powiada, czy ją czy siebie, czy kogo innego zabije, lecz mnie się zdaje, że swoją osobę właściwie pod największą wątpliwością zostawia.

Następnie wszystkie te czarne myśli spędza śpiewak jak naprzykrzone muchy z nosa – radzi pić wino, całować dziewczęta, póki tylko życia stanie i kończy tym bardzo dobitnym wyrażeniem, by każdego, co inaczej postępuje, jasny piorun trząsł i pięć diabłów porwało – nie wiem dlaczego pięć? – ażali40 to jest rym tylko lub też kabalistyczna liczba lub też ilość ilości zmysłów odpowiednia?

Krótkie te zdania śpiewaka, ozdobione są pasażami, forszlagami, fioriturami i tysiącznymi naddatkami, z których to jedynie wycisnąć można, że pieśń gorączką – a jej śpiewak – łotrem.

Teraz niechaj mnie łaskawe twoje uszy posłuchają – no! uważaj tłumaczu – i w tejże chwili zmiana ról nastąpiła. – Mój sąsiad z lewego boku, który przez cały ciąg tłumaczenia najniespokojniejszymi ruchami oburzenie swoje objawiał, nagle przycichł i znieruchomiał, a brat jego wdzięcznym głosem tak pieśń swoją zaczął.

– Przepraszam was moi państwo, muszę się trochę namyślić – tej pieśni zapomniałem; czekajcie chwilę maleńką – ot, już ją mam – tak! to ona właśnie…

 
Raz mi mówiono, że są tu na ziemi
Białe anioły z skrzydłami białemi,
Które gdy wezmą w poświęcone dłonie
Serce człowiecze, to je drogą świata
Ponad kałuże, błota i przepaści
Niosą bezpiecznie, czyste, nieskalane,
Promieniem Bożej myśli rozjaśnione,
I tchnieniem Bożej miłości ogrzane. —
A jam się pytał: gdzie anioły takie?
A przy mnie wtedy matka moja stała,
Włos rozgarnęła, czoło całowała:
I rzekła tylko – Tam, synku maleńki,
Gdzie jest kobieta, która kocha ciebie. —
O, prawdę, prawdę matka powiedziała,
Bo tam jest anioł, tam ciche dni życia,
I spokój serca, i myśli tam w niebie,
Gdzie jest kobieta, która kocha ciebie. —
Miłość kobiety – to świętość i cnota,
Szczęście i siła – mądrość i natchnienie;
Miłość kobiety – to pierwsza pieszczota,
Co biedne dziecko na tej ziemi wita! —
To pierwsza kropla pokarmu i życia,
Którą niemowlę w głodne usta chwyta.
To pieśń twej matki, która ci klęcząca
Przy twej kolebce na uśpienie nuci; —
Miłość kobiety – to błogosławieństwo,
Rada i wsparcie, które Bóg ci daje
Na długą podróż przez nieznane kraje,
Po śliskich ścieżkach złych i dobrych losów. —
Miłość kobiety – to z twą siostrą młodą
Wspólne marzenia i długie rozmowy
O twej przyszłości, o zamiarach twoich,
O tej nadziei młodzieńczego serca,
Co ci spełnienie pięknych czynów wróży,
A w którą ona tak ufa, tak wierzy,
Że kiedyś może ty już wątpić będziesz,
A ona jeszcze wierzyć nie przestanie,
Miłość kobiety – to ręka podana
W chwili złych myśli i pokus szatana;
To wzięte wszystkie z głębi twojej duszy
Chęci szalone, żądze niespokojne,
Namiętności nasienia zdradliwe,
I pierwej nim się w truciznę rozplenią,
Nim święty serca skalają przybytek,
Nim przejmą czysty ducha twego promień —
Pierwej, chryzmatem uczucia święcone
W szczęście wyrosłe i w cnoty wszczepione. —
Miłość kobiety – to nagroda twoja
Przy trudnej pracy męskiego zawodu,
To przy rodzinnym ognisku kapłanka,
Błogich dni życia i uciech domowych!
To głos radości, co na progu wita
Wracającego spośród obcych ludzi;
To białe ramię, które szyję twoją
Okrąży słodkiej pieszczoty objęciem
Kiedyś znużony i wierzyć przestajesz,
Że jeszcze takie serca są na świecie,
Które ci żywszym biciem odpowiedzą,
Gdy ręka twoja do nich zakołata,
Gdy wołać będziesz przyjaciela, brata, —
To są te usta coć powiedzą41 wtedy:
„Przebacz i kochaj, bo jesteś kochany”.
To jest ta losu niemylność jedyna,
Co gdy świat cały błotem cię zarzuci,
Gdy ty sam nawet skłócisz się z sumieniem,
Ona ci jedna zostanie i zawsze
Przychylne dłonie ku tobie wyciągnie,
I przed niechęcią ona cię otuli
W śnieżysty rąbek swej szaty niewinnej,
I przed zgryzotą ona cię osłoni
Własnego serca boleścią i łzami,
I przed występkiem ona cię obroni
Swoją świętością i swymi prośbami,
Ty ku niej idąc, złe drogi porzucisz,
Ty za nią idąc, znów do nieba wrócisz. —
Miłość kobiety! – o ja z darów bożych,
Niech sobie tylko ten jeden uproszę —
Ja będę wielki, cnotliwy i święty,
Samolubnego zrzeknę się starania
O własne zyski i własne rozkosze,
Ja znajdę w sercu do poświęceń siłę,
Wiele dobrego bliźnim moim zrobię,
I wiele złego bez szemrania zniosę,
Pobłogosławię tym, co kląć mi będą,
Uścisnę rękę, która cios mi zada,
Otrę łzę każdą lub razem zapłaczę
Z każdym, kto innej nie chce mieć pociechy,
Wesprę, oświecę, ukocham, przebaczę,
Zapomnę siebie – lecz niech o mnie święta,
Niech kochająca kobieta pamięta…
 

– Ta ta ta ta! – dość tego braciszku – przerwał nagle zamówiony tłumacz – dość tego, bo ja zapomnę i Beniamin odjedzie, nie wiedząc nawet, co mu tak długo nad uchem brzęczało – to zaś jest w najprawdziwszym znaczeniu rzecz taka:

Mój najckliwszy braciszek słyszał od mamy, że kobieta, która kocha, jest aniołkiem, rozpamiętywa te piękne słowa i wypada mu, że w istocie, ponieważ bardzo jest wygodnie mieć najpierw mamkę, potem niańkę, potem siostrę, która wierzy wszystkim przechwałkom, potem żonę, która zawsze potakuje, całuje, zapewne jeść gotuje i skarpetki robi – a więc kobieta jest aniołkiem, a więc jegomość przyrzeka nawet, że będzie bardzo grzecznym, jeśli takiego aniołka dostanie, a wszystko razem wzięte, przewielebny słuchaczu, wszystko razem – i niucha tabaki nie warte. Jest to sobie nędzna, a nieszczera parodia tego, co pierwej wręcz powiedziałem – ja mówiłem: „chcę kobiety” – on też mówi: „chcę kobiety” – ja mówiłem: „chcę kobiety, żeby mi szczęście dała” – on też mówi: „chcę kobiety, żeby mi szczęście dała” – za panią matką pacierz – młynkował pod wiatr językiem, ale zawsze toż samo ziarno – żal mi ciebie, że przy pierwszych odwiedzinach musiałeś tak długo tych wszystkich bredni słuchać. – W nagrodę powiem ci ich króciuteńki sumariusz – powiem ci, czym jest ludzkie przeznaczenie. – Jest szaradą, której się od prawdziwych mędrców nauczyłem – ale mój drogi, zaklinam cię na wszystko, nie zdradzaj mnie przed prawnikami, autorami, reformatorami, hipokrytami, głupcami i poczciwymi ludźmi. – Oto jest: pierwsze życie – druga śmierć, a wszystko razem, – używaj, używaj, używaj! – Na ostatni wyraz oba malce zachychotały42 głośno.

– Więc i ty się śmiejesz – rzekłem do młodszego, za rękę go biorąc.

– O, ja najbardziej – cisnął mi wesoło i skłoniwszy się prędko, uciekł wraz z bratem swoim – mnie wtedy okropny smutek ogarnął, spuściłem oczy, bo czułem, że mi się łzami napełniają, a nie chciałem dać łez moich na pośmiewisko tym ludziom bez serca. – Żywą sprzecznością stanął mi w pamięci nasz ubogi rodzinny domek i przesunęły wszystkich moich ukochanych postaci. – Żal mi się zrobiło tej dumnej, pięknej kobiety, którą ja byłbym przed chwilą nad świętą matkę moją, nad wszystkie siostry moje ubóstwił. – Żal mi się jej zrobiło, bo czułem już, jak to można nie kochać jej, a kiedy ja nie kochałem, to któż ją mógł kochać? – i zdjęła mnie wielka litość, i wzniósłszy powieki długo wśród tłumu szukałem jej spojrzeniem, aż na koniec z dala siedzącej dostrzegłem. – Nie patrzyła na mnie – jakiś mężczyzna mówił do niej, ona słuchała i bawiła się niedbale zwojami białej gazy, co jej niby obłok przejrzysty od diamentowej przepaski na głowie po ramionach i całej spadała kibici. – Była ona tak piękną, tak spokojną, tak uważną na to, co jej prawił ów mężczyzna za patrycjusza rzymskiego przebrany, jak gdyby to nie ona przed chwilą odezwała się bluźnierczymi słowy, jak gdyby nie ona drażniła ze mną pieśniami swych paziów. – Zapomnienie maską niewinności przylgnęło do jej twarzy.

Nie mogłem na ten widok oburzenia mego powściągnąć – wstałem, poszedłem; tuż przy niej stanąłem.

– „Żegnaj pani” odezwałem się; – lecz ona niecierpliwie brwi zmarszczyła i znak milczenia mi dała.

A więc, pomyślałem sobie, niewitana, nieżegnana, zostań tutaj w zbytkach twoich – między mną a tobą na wieki wieków niepamięć zapadnie – i chciałem odejść, – lecz ona jakby zgadując zamiar mój, nie odwróciwszy się, nie spojrzawszy nawet, wzięła mnie za rękę, a młody patrycjusz tymczasem rozwijał jej w naukowych wyrażeniach architektoniczne plany względem podźwignięcia i zastosowania do użytku lub ozdoby wszystkich ruin wiecznego miasta, a ona podawała mu nowe pomysły, chwaliła, poprawiała go, jak najbieglejsza w tej sztuce mistrzyni, a ja dziwiłem się trafności sądu i gruntowności jej nauki.

– Czegóż chciałeś, moje dziecko? – zapytała mnie wreszcie zupełnie niespodzianie wtedy, gdy mi się zdawało, że już ani myśli o mnie i że przez zapomnienie tylko dłoni mojej nie wypuszcza.

– Przyszedłem pożegnać panią – odpowiedziałem, ale trochę mniej pewnym głosem i bez oburzenia żadnego.

– Jak to, pożegnać? czy słońce już zbyt jasno świeci, a moje lampy zbyt ciemno już płoną?

– O nie, pani, słońce jeszcze nie wstało, a wonna lamp twoich oliwa czystym światłem goreje, ale ja cię pożegnać przyszedłem, bo mi tu nie dobrze, bo mi gorzko, smutno, duszno.

– Przyznaj się, że ci musiały moje małe szatanki dokuczyć.

– Prawda, pani, dokuczyły okropnie, okropnie! —

– To cóż? alboż ty słabszy od nich? czemu się nie zemściłeś? mogłeś ich wybić, odpędzić od siebie albo też im nawzajem moralną piosnkę zaśpiewać. – Ja sama byłabym jej słuchała, bo już tamte znam, a twojej ciekawą jestem.

– Nie, pani, ja bym tu nigdy nie zaśpiewał żadnej piosnki mojej, nie wymówiłbym żadnego słowa ze słów uczuciu święconych.

 

– A to dlaczego? przez nieśmiałość, dumę, lękliwość, wzgardę czy nieufność?

– Przez pobożność jedynie, żeby relikwia mego serca nie przywiodła do nowego grzechu ludzi, co szydzić i bluźnić umieją.

– Więc to, jak widzę, doprawdy między wami od żartu aż do gniewu przyszło – no, uspokój się, zawołam ja marszałka dworu i każę temu starszemu lucyperkowi dać rózgą, bo zapewne on musiał cię w zły humor wprowadzić, ostre ma zęby, a jak nimi kąsać zacznie, to aż żywej żółci dojmie czasem… hej panie Seweriuszu!…

– O, przez litość, nie żartuj tak pani.

– Ależ ja nie żartuję – ja się zupełnie, szczerze, prawdziwie bawię.

– To nie baw się pani mną – i chciałem rękę wysunąć, lecz mi ją silniej jeszcze jej drobne palce ścisnęły.

– Słuchaj, Beniaminie – rzekła mi ze swoim czarodziejskim półuśmiechem na twarzy – prześlicznie konno jeździsz, piękny jesteś jak przypomnienie dawnych czasów, kiedy się natura nie zubożyła jeszcze, kiedy musiało być mniej ludzi na świecie i kiedy każdy człowiek był zbiorem owych pierwiastków siły, wdzięku i szczęśliwości, którymi się później rozdrobnieni jego następcy dzielić musieli, jak dzieli trupem wylęgłe z niego robactwo – piękny jesteś, sama ci to przyznaję, ale nie gniewaj się – ale… bardzo nudny także.

– Nie gniewam się i nie dziwię – pani tylko gniewać i dziwić możesz, bo nie wiesz, kogo w progi swoje przyjęłaś. Ten ubiór, co ci się wydaje zapewne chwilową igraszką upodobania, jest właśnie jedyny, w którym stanąć przed tobą bez oszukaństwa mogłem. – Góralem jestem – biednym, ubogim chłopcem – źle mi wśród was, źle i wam być musi z przybyszem, co ani pojąć, ani uznać nie chce tej saturnalii uczuć, rozumu, bogactwa – tych zbytków marnujących naturę i człowieczeństwo. – Żegnaj, żegnaj pani na zawsze, widziałem obok ciebie nagromadzone wschodnich powieści przepychy, widziałem tłumy strojnych i wesołych ludzi, widziałem starców piętnastoletnich, co dla zabawy i wyśmiania twych gości przerzucali sobie w najohydniejszych myślach i w najświętszych wyrażeniach, jak w cackach do zepsucia przeznaczonych, jak w wyrzuconych na śmiecie klejnotach. Widziałem ciebie pani tak cudną i zachwycającą, że w pierwszych chwilach upiłem się blaskiem twojego oblicza i myślałem już, że tobie „Aspazja” na imię – ale widziałem ciebie kobietą bogatą tylko, ucztującą, mądrą, dowcipną, szyderczą i dlatego odchodzę – i odchodząc skarżę cię pani przed sumieniem twoim, bo mogłaś być hojniejszą dla spotkanego na swej drodze prostaczka, mogłaś mu zostawić objawienie swoje do najgorętszej życia modlitwy, mogłaś mu sprawdzić choć na chwilę przyobiecany jego nadziejom ideał, los dał ci wszelką ku temu sposobność, ale ty, pani, skarby złota cisnęłaś na huczne biesiady – skarby umysłu na gawędki płonne, a piękność twoją stawiłaś na zadziwienie tylko, więc też zbłąkany góral opuści twój zamek bez jałmużny dobrego wspomnienia nawet, strząśnie pył z obuwia swojego i tylko opowiadając kiedy tę nocną przygodę rodzeństwu albo towarzyszom swoim – nazwie cię pani „ta obca kobieta”.

– Mylisz się, Beniaminie – nazwie mię zawsze – „ta piękna kobieta” i wróci, o, wróci do mnie.

Jej głos był śpiewem – pocałunkiem – zaklęciem, a jednak puściła rękę moją – zapewne chciała siły uroku próbować – ja się przed nią w milczeniu skłoniłem i wolnym krokiem odszedłem – przy samym progu raz tylko spojrzałem na nią jeszcze – siedziała nieruchoma, zamyślona, bez uśmiechu, ale i bez smutku – jej oczy szły niby za mną, ale jej oczy nie wołały mnie – piękny posąg – mistrzowska rzeźba w marmurze, – spuściłem więc kosztowną podwoi zasłonę, a tylko było mi smutno jak po pierwszej w życiu omyłce. Z pośpiechem przebrałem się, podano mi mego konia, dosiadłem go i pędziłem ku domowi. We mgle porannej kąpane czoło coraz bardziej chłodło z nocnych zjawisk i wrażeń. – Wstydź się, szaleńcze – mówiłem sam do siebie – wstydź się, ty, co kochasz Aspazję, a mącisz jej obraz spojrzeniem pierwszej ładnej kokiety, która przypadkiem na twej drodze staje – czyż w tobie tylko gra ciekawość życia? – czyż niespokojność wyobraźni przemawia jedynie? – czy ty szukasz zdarzeń i okoliczności, czy dobierasz opisowych wypadków do powieści jakiejś, czy to każda niezwykłość bawi cię i uwodzi? czy też masz w sercu życzenie, którego nie odstąpisz? prawdę, której nie skłamiesz, choćby ona skłamała tobie, ku której iść będziesz, choćby ona przed tobą aż poza grób uciekła. O nie, dumna, dziwna kobieto! nie wrócę ja do ciebie, nie przeniewierzę43 się nadziejom moim, oblubienicy mego przeznaczenia – piękną jesteś – świetną jesteś – kochaną być możesz, ale zamarła jasność twego oka, zastygła krew twojego łona, zatruła się myśl pod czołem twoim – głos twój pieściwy i nęcący, – dotknięcie rąk twoich miękkie i przejmujące, ale od słów twoich tchnienie w piersiach marznie, przy tobie serce cierpi i rozum się błąka – ty nie objawisz Boga, ty nie dasz nieba, biedna potępiona – o nie, nie! – ja zapomnę o tobie, ja zdmuchnę jak mętne szumowiny obraz twój z mózgu mojego – ja o dzisiejszej nocy powiem sobie – nie była – i dalej pójdę – dalej, dalej, a w przyszłości – spotka mnie ona – piękniejsza, bo kochająca – bogatsza, bo szczęśliwa – i z tą będzie miłość moja, z tą matki błogosławieństwo, z tą niebo i Bóg…

38synie – dziś: synu. [przypis edytorski]
39skształtowany – dziś: ukształtowany. [przypis edytorski]
40ażali a. azali (daw.) – czy. [przypis edytorski]
41coć powiedzą – konstrukcja z partykułą -ci, skróconą do -ć; znaczenie: co ci powiedzą. [przypis edytorski]
42zachychotać – dziś: zachichotać; oba malce zachychotały, dziś: obaj malcy zachichotali. [przypis edytorski]
43przeniewierzyć – dziś: sprzeniewierzyć. [przypis edytorski]