Tasuta

Poganka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Pójdź do mnie, pójdź do mnie, Beni mój – zawołał głos Aspazji, rzuciłem wspomnienia i poszedłem, a ona objąwszy mnie za szyję: – Czy słyszysz? – mówiła do mnie – czy słyszysz, jak ta piosenka całuje włosów pierścienie, całuje oczy kochane, całuje czoło i usta? – a z każdym zapytaniem Aspazja pieściła mię tak, jak szły słowa piosenki – i od tej chwili dźwięk śpiewów był mi tylko pięknym przez wrażenia jej – i przestałem kochać pieśni. Potem przyszło mi naraz wiele listów z domu.

Brat mój Adaś, napisał: Beniaminie! pożegnałem się z żoną i dziećmi moimi, wracaj do nas.

Brat mój Józef napisał: – Beniaminie! Ogień zniszczył zagrodę moją, wiatr pustymi stodołami przewiewa, nie ma ręki, co by pług lub radło wzięła, wracaj do nas.

Brat mój Karol napisał: – Beniaminie, wszystko pójdzie dobrze, ale wracaj do nas.

Ojciec napisał: – Beniaminie! przy urodzeniu twoim błogosławiłem, że się człowiek światu narodził, że przybyło jedno serce do kochania, dwie ręce do użytecznej pracy. – Serca i rąk nam dziś trzeba, wracaj do nas.

Matka napisała: Beniaminie! w moim łonie cię nosiłam, z moich piersi mleko ssałeś, ty wrócisz, kiedy matka w smutku i potrzebie zawoła: Synu! synu! wracaj do nas.

Ale Aspazja rzekła: – tam skarb twój, gdzie serce twoje – tam władza czynu, gdzie kochanie – tam powinność, gdzie wolna wola. – Ojca, matkę, rodzinę przypadek dał tobie – mnie ty wybrałeś, ty wziąłeś sobie spośród świata całego i ze mną tylko cały świat twój – alboż ty rośliną jesteś, żeby miejsce jedno, grunt jeden upodobać sobie? – od bieguna do bieguna ziemia naszą, a kędy wiatru tchnienie wonniejsze – kędy głos słowika pieściwszy – kędy rzeźwiej krew w żyłach płynie, – kędy serca namiętniej uderzają – kędy natrętnych głosów cudzej boleści nie słychać, tam rozbijmy białe namioty nasze – i tam żyjmy, kochajmy, bo tam przyobiecany kraj Chanaanu – tam wybrana Jerozolima nasza…

I nie wróciłem… odtąd przestałem kochać rodziców, siostry, braci moich – wszystko, wszystko – Aspazją kochałem tylko – i nie przerażała mię ta nędza moralna – w niej odnajdywałem siebie i ona wypożyczyła mi nowej jakiejś władzy i zdolności. – Chciała bogactw, rzuciłem się w szalone przedsięwzięcia. – Okręty do brzegów Europy z wszystkich stron świata niosły mi zyski i złoto – miliony płynęły przez ręce moje.

Chciała wielkości, zaszczytów – wnet pozawieszałem na szyi krzyże wszystkich świętych z kalendarza i wyobrażenia wszystkich zwierząt od słonia do baranka – i miano mi raz nawet jakąś podwiązkę koło nogi zawiązać… Och! już zapomniałem, co za drogami biegłem przez te niespokojnej wyobraźni dziwactwa. Czarne gondole Wenecji, dym Wezuwiusza, parlament angielski, wiedeńskie walce, paryskie salony – Eskurial, piramidy Egiptu i niemieckie księgarnie – wszystko razem mąci mi się w głowie jak różnofarbne szkiełka kalejdoskopu. – Pamiętam jak przez mgłę, że nazywano mię hrabią, baronem, lordem, eccelenze, – że mi doktorski biret na głowę wsadzono i że kiedyś jak coś mówiłem, grono ludzi poważnych z rogatymi czapkami i w długich czarnych togach wyszczerzało do mnie ponadpsowane zęby i klaskało mi w chude, grube, kościste ręce… Z tych naddatków nic a nic do wspomnień moich nie przybyło, nic a nic do historii życia nie weszło – bo to nie byłem ja – to były jednochwilowe życzenia – fantazje, upodobania Aspazji – ja byłem tylko w jej uśmiechu – w jej wesołości, w jej słowie przychwalającym. – I tak mi zeszło kilka lat życia.

Przez ten czas Aspazja roztrwoniła wszystkie wspólne dostatki nasze; zapał, natchnienie, uczucie piękna – władzę cieszenia się, pojmowania, tworzenia coraz to nowych a ciągle uiszczanych marzeń – władze szczęścia – miłość całą moją, ona wzięła i zmarnowała. – Ach! wtedy nastąpiło okropne jutro.

Próżnia ducha mojego wypełniła się nowymi pierwiastkami – zacząłem cierpieć – oburzać się i niepokoić, zazdrościć i nienawidzić. – Trudno byłoby mi z wszelkim stopniowaniem opowiedzieć wam, jak to zepsucie rozszerzało się w mej piersi, jak ta gangrena ogarniała mię powoli.

Dłoń, której Aspazja nie ścisnęła wzajemnie – spojrzenie obojętne jej oczu martwiejących w dawną kamienność swoją – jej głos przycięty i bezdźwięczny – długie godziny roztargnienia, nieuwagi i posępności – dla was to wszystko byłoby nudne, a dla mnie dziś także zadziwiająco czcze i jednostajne. – Wspomnę wam tylko ostatnie zdarzenie. – Doszedłem już po tę miarę boleści i zepsucia, w której człowiek wstydzi się nieszczęścia gorzej niż trądu, a nieszczęście rozdrabnia na wszystkie otaczające go przedmioty, okoliczności, wypadki i przeciw każdemu widomemu ułamkowi tej niewidomej całości natęża siły swoje, ostatecznych chwyta się środków i potem dziwi się, że takie walki przetrwał, takie góry porzucał, a tu nowe łby odrastają hydrze i o nowe gruzy potrąca się jego noga. – Więc też ślepa jakaś wściekłość go opanowywa50 – instynktowie51 tłucze pięściami na wszystkie strony – a czy to rozbije, co mu najdroższym – czy w własną głowę uderzy – czy w kodeks prawny, on już nie dba o to, byle sobie ulżyć choć na jedno odetchnienie, byle przestać cierpieć choć przez czas ruchu zegarowego wahadła. – Otóż, jako wam rzekłem, ja byłem w tej chwili właśnie choroby nieszczęścia. – Siedzieliśmy przy wspaniałej uczcie – stół uginał się od sreber, złota, kryształów – błękitne płomyki tlejącego ponczu tu i owdzie migały jak potępione duszyczki – a czarnymi dziobami lamp z żelaza ulanych na herkulańskie wzory, tryskała jasność rażąca i czerwonawa. Niewiele nas było osób: – ona, ja i ktoś trzeci. – Ona go wzięła za rękę – swoją czarą o puchar jego trąciła – a on się pochylił i dotknął ustami brzegów tej czary w miejscu, w którym ona dotknęła ich pierwej!

Spojrzałem na tego człowieka, – on zadrżał i wskazując Aspazji szepnął z cicha: – Beniamin mię zabije.

Aspazja się rozśmiała. —

– Nie, on ciebie nie zabije – mówiła wesoło, – ja tak lubię ogniste spojrzenie twoich czarnych oczu, tak się cieszę, kiedy przemówisz tym głosem silnym jak rozkaz, nęcącym jak pokusa – a Beni kocha mię tak szczerze – a Beni tak żyje tylko życiem moim – Beni tak czuje tylko moją rozkoszą, że on by nigdy zabić cię nie mógł. – Wszak prawda Beni, miłość twoja najwyższa, najzupełniejsza – najprawdziwsza – miłość twoja używa moim szczęściem tylko – miłość twoja nie pragnie, lecz kocha mnie – wszak prawda Beni? —

Biedna Aspazja pomyliła się w czasie.

Prawdą było to dawniej, wtedy kłamstwem już… Dawna owa niczym niezachwiana wiara w serce moje – owa pewność wszystkich poświęceń z mej strony trzymała mię przykutym do skinienia jej ręki – ale dawniej było wiele jeszcze dobrego we mnie, dawniej kochałem ją – a wtedy – czułem tylko, iż nienawidzę wszystkich, których ona jak na stypie mej duszy dzieliła okruszynami tego, co ja jej dałem kochania.

Po uczcie oddalił się cudzy52 człowiek – wyszedłem za nim i szedłem długo przez ciemnych ulic zakręty. – Do końca jednej ulicy przytykał plac rozległy i pusty – na całej jego przestrzeni chwiały się tylko we mgle wilgotnego powietrza dwa światełka dwóch zapalonych latarni, zbliżyłem się do człowieka i powiedziałem mu:

– Zgadłeś dziś los swój – ja ciebie zabiję.

Człowiek ten był uzbrojony, miał szpadę przy boku i puginał za pasem – bronił się odważnie, z rozpaczą, ale ja go zabiłem – i wracałem tą samą drogą, a zamiast latarni świeciły przede mną dwa okropne rozwarte i bielmem zaszłe oczy.

I wróciłem do Aspazji – powiedziałem jej wszystko – Aspazja wysłuchała mię bez oburzenia, bez wstrętu, ale zamyśliła się głęboko – i po długim milczeniu rzekła zimnym głosem sądowego wyroku:

– Ja ciebie nie kocham – ty mię nie kochasz, rozstańmy się, Beniaminie.

Gdym usłyszał te słowa, ciemno mi się zrobiło i język mi zdrętwiał; potem przez chwilę patrzyłem na tę kobietę i w mózgu moim postawa jej odbijała się z taką dokładnością, jak niegdyś postawa tego wilka co Zittę za piersi chwytał. – Nie uszło mojej baczności ani jedno zawiązanie misternych kółeczek perłowej siatki, którą na włosach miała, ani jeden fałd jej kaszmirowej, jasnozielonej sukni – pamiętam każdy odblask światła, który się łamał w dwóch przepysznych opalach na jej obnażonych ręku53 bransoletami upiętych – pamiętam, jak trzymała te ręce łokciami przed sobą wsparte o stół ciemny i w dziwaczne arabeski mozaiką wykładany, – pamiętam, jak na zaciśniętych dłoniach brodę oparła, jak jej szyja wygięła się przez to, jak cała głowa w tył przerzuciła, jak jej to nadawało wyraz dumy i zuchwalstwa, jak mi spoglądała w oczy tymi swoimi oczyma, które jej poczerniały prawie od czarnej krwi jej serca. – Potem – och! potem – wzgarda płomieniem z piersi do ust mi buchnęła, rozgrzał mi się język – splunąłem z niego wszystkie obelgi, wszystkie moje męczarnie, wszystkie przekleństwa. – Aspazja słuchała ich z tąż samą spokojnością jak pierwej, gdym jej mówił, że przez nią i dla niej zabiłem człowieka. – Ta spokojność wywołała ze mnie wściekłą i dziką chęć zemsty – przyszło mi na myśl, że jak ją zabiję, to przecież choć pod pchnięciem sztyletu zadrgną54 rysy jej twarzy i usta jękną boleścią… Chęć moja uprzytomniła mi się tak dobitnie, że gdym ją nagle ujrzał prawie spełnioną, sam siebie się przeląkłem i uciekłem z pokoju… Dziwna rzecz – ani byście zgadli, czego ja najwięcej żałowałem, gdym z pierwszego uniesienia zawziętości ochłonął. – Dziwna rzecz, ja żałowałem, że Aspazji nie zabiłem dawniej, och! dawniej, kiedy ją kochałem jeszcze. – Mnie rozpacz brała nie za kobietą, lecz za miłością moją. – Nie mieć miłości – tracić tak najpierwszy istnienia swego warunek, patrzyć tak na pogrzeb własnej duszy dlatego, że się na ohydę wybranego przedmiotu patrzyło – to okropnie! Czyż nie lepiej byłoby, czyż nie stokroć lepiej, gdybym był zabił Aspazję wtedy, jak ona ze mną razem na gwiazdy patrzyła, jak włosy i oczy moje całowała, słuchając z dala płynącej piosenki – czyż nie lepiej? – ja umarłą byłbym owinął we wszystkie pamiątki moje i byłbym przechował na dnie serca bez uszkodzenia, bez zmazy grobowej i byłbym ją kochał na wieki – i wtedy przypomniałem sobie te pierwsze prawie rzeczone do mnie słowa: Bóg kocha zniszczeniem i tajemnicą. Zrozumiałem je – łzy mi w oczach stanęły – Aspazja znikła z pamięci, został tylko żal niewymowny – rozpaczliwa ku przeszłości tęschnota – wydarcie się wszystkich władz ducha ku temu, co już minęło!… Gdybym ja to miał, choć zniszczeniem i tajemnicą – to bym miał. – Na wyższy sylogizm nie mógł się wtedy zdobyć mój umysł. – Mieć jeszcze – mieć! – w to słowo zaklęły się zwroty wszystkich myśli moich, a biedny nic już nie miałem. – Zrzuciłem mój ubiór bogaty, rozzułem nogi moje – wziąłem płaszcz tylko na ramiona i wyszedłem z naszego pałacu takim, jakim mię Aspazja przy drodze swojej spotkała. – Takim? – och! nie – nie – nie takim wcale. Kiedym wielkie i puste, choć zawsze światłem gorejące przechodził salony i kiedy weneckie zwierciadła ze wszech stron odbiły moją postać ciemną, wychudłą – złamaną, na podróżnym kiju wspartą, mnie wielka litość nad sobą samym zdjęła – czemu ja dzieckiem w rodzicielskim domu nie zostałem – czemu mię tak daleko od sióstr i braci wysłano? – czemu zły duch mojego konia w stronę jej zamku popędził? – czemu ona tam przypłynęła, gdzie ja byłbym skonał może w pierwszym szczęściu i w pierwszej boleści – skonał niewinny, cichy – biały jak lilia, nim na nią kurz lub upał dnia skwarnego padnie? – Czemu ona nie odeszła, kiedy ja przeczuwałem wszystko i prosiłem – „zostaw mnie”? – Byłbym umarł albo dotychczas byłbym jeszcze siadywał przy obrazie Cypriana długimi wieczorami po skończonej pracy – byłbym marzył, byłbym kochał – albo może… i przypomniałem sobie listy braci, ojca, matki… spuściłem wstydem okryte czoło, nie otarłem łez płynących – poszedłem dalej ciężką drogą moją. – I szedłem długo – daleko przez gęste lasy, przez strome góry – przez rzeki i przez jeziora: – a tymczasem dzienniki europejskie we wszystkich językach przetłumaczyły ważną, nadzwyczajną, niespodziewaną nowinę: „Hrabia Beniamin – donosił jeden z nich – komandor krzyżów, kawaler orderów*** członek wielu uczonych towarzystw, zniknął nagle w nocy z 1-go na 2-gi listopada po odbytym pojedynku z księciem***, którego zabił. – Nazajutrz był wielki bal w pałacu***. Hrabina Aspazja przyjmowała kwiat naszych salonów z właściwym sobie wdziękiem i nie mogliśmy dość wydziwić się jej spokojnej wesołości, którą zapewne wszystkie domysły i podejrzenia oszukać chciała. – Mówią powszechnie, że hrabia Beniamin, młodzieniec niepospolitych zdolności, genialny autor ważnego dzieła o starożytnościach etiopskich i zachwycającej książeczki drobnych poezyj pod tytułem: Czarnoksięstwa, oraz najznakomitszy spomiędzy dyplomatyków naszych był już od dawna w bliskich z tą panią stosunkach. – Tajemnica, ale tajemnica pełna uroku i dobrego smaku, taka jaka od najsurowszych nawet sędziów wysokiej arystokracji cierpianą bywa i przed którą się nawet rozwarły pyszne pokoje margrabiny***, tej skały niedostępnej powodziom dzisiejszych zwyczajów, tajemnica taka, mówimy, osłania życie tych dwóch zupełnie godnych siebie istot – z przyjemnością jednak możemy donieść czytelnikom naszym, że wszelkie hańbiące domysły o urodzeniu hrabi Beniamina są jak najnikczemniejszą potwarzą. – Szlachetne rysy jego zbyt jawnie świadczyły przeciwko tym, którzy mu chcieli izraelskie zarzucić pochodzenie – a teraz jeden wiarogodny z poufałych jego towarzyszy objaśnił nas zupełniej w tym względzie, lecz włożył zarazem trudny obowiązek dochowania wiernej tajemnicy. – Zdaje się nam jednak, iż jej nie zdradzim, jeśli przydamy tylko, że za Beskidem może, w rozkosznej zaciszy książęcego ogrodu, na marmurach i wschodnich kobiercach pierwsze kroki swoje stawiać zaczęło to dziecię nadzwyczajne, które miało zajść tak daleko i zniknąć tak nagle”.

 

Z gorzkim uśmiechem przeczytałem cały ten ustęp na kawałku wyrzuconej przez okno gazety: – hrabia Beniamin, człowiek genialny, domniemane jakieś serbskie czy wołoskie książątko, siedział wtedy pod murem gościnnego domu – śnieg i wiatr na przemiany twarz jego smagały, a krew zamarzała na grubych szmatach, którymi nogi swoje obwinął – daleko mu jeszcze było do końca podróży – och! daleko bardzo.

VI

Dopiero w samą wigilię Bożego Narodzenia zobaczyłem na płachcie śniegowej czerniejącą wioseczkę maleńką – krzyż się wznosił u rozstajnej drogi, spoza dworskich zabudowań niby palce olbrzymiej dłoni cztery topole niebo wskazywały – a na środku dziedzińca szkielet bezlistnej lipy sterczał samotny i nieruchomy. – Ja nie zapłakałem nawet – tylko mi coraz trudniej było nogi od ziemi odrywać i zbliżające stawiać kroki. – Sam przed sobą wydawałem się jako umarły – cieniem – żywiołem wrócony – tam, skąd niegdyś kształty i czas życia wziąłem. – Gdym wszedł na dziedziniec, psy okropnie szczekać najpierw, potem wyć zaczęły, a jednak nie zbliżył się i nie ukąsił mię żaden: – „Czują trupa” – pomyślałem sobie i wszedłem do sieni. – Za klamkę od pokoju ująć nie mogłem, nie śmiałem, padła na mnie wielka jakaś trwoga, jakiś wstyd dziecinny, kobiecy – byłbym chciał się pod ziemię schować, lecz w pokoju musiano wejście moje usłyszeć. – Nagle drzwi się uchyliły i w szczelinie światła ukazała się główka maleńka.

– Ciociu! – to ubogi – rzekł potem cienki, srebrzysty głosek55 dziewczęcy.

– Zanieśże mu to – odpowiedział głos inny – znany dobrze – głos ten przenikającej rzewności, niepojętego smutku.

I po chwili drzwi się znowu rozwarły – mała dziewczynka stanęła przede mną z dużym chleba kawałem i z groszem jałmużny.

Wziąłem chleb, wziąłem grosz, pocałowałem jej rączkę i szedłem za nią.

– Czego chcesz jeszcze, dziadku? – spytała.

– Chcę podziękować tym, co mię wsparli – odpowiedziałem i na progu stanąłem.

Stół był nakryty, siano podesłane, w jednym końcu siedziała kobieta, blada, z białymi jak srebro włosami, w czarnej sukni i w czarnym czepku – po obu jej stronach młode żony – młodzi jeszcze mężowie, dorastające chłopcy i panienki, małe jak moja mała wspomożycielka dzieci – i opłatki połamane… i wszystko tak podobnie jak przed laty…

– Matko! Matko moja! – krzyknąłem.

Kobieta w czarnej sukni zerwała się – ale sił jej zabrakło i znów na krzesło padła – między przytomnymi gwar jakiś powstał – wiem, że wołano: „Beniaminie, co zrobiłeś! Matko, uspokój się!” – lecz ja tego wszystkiego nie pamiętam już – wspomnienia wracają mi od tej chwili dopiero, gdym się przytulał obłąkany, łkający, do kolan czarno ubranej kobiety – i gdy na czole z pocałunkiem jej łzę gorącą uczułem – to była łza mojej matki!… ja miałem jeszcze matkę!

– A gdzie ojciec? – wyjąknąłem56 nieśmiało, kryjąc twarz na łonie jej.

– Tam, gdzie Józef i gdzie Karol – odpowiedziała cichym, ale serce rozdzierającym od niemej boleści głosem.

Podniosłem głowę, spojrzałem dokoła – prawda, nie było ich.

– Oni chrześcijańską śmiercią pomarli – przydała matka.

– A nie nad ich zgonem wypłynęły najbardziej gorzkie łzy nasze – odezwała się Bronisława i to był pierwszy, jedyny wyrzut, który mię spotkał.

Nic nie mówiłem, nikt mię nie badał – Ludwinka otoczyła mię całą troskliwością serca swojego – a przecież ten wieczór, ten jeden wieczór powinien by był uzupełnić miarę cierpień i pokuty mojej. – Znaleźć się tak obcym wśród najukochańszych niegdyś – tak potępionym wśród czystych aniołów, tak obżałowanym litością i miłosierdziem – wśród tych, co niegdyś z dumą i pociechą na pierwsze twoje kroki spoglądali – tych, co wróżyli cnoty sercu twemu, chwałę zdolnościom, szczęście losowi twojemu – tych, co powtarzali z rozkoszą i radością pierwsze wyrażenia ust twoich dziecinnych – co się lubowali nad pierwszymi pomysłami młodej głowy twojej – znaleźć się takim i żyć potem jeszcze – och! to jakiejś żelaznej siły na to trzeba!

Matka moja bardzo już była zmienioną i słabą. – W jej oczach zapadłych, przyćmionych, na jej licach wychudłych i głębokimi zmarszczkami okrytych czytałem każdy wyraz potępienia mojego – każdy wyraz przekleństwa, którego jej usta nie wyrzekły nigdy i myśl nie pomyślała zapewne – lecz który niemniej okropną zgryzotą i piekielnym cierpieniem serce moje rozdzierał.

Jedna z wnuczek wspomniała, że się na mszę północną wybiera.

– I ja pójdę z tobą – rzekła moja matka – są dni, w których się więcej modlić muszę, bo w nich zawsze więcej byłam szczęśliwą albo więcej cierpiałam.

– Ile to lat już będzie, jak Cyprian tak samo w wigilię Bożego Narodzenia wrócił? – spytałem po cichu siedzącej przy mnie Tereni.

– Sześć lat, Beniaminku.

Och, moi państwo! – na tę prostą odpowiedź mnie się łzy gradem po twarzy stoczyły. – Sześć lat! sześć lat – a przez te sześć lat mnie nikt nie powiedział „Beniaminku” tak jak Terenia w tej chwili mówiła. – Zerwałem się – wybiegłem do drugiego ciemnego pokoju – rzuciłem na ławeczkę, ową ławeczkę, przy której Julki piosnek słuchałem i lżej mi było, gdyż zapłakać mogłem. – Oni dobrzy, zrozumieli mię wtedy – nikt nie poszedł za mną – dopiero gdy na spanie rozchodzili się wszyscy, przyszła matka – wzięła za rękę i poprowadziła do swego pokoju.

– Pamiętasz – rzekła – jak długo tu sypiałeś w swojej kołysce, a potem w owym małym, czerwonym łóżeczku? – od urodzenia, aż do chwili, w której pierwszy raz konia dosiadłeś i w której twój ojciec z uśmiechem powiedział: – „Och! to już teraz dorosły mężczyzna, niechże sobie stąd na własny przemysł między ludzi idzie” – i zaniesiono wtedy pościółkę twoją do braci na górę. – I nauki, zatrudnienia, młode lata twoje uniosły cię jeszcze dalej od macierzyńskiego boku – i zaniosły tak daleko, że mnie się zdało, jakobym już na zawsze moją pieszczotkę, moje dziecię najmłodsze straciła. – Ale teraz, kiedy wróciłeś do mnie, mnie się znów zdaje, że ja ciebie drugi raz na świat wydałam, że tak jako wtedy nie obejdzie się znowu bez moich starań i bez ciągłej opieki mojej, dlatego też patrz, Beniaminku, sama usłałam twoje łóżko w tym miejscu, w którym dwadzieścia cztery lat temu kolebka twoja stała. – Zaśnij spokojny – jak gdybyś miał z jutrem po raz pierwszy na światło oczy twe otworzyć – nie pomnij złego, Beniaminku – wyrzuć z serca przeszłość całą – tylko nie wyrzucaj tej miłości, którą nas kochałeś dawniej – z tą miłością zaczniemy jeszcze bardzo piękne życie – alboż to nam czasu braknie? – Och! choć ja stara – zobaczysz, jak wypielęgnuję i wyhoduję nową młodość twoją. – Serce matki zna cudowne tajemnice wiecznego odżywania we wszystkich chwilach przeszłości swego dziecięcia. – Zobaczysz, Beniaminku, że nam dobrze będzie…

 

I drżącą ręką krzyż święty nad głową moją w powietrzu zakreśliła.

Och! ja wierzyłem tym obietnicom – ja czułem, że ciepło jej serca mnie wskrzesić może – zsunąłem się do nóg jej i oskarżyłem o wszystkie moje występki, moje zbrodnie – o jej nieszczęścia wszystkie.

Matka słuchała mię z głębokim smutkiem – odpuściła mi z litością świętą, bożą, – ale gdy w nocy na mszę zadzwonili, matka już wstać nie mogła i potem nie wstała także.

Przez kilka tygodni krokiem się od jej łóżka nie ruszyłem, podawałem lekarstwa – przenosiłem ją na ręku moim. Siostry w objawieniu jakiejś Chrystusowej dobroci nie wydziedziczyły mię z jedynej, którą jeszcze mieć mogłem, pociechy. – Czasem gdym patrzył na twarz matki bladą, nieruchomą w bezwładnym uśpieniu, okropny głos wołał na mnie: – „ty ją zabijasz – zabijasz!”.

Ale gdy matka znowu oczy otworzyła, gdy spojrzała na mnie, gdy jej uśmiech spokoju i przebaczenia wszystkie rysy twarzy rozpromienił – to mi znowu tak było błogo i lekko na sercu, jak gdyby cichy anioł zstąpił do niego i mówił: – „dobrze zrobiłeś, żeś wrócił, matka twoja nie umrze z ostatnią myślą troski i obawy”.

Jednego wieczoru lepiej się jej zrobiło – kazała się posadzić na wielkim krześle i do ognia przysunąć. – Siostry z dziećmi swoimi obsiadły ją dokoła. – Mała córeczka Tereni, taż sama właśnie, co mi jałmużnę dała, przyszła i wsparła główkę o babki kolana, a gdy Terenia cofnąć chciała dziewczynkę, babka ją przytrzymała i pogładziła z lekka drżącą ręką swoją; patrząc zaś na zbytek owych jasnych pierścieni, co jej się niby potokiem złota po łonie rozlały: – Pamiętam – mówiła – nasz Beniaminek miał takież same włosy – i znak mi dała spojrzeniem, bym się zbliżył do niej – i zbliżyłem się, przyklęknąłem – matka jeszcze bardziej schylić mi się kazała – zapewne robiła jakieś porównanie między tymi dwoma o jej kolana wspartymi głowami, bo jej palce kolejno mego i małej dziewczynki dotykały się czoła – nareszcie odezwała się, jakby kończąc myśl jakąś:

– Ja mu też zawsze powiadałam, że wróci!… – a potem na jej czoło i lica wystąpiła nagła gorączkowa czerwoność, znać było, że wiele siły zbierała, by pewne wymówić jeszcze słowa. – Beniaminie – rzekła wreszcie przerywanym głosem – nie zapomnij pójść na grób ojca!… tam zaraz obok niego Cyprian spoczywa… Józef i Karol gdzie indziej… ale mają swoje krzyże – nie zapomnij, ja tam będę… i westchnęła – ręka jej z mojej głowy na kolana spadła i nie miałem już matki!…

Siostry i bracia nie chcieli mię wziąć z sobą na pogrzeb, tak przy ich cichej boleści rozpacz moja gwałtowną im się zdawała – podobno, że się rozchorowałem nawet, ale ja nie wiem – chyba to już nie była ta dobroczynna choroba, która pamięć i życie zawiesza – była to choroba okropnej bezsilności tylko – żadna chwila snem nawet nie zginęła mi – widziałem i czułem każde cierpienie z osobna, lecz nie mogłem ani tak rozdrażnić się, żeby mię wszystkie razem, od razu zabiły, ani tak ukoić, żebym choć w odrętwienie popadł. – Opuściła mię siła myśli, siła woli, dawałem sobą rządzić jak dziecko maleńkie, a sam cierpiałem, cierpiałem…

Po jakimś czasie rozjechali się wszyscy, w opuszczonym domku Ludwinka tylko została się ze mną. Rodzeństwo ułożyło sobie, że gdy przyjdę do zdrowia, obejmę gospodarstwo naszej małej wioseczki i mieszkać w niej będę z tą wszystkich najukochańszą siostrą. – Nie odrzuciłem, ale też nie przyjąłem tego układu; brakło mi sądu i zastanowienia nad najdrobniejszym życia potocznego szczegółem; rozprzęgła się jedność całej mojej istoty – w każdej części z osobna, osobną boleść czułem. – Płakać nie mogłem, ale mi czasem tak okropnie twarz posiniała, tak straszliwe hieroglify z żył wezbranych na czoło wystąpiły – tak oczy krwią zaszły, tak załamane ręce głucho kościami chrzęsnęły, że Ludwinka aż się przystąpić bała do mnie – a ja wówczas przypominałam jej słowa Cypriana. „Ludwinka nawet minie cię ze wstrętem” – i dręczyłem jej biedne serce cierpkością mych wyrzutów, jak gdyby ona trosk może dawniejszych jeszcze niż moje własne troski, nie była musiała teraz nową przyodziać żałobą, świeżymi rozjątrzyć łzami. – Ludwinka jednak miała dziwną, niepojętą dla mnie cnotę – umiała być nieszczęśliwą. – Jej nigdy cierpienia nie zatruwały serca, nie psuły dziennego porządku – Ludwinka też z niezachwianą cierpliwością znosiła moje dziwactwa – obchodziła się ze mną jak z chorym dziecięciem i czasem… czasem dobroć jej przypominała mi matkę.

– Beniaminku – mówiła raz ona – trzeba ciągłym ruchem i ciągłą czynnością zagłuszyć głos boleści rozdzierającej nam serce – trzeba uciec z własnej piersi – oderwać się od siebie samego i zwrócić na zewnątrz – trzeba myśleć o jakiej osobie, o jakiem zatrudnieniu, o rzeczach jakich – patrzyć na przedmioty nas otaczające – na robotę rąk naszych, a nigdy w głąb własnej duszy nie spojrzeć, nigdy się myślą w tajnie własnych uczuć nie zatopić – tym sposobem jedynie można iść przed siebie; – chociaż to nie pociesza i nie koi bólu, przynajmniej rozrywa go i dzieli – ty dzisiaj wszystkie władze twoje skupiłeś w jedno życia ognisko, a to ognisko męczarnią – posłuchaj mojej rady, gdy z władz owych jedną tylko odedrzeć spróbujesz, gdy uwagę tylko odłączyć i skierować zdołasz – zobaczysz Beniaminku, jak ci znośniej będzie. —

– Znośniej, Ludwinko? – zagadnąłem ją nieufny – czy ty mi ręczysz, że znośniej? z takim po wierzchu zamkniętym grobem, z taką na dnie zgnilizną, – to być nie może, to jest tylko żyć dwoistą śmiercią.

– Ja ci ręczę, że znośniej – odpowiedziała mi łagodnym jak prośba głosem i ścisnęła za rękę z przekonaniem i wiarą.

– Ha! rozumiem cię – rzekłem – wyjdzie mi to na jedno, jak gdybym trzymał ciągle przy ustach flaszkę z gorzałką i odurzał się…

– Mnie takie podobieństwo nie przyszło do myśli – odparła smutnie Ludwinka – ale jeśli to tak jest, to przynajmniej odurzenie nasze i Boga nie obraża, i ludzi nie gorszy.

– Co ty mówisz, Ludwinko – że Boga nie obraża? chyba twój Bóg musi być jakąś obojętną figurką w czerwonej sukni i błękitnym płaszczu jak go zwykle po ołtarzach malują – bo jeśli on jest takim, jak mi o nim Bronisia mówiła – jeśli jest pięknem, miłością, szczęściem, to przyznaj sama, że go właśnie najbardziej powinien obrażać widok człowieka, który cierpi i godzi z cierpieniem swoim…

Ludwinka długo patrzyła mi w oczy.

– Kto się nie godzi – rzekła wreszcie – ten ma nadzieję, iż je z życia wyrzucić potrafi. – Czy ty masz nadzieję, Beniaminku?

Zamilkłem – na to jedno pytanie żadnej dać nie mogłem odpowiedzi.

Nazajutrz jednak w niezwykły ruch się rzuciłem. – Pooglądałem książki, które na półkach stały tak samo jak za życia ojca ułożone, roztworzyłem i starą Biblię, i ów tom in quarto z królów popiersiami – i tę książkę, która ojcu z rąk wypadła przed pierwszą moją czytania nauką i znalazłem na okładkach niektórych rozmaite szkice Cypriana roboty – i między niektórymi kartkami rozmaite obrazki, które na prośby nasze malował – w jednym dziele szczególniej było ich osiem, wszystkie według starszeństwa właścicieli ułożone i ręką ojca podpisane – zapewne schował ich57 tam na pamiątkę naszych zabaw dziecinnych. – Dla Adasia było niby zwierciadło tak ustawione, że w nim odbijała się postać młodej prześlicznej dziewczynki, choć dziewczynka nie weszła jeszcze do pokoju. – Dla Julci był wizerunek starej Paraski, która ją wszystkich dumek i kołomyjek uczyła – dla Józefa, zabudowania folwarczne z jakiegoś zamożnego, jak widać było, gospodarstwa, bo dachy stodół równały się drzew wierzchołkom, a stogi i brogi migały jeszcze w perspektywie. Przed samym zaś dworem było okrężne i Józef jak parobczak ubrany, z młodą przodownicą w taniec się wybierał.

Dla Ludwinki była tylko mała osiny gałązka.

Dla Bronisławy – kobieta na lwie wsparta.

Dla Karola, apoteoza myśliwska – on sam po chmurach na swojej Zitcie pędził – Moloch warował do księżyca, a pod strzałem „kochanki” gwiazdka jakaś maleńka jak bekas spadała.

Dla Tereni był piękny chłopiec wychylający się do połowy z kielicha cudownego kwiatu, którego wszystkie listki z najdziwaczniejszych przedmiotów się tworzyły, bo w kształt jednego rozwijała się niby czarownica na łopacie, w kształt drugiego buchał język płomienny, inny wyobrażał smoka, inny dziewicę w koronie, inny był podobny do dziesiątki kierowej rubinami wysadzanej na tle mieniącym się jak oko pawiego pióra.

Dla mnie był młody Tobiasz w drodze do córki Reguela, z swym nieznajomym przewodnikiem58 odpoczywający; miasto jakieś ukazywało się w dali, spoza miasta wschodziło słońce, a Tobiasz, rękę przyłożywszy do czoła, patrzył ku miastu i ku słońcu.

Nie mogłem sobie wytłumaczyć, czemu w pierwszej chwili widok tego obrazka nie zasmucił mię, jak zasmucało każde inne z dawnych lat wspomnienie. Wyjąłem go, schowałem przy sobie.

Potem obszedłem wszystkie kąty domu – wszedłem aż do piwnicy, w której my, drobniejsze dzieci tak często latem ubiegaliśmy się o to, które z nas w tłuczkach masło kłócić będzie – po śniegu przekopałem się aż do rzeczki, co nasz ogródek z łąkami dzieliła – byłem wszędzie, tylko nie miałem odwagi wejść do tego pokoiczku na górze, w którym to Cyprian w pomysł swojego malowidła wziął mi młodość, piękność, szczęście – i niewinność mojej duszy. Ale nad wieczorem, gdym się z dniem moim obliczył, spostrzegłem, że Ludwinka miała słuszność, że taki ruch ciągły, choć bezcelny59, taka choć tylko zmiana przedmiotów boleści, jest wielką ulgą. – Chciałem ją wyczerpnąć60. – Zapaliłem świecę i poszedłem na górę – klucz rdzą okryty nie tak prędko zamek mi otworzył – poznałem, że musiano dawno już tam nie chodzić. – Siłą odparłem rygle – drzwi otworzyłem i… nie uciekniesz przeznaczeniu!

Ona znowu siedziała przede mną, a siedziała taką, jaką jej zawsze pragnąłem, jakiej czekałem w najszczęśliwszych… źle mówię, w najnamiętniejszych uniesieniach jej miłości. – Zbladłem okropnie, do gardła tak mi się coś rzuciło, jakby mię ręka czyja, ręka żelazna ścisnęła za nie – postąpiłem naprzód, lecz w tejże chwili, najpewniej przez drzwi, których nie zamknąłem, wiatr lekki przeciągnął. Poczułem zimno jego na twarzy, jak dmuchnięcie cichego westchnienia – i świeca zgasła – choć w ciemności, ja zamknąłem jeszcze oczy, bo się bałem… Lecz na próżno – pod powiekami jakbym ją zabrał był w spojrzeniu, unosiła się przede mną jej twarz, częścią do twarzy obrazu, częścią do tej twarzy, która mi w jaskrawości pioruna mignęła wyrazem swoim podobna – zbiegłem na dół, twarz szła przede mną – zawołałem Ludwinki, wypytywałem jej o różne drobiazgi, słuchałem dawanych mi odpowiedzi – twarz ciągle tkwiła przed moim wzrokiem – gdziem się zwrócił, ona się zwróciła – gdziem stanął, ona stanęła – kazałem ogień rozpalić, patrzyłem w płomień, twarz gorzała w płomieniu, a spalić się nie mogła, jak krzak cudu Mojżeszowego.

50opanowywa – dziś: opanowuje. [przypis edytorski]
51instynktowie – dziś: instynktownie. [przypis edytorski]
52cudzy – tu: obcy. [przypis edytorski]
53na (…) obnażonych ręku (daw.) – dziś: na obnażonym ręku a. na obnażonych rękach. [przypis edytorski]
54zadrgną – dziś: zadrgają. [przypis edytorski]
55głosek – dziś: głosik. [przypis edytorski]
56wyjąknąć – dziś tylko jako czynność wielokrotna: wyjąkać. [przypis edytorski]
57ich – dziś: schował je (obrazki). [przypis edytorski]
58młody Tobiasz w drodze do córki Reguela, z swym nieznajomym przewodnikiem – nawiązanie do historii z biblijnej Księgi Tobiasza; córka Reguela to Sara, przyszła żona Tobiasza młodszego, przewodnikiem jego był archanioł Rafael, występujący pod imieniem Azariasza; przed Tobiaszem Sara miała siedmiu mężów, których jednak w noc poślubną zabijał demon Asmodeusz; anioł pomógł Tobiaszowi uwolnić Sarę od demona. [przypis edytorski]
59bezcelny – dziś: bezcelowy. [przypis edytorski]
60wyczerpnąć – dziś tylko jako czynność wielokrotna: wyczerpać. [przypis edytorski]