Tasuta

Dzieje Tristana i Izoldy

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Panowie miłościwi: bajarzowi, który chce być luby słuchaczom, przystoi unikać zbyt długich rozwodzeń. Materia tej opowieści dość jest piękna i obfita: na cóż zdałoby się ją wydłużać? Powiem tedy pokrótce, jak mnogo nabłądziwszy po morzach i lądach, Rohałt Dzierżący Słowo przybył do Kornwalii, odnalazł Tristana i pokazując królowi karbunkuł6, którym ów obdarował był niegdyś Blancheflor w kosztownym darze weselnym, rzekł:

– Królu Marku, otoć Tristan loński, twój siostrzeniec, syn siostry Blancheflor i króla Riwalena. Diuk Morgan trzyma jego ziemię wielkim bezprawiem; czas, aby wróciła do prawego dziedzica.

I powiem krótko, jak Tristan, otrzymawszy od wuja oręż rycerski, przebył morze na kornwalijskich statkach, dał się poznać dawnym wasalom ojcowskim, wyzwał mordercę Riwalenowego, zabił go i odzyskał ziemię.

Następnie pomyślał, iż król Marek nie zdoła już żyć szczęśliwie bez niego, że zaś szlachetne serce wskazywało mu zawsze najzaszczytniejszą drogę, zwołał swych hrabiów i baronów i tak rzekł:

– Panowie lońscy, odzyskałem ten kraj i pomściłem króla Riwalena za pomocą bożą i waszą. Tak więc spłaciłem ojcu, co mu się należało. Ale dwaj ludzie, Rohałt i król Marek z Kornwalii, przygarnęli sierotę i wspomogli zbłąkane pacholę: ich również trzeba mi nazywać ojcami. Żali i tym podobnie nie godzi mi się wyświadczyć słusznego prawa? Owóż, szlachetny człowiek ma dwie rzeczy, które mu przynależą: swoją ziemię i ciało. Zatem temu oto Rohałtowi opuszczę ziemię: ty, ojcze, będziesz ją dzierżył, a twój syn po tobie. Królowi Markowi opuszczę me ciało: rzucę ten kraj, mimo iż mi jest drogi i pójdę służyć memu panu Markowi i Kornwalii. Taka jest moja myśl, ale wy jesteście moi wierni lennicy, wy, panowie lońscy, i winni mi jesteście radę; jeśli więc który z was chce mi wskazać inną jaką drogę, niech powstanie i przemówi!

Ale wszyscy baronowie pochwalili go ze łzami i Tristan zabierając z sobą Gorwenala, odpłynął ku ziemi króla Marka.

II. Morhołt z Irlandii

 
Tristrem seyd: „Ywis,
Y wil defende it as knizt”.
 
Sir Tristrem.

Kiedy Tristan wrócił, zastał Marka i całą baronię okrytych grubą żałobą. Król Irlandii uzbroił flotę, aby spustoszyć Kornwalię, jeśli Marek będzie się wzbraniał, jak czynił od piętnastu lat, złożyć haracz niegdyś płacony przez jego przodków. Otóż wiedzcie, iż mocą dawnych traktatów Irlandczycy mogli ściągnąć z Kornwalii jednego roku trzysta funtów miedzi, drugiego roku trzysta funtów czystego srebra, zasię trzeciego trzysta funtów złota. Ale kiedy przychodził czwarty rok, uwozili trzystu młodych chłopców i trzysta młodych dziewcząt w wieku piętnastu lat, wybieranych losem spośród rodzin Kornwalii. Owóż tego roku jako posła swego zlecenia król wyprawił do Tyntagielu olbrzymiego rycerza Morhołta, którego siostrę był zaślubił i którego nikt nie mógł zwyciężyć w bitwie. Tedy król Marek opieczętowanymi listy zwołał na dwór wszystkich baronów swej ziemi, aby zasięgnąć ich rady.

W oznaczonym dniu, kiedy baronowie zgromadzili się w sklepionej sali pałacu, a król Marek zasiadł pod baldakinem, Morhołt przemówił tak:

– Królu Marku, usłysz po raz ostatni zlecenie króla Irlandii, mego pana. Upomina się, abyś wreszcie zapłacił mu daninę, którą jesteś winien. Za to, że zbyt długo się ociągałeś, nakazuje, abyś wydał tego samego dnia trzystu młodych chłopców i trzysta młodych dziewcząt w wieku piętnastu lat, wybranych losem spośród rodzin Kornwalii. Statek mój, stojący na kotwicy w porcie Tyntagielu zabierze ich, iżby byli naszymi niewolnikami. Wszelako – a wyłączam od tego jedynie ciebie, królu Marku, jako się godzi – jeśli który z twoich baronów chce dowieść w bitwie, że król Irlandii ściąga tę daninę wbrew prawu, przyjmuję wyzwanie. Który z was, panowie kornwalijscy, chce walczyć za swobodę tego kraju?

Baronowie spoglądali na siebie ukradkiem, po czym opuścili głowy. Ten i ów mówił sobie: „Widzisz, nieszczęśniku, postawę Morhołta z Irlandii; mocniejszy jest niż czterech silnych ludzi. Popatrz na jego miecz: nie wiesz, iż czarami swymi strącił on głowy najśmielszych szermierzy od czasu, jak król Irlandii śle przez tego olbrzyma swe wyzwania w ziemie lenne? Nędzarzu, chceszże szukać śmierci? I na cóż kusić Boga?”. Drugi myślał: „Żali wychowałem was, drodzy synkowie, do służby i niewoli, a was, drogie córuchny, do nierządu? Ale śmierć moja nie ocaliłaby was”. I milczeli.

Morhołt rzekł jeszcze:

– Który z was, panowie kornwalijscy, chce przyjąć wyzwanie? Ofiaruję mu piękną bitwę. Od dziś za trzy dni przybijemy na barkach do Wyspy Świętego Samsona, wprost naprzeciw Tyntagielu. Tam rycerz wasz i ja będziemy walczyć w pojedynkę, chwała zaś, iż pokusił się o bitwę, spłynie na całe jego krewieństwo.

Milczeli wszyscy. Morhołt zaś podobny był białozorowi wpuszczonemu do klatki z drobnym ptactwem; skoro go ujrzą, wszystkie niemieją.

Morhołt przemówił po raz trzeci:

– A więc, zacni panowie z Kornwalii, skoro ten pomysł zda się wam najszlachetniejszy, ciągnijcie swoje dzieci losem, a ja je zabiorę. Ale nie sądziłem, iżby w tym kraju mieszkali sami niewolnicy.

Wówczas Tristan ukląkł u nóg króla i rzekł:

– Królu i panie, jeśli łaska twoja użyczyć mi zezwolenia, wydam mu bitwę.

Próżno król Marek chciał go odmówić. Był tak młodym rycerzem, na co zdało mu się męstwo? Ale Tristan dał zakład Morhołtowi, Morhołt zasię przyjął go.

W pomienionym dniu Tristan stanął na kobiercu z czerwonego aksamitu i dał się zbroić na wielką przygodę. Przywdział pancerz i hełm z bajcowanej stali. Baronowie płakali z litości nad śmiałkiem i ze wstydu nad samymi sobą. „Ach, Tristanie – powiadali – śmiały baronie, godny młodzieńcze, czemuż ja raczej miast ciebie nie podjąłem tej bitwy? Śmierć moja mniejszą żałobę ściągnęłaby na tę ziemię…!”. Dzwony dzwonią i wszyscy z rodu baronów i z pomniejszego ludu, starcy, dzieci i kobiety, płacząc i modląc się, odprowadzają Tristana do wybrzeża. Mieli jeszcze nadzieję, nadzieja bowiem w sercu ludzi wyżywi się byle jaką strawą.

Tristan wsiadł sam do łodzi i pomknął ku Wyspie Świętego Samsona. Ale Morhołt rozpiął u masztu żagiel z bogatej purpury i pierwszy przybył do wyspy. Tristan, uderzywszy o ląd, odepchnął nogą łódź na morze.

– Wasalu, co czynisz? – rzekł Morhołt – dlaczego jak ja nie umocowałeś łodzi liną?

– Wasalu, po co? – odparł Tristan. – Jeden tylko z nas obu powróci żyjący: żali jedna barka nie wystarczy?

I obaj, zagrzewając serce do walki zelżywymi słowy, zapuścili się w głąb wyspy.

Nikt nie widział zaciętej bitwy, ale po trzykroć zdawało się, że wiatr morski przynosi na wybrzeże wściekłe okrzyki. Wówczas na znak żałoby kobiety biły w ręce, zasię towarzysze Morhołta zebrani w kupę przed namiotami śmiali się. Wreszcie około godziny dziewiątej ujrzano z daleka wzdymający się purpurowy żagiel; barka Irlandczyka odbiła się od wyspy. Wnet rozległ się krzyk rozpaczy: „Morhołt! Morhołt!”. Ale w miarę jak barka rosła, nagle na szczycie fali, ukazał się rycerz stojący u steru; w każdej pięści potrząsał obnażonym mieczem: był to Tristan. Natychmiast dwadzieścia łodzi pomknęło na spotkanie; młodzieńcy rzucili się wpław. Chrobry rycerz wyskoczył na brzeg i podczas gdy matki na kolanach całowały jego żelazne nagolenice, on zakrzyknął ku druhom Morhołtowym:

– Panowie irlandzcy, Morhołd walczył mężnie. Patrzcie, miecz mój wyszczerbiony, ułomek zaś brzeszczotu został w jego czaszce. Zabierzcie ten kawałek stali, panowie: oto haracz Kornwalii.

Zaczem skierował się do Tyntagielu. Kiedy przechodził, oswobodzone dzieci potrząsały wśród wielkich okrzyków zielonymi gałęźmi, w oknach zaś pojawiły się bogate kobierce. Ale kiedy wśród krzyków wesela, dźwięku dzwonów, trąb i rogów tak donośnych, że nie słyszałoby się nawet samego Boga, gdyby zagrzmiał, Tristan przybył do zamku, osunął się zemdlały w ramiona króla Marka, krew zaś spływała z jego ran.

Z wielkim zawstydzeniem towarzysze Morhołta przybyli do Irlandii. Niegdyś, ilekroć wracał do portu Weisefort, Morhołt radował się, widząc swój lud zgromadzony, okrzykujący go tłumnie. Radował się, widząc królowę, swą siostrę i siostrzenicę, Izold Jasnowłosą, o warkoczach ze złota, której piękność jaśniała już jak wschodząca jutrzenka. Przyjmowały go z czułością i jeśli doznał jakiej rany, leczyły go; znały bowiem maści i kordiały wskrzeszające rannych, ba, podobnych już umierającym. Ale na co by im się zdały teraz magiczne przepisy, zioła zebrane o sposobnej godzinie, odwary? Leżał umarły, zaszyty w skórę jelenią, ułomek zaś nieprzyjacielskiego miecza tkwił jeszcze w jego czaszce. Izold Jasnowłosa wydobyła ułomek, aby go zamknąć w szkatule z kości słoniowej, cennej jak relikwiarz. I schylone nad rosłym trupem, matka i córka, powtarzając bez końca pochwały zmarłego i bez wytchnienia miotając klątwy przeciw zabójcy, przewodziły kolejno wśród kobiet żałobnym lamentom. Od tego dnia Izolda Jasnowłosa nauczyła się nienawidzić imienia Lończyka Tristana.

Ale w Tyntagielu Tristan chorzał: zatruta krew wypływała z jego ran. Lekarze poznali, iż Morhołt zatopił mu w ciele jadowite ostrze, i ponieważ kordiały7 ich i teriaki8 nie mogły nic zdziałać, powierzyli go opiece Boga. Fetor tak obmierzły wydzielał się z ran Tristana, że najwierniejsi przyjaciele uciekali odeń: wszyscy za wyjątkiem króla Marka, Gorwenala i Dynasa z Lidanu. Ci jedni mogli wytrwać u wezgłowia, miłość ich przemagała wstręt. Wreszcie Tristan kazał się przenieść do szałasu zbudowanego na stromym wybrzeżu; tam, leżąc naprzeciw fal, czekał śmierci. Myślał: „Opuściłeś mnie tedy, królu Marku, mnie, którym ocalił cześć twej ziemi? Nie: wiem o tym, zacny wuju, że oddałbyś życie w zamian za moje; ale co poradzi twoja tkliwość? trzeba mi umierać. Lubo jest wszakże oglądać słońce i serce moje jeszcze jest krzepkie. Chciałbym się puścić na szerokie morze… Chciałbym, aby mnie uniosło daleko. Ku jakiej ziemi? Nie wiem… Może tam, gdzie bym znalazł kogoś, kto by mnie wyleczył. I może któregoś dnia wspomógłbym cię jeszcze, drogi wuju, jako twój lutnista i łowczy, i wierny lennik”.

 

Póty błagał, aż król Marek ustąpił życzeniu. Zaniósł go na barkę bez wioseł ni żagla; Tristan prosił, aby jego lutnię ułożono przy nim. I na co żagle, których ramiona jego nie umiałyby napiąć? Na co wiosła? Na co miecz? Jako żeglarz wśród długiej przeprawy strąca z pokładu trupa dawnego towarzysza, tak drżącymi ramiony Gorwenal odepchnął od brzegu barkę, w której leżał jego drogi syn, i morze ją uniosło.

Siedem dni i siedem nocy niosło ją łaskawie. Czasami Tristan brząknął w lutnię, aby omamić swą niedolę. Wreszcie morze bez jego wiedzy zbliżyło go do brzegu. Owóż tej nocy rybacy wypłynęli z portu, aby zarzucić sieci na pełnym morzu. Wiosłowali krzepko, kiedy usłyszeli melodię słodką, śmiałą i żywą, biegnącą wierzchem fal. Nieruchomi, z wiosłami utopionymi w nurcie, słuchali; w pierwszym brzasku jutrzenki ujrzeli błądzącą barkę. „Podobnie – mówili sobie – nadprzyrodzona muzyka otaczała łódź świętego Brendana płynącą ku Wyspom Szczęśliwości po morzu tak białym jak mleko”. Ujęli wiosła, aby dosięgnąć łodzi: sunęła ukosem i niczym nie zdradzała życia jak tylko dźwiękiem lutni. Ale w miarę jak się przybliżali, melodia osłabła, znikła i kiedy dobili, ręce Tristana opadły bezwładne na drżące jeszcze struny. Podjęli go i wrócili do portu, aby go oddać rannego swej współczującej pani, jedynej, która może zdoła go uleczyć.

Niestety! Port ów to był Weisefort, kędy był grób Morhołta, a pani ich to Izold Jasnowłosa. Ona jedna, świadoma cudownych kordiałów, mogła ocalić Tristana; ale ona jedna wśród niewiast na ziemi pragnęła jego śmierci. Kiedy Tristan ożywiony jej sztuką odzyskał zmysły, poznał, iż fale rzuciły go na ziemię pełną niebezpieczeństw. Ale mając jeszcze ducha dość, aby bronić życia, umiał znaleźć naprędce piękne zwodnicze słowa. Opowiedział, że jest lutnistą, że przeprawiał się za morze na kupieckim statku; żeglował do Hiszpanii, aby się tam nauczyć sztuki czytania w gwiazdach; piraci opadli statek; on, zraniony, umknął na tej barce. Uwierzono mu: nikt z towarzyszy Morhołta nie poznał pięknego rycerza z wyspy św. Samsona, tak szpetnie trucizna zniekształciła jego rysy. Ale kiedy po czterdziestu dniach Izold Jasnowłosa niemal go już uleczyła i gdy już w członkach, znów gibkich, zaczynał się odradzać wdzięk młodości, zrozumiał, iż trzeba uciekać; wymknął się i przebywszy liczne niebezpieczeństwa, stanął przed królem Markiem.

III. Szukanie Pięknej o Złotych Warkoczach

 
En po d'ore vos ei paiée
O la parole do chevol,
Dont je ai puis eü grant dol.
 
Pieśń o szaleństwie Tristana.

Było na dworze króla Marka czterech baronów, najbardziej zdradzieckich spomiędzy ludzi, nienawidzących Tristana srogą nienawiścią za jego męstwo i za tkliwą miłość, którą król dlań żywił. I mogę wam nawet powtórzyć ich imiona: Andret, Gwenelon, Gondoin i Denoalen; z tych diuk Andret był jak i Tristan siostrzeńcem króla. Wiedząc, iż król zamyśla postarzeć się bezdzietnie, aby przekazać ziemię Tristanowi, wzburzyli się w swej zawiści i za pomocą kłamstw podjudzili przeciw Tristanowi szlachtę Kornwalii.

– Ileż cudów w jego życiu! – powiadali obłudnicy – ale wy, panowie, jesteście ludzie niebici w ciemię i umiecie z pewnością odgadnąć tego przyczynę. To, iż odniósł tryumf nad Morhołtem, to już piękny cud; ale jakimi czarami potrafił, niemal już umarły, żeglować sam po morzu? Który z was, panowie, pokierowałby barką bez wioseł i bez żagla? Magikowie potrafią to, mówią ludzie. A potem, w jakim kraju, jakie diabelskie sztuki mogły znaleźć lekarstwo na jego rany? Nie ma wątpienia, że to czarnoksiężnik. Tak! barka jego była zaczarowana i takoż miecz, i lutnia jest zaczarowana, która codziennie sączy truciznę w serce króla Marka! Jak on umiał opętać to serce urokiem i potęgą czarów! Będzie królem, panowie, a wy będziecie ziemie swoje brać lennem od diabelskiego pachołka!

Przekonali większość baronów: wielu bowiem ludzi nie wie, iż tego, co jest w mocy czarnoksiężników, serce ludzkie może też dokonać siłą miłości i odwagi.Zaczęli tedy baronowie napierać na króla, aby pojął za żonę córkę królewską, która by dała mu dziedziców; jeśli odmówi, zamkną się (mówili) w obronnych zamkach, aby z nim toczyć wojnę. Król opierał się i przysięgał w sercu, iż póki żyje drogi siostrzeniec, żadna córa królewska nie wejdzie do jego łoża. Ale w końcu sam Tristan, któremu wstyd było cierpieć podejrzenie, że kocha wuja przez łakomstwo, zagroził, iż król ma się poddać woli baronów, inaczej opuści jego dwór i pójdzie służyć bogatemu królowi gaweńskiemu. Wówczas Marek naznaczył porę swym baronom: za czterdzieści dni przyrzekł objawić, co mniema.

W oznaczonym dniu sam w swojej komnacie oczekiwał ich przybycia i myślał smutnie: „Gdzież znaleźć córkę króla tak daleką i niedostępną, abym mógł udać, ale udać tylko, iż pragnę jej za żonę?”.

W tej chwili przez okno otwarte na morze dwie jaskółki, które budowały gniazdo, wleciały, swarząc się, po czym nagle przestraszone uciekły. Ale z dzióbków ich wymknął się długi włos kobiecy, cieńszy niż nitka jedwabiu i błyszczący jak promień słońca.

Marek, podjąwszy go, kazał zawołać baronów i Tristana i rzekł:

– Aby wygodzić wam, panowie, gotów jestem pojąć żonę, byleście chcieli wyszukać mi tę, którą wybrałem.

– Zaiste, chcemy, zacny panie; któraż to jest, którą wybrałeś?

– Wybrałem tę, do której należy ten włos złocisty i wiedzcie, że nie chcę żadnej innej.

– I z jakich stron, zacny panie, pochodzi ów włos złocisty? Kto ci go przyniósł? Z jakiego kraju?

– Pochodzi, panowie, od Pięknej o złotym warkoczu; dwie jaskółki mi go przyniosły i one wiedzą, z jakiego kraju.

Baronowie zrozumieli, że zadrwiono z nich i że ich wyprowadzono w pole. Spoglądali na Tristana spode łba; podejrzewali, iż to on doradził tę sztukę. Ale Tristan, przyjrzawszy się złotemu włosowi, przypomniał sobie Izold Jasnowłosą. Uśmiechnął się i tak przemówił:

– Królu Marku, źle sobie poczynasz: czy nie widzisz, że posądzenia tych panów mnie hańbią? Ale na próżno umyśliłeś sobie to pośmiewisko: pójdę szukać Pięknej o złotym warkoczu. Wiedz, że szukanie to niebezpieczne i że trudniej mi będzie wrócić z jej kraju niż z wyspy, na której zabiłem Morhołta, ale na nowo chcę dla ciebie, miły wuju, ciało swoje i życie rzucić na los. Iżby twoi baronowie wiedzieli, że kocham cię szczerą i prawą miłością, daję wiarę swoją w zakład: albo zginę w tym przedsięwzięciu, albo przywiodę do tego zamku tyntagielskiego Królowę o złotym warkoczu.

Narządził piękny statek, zaopatrzywszy go w zboże, wino, miód i wszelkie dobre zasoby. Wsadził nań, prócz Gorwenala, stu młodych rycerzy wysokiego rodu, wybranych między najśmielszymi, przybrał ich w kaftany z samodziału i płaszcze z grubego sukna, iżby wyglądali na kupców; ale pod pokładem ukrywali bogate szaty ze złotogłowiu, cendału9 i szkarłatu, jakie przystały posłańcom możnego króla.

Skoro statek wypłynął na pełne morze, sternik zapytał:

– Zacny panie, ku jakiej ziemi mam płynąć?

– Przyjacielu, śmigaj ku brzegom Irlandii, prosto na port weiseforcki.

Sternik zadrżał. Zali Tristan nie wiedział, iż od czasu zabicia Morhołta król Irlandii ściga statki kornwalijskie, że schwytanych żeglarzy każe wieszać na widłach? Mimo to sternik usłuchał i przybił do niebezpiecznej ziemi.

Zrazu Tristan umiał przekonać ludzi z Weisefortu, że jego towarzysze to kupcy z Anglii, przybyli, aby handlować spokojnie. Ale gdy ci osobliwi kupcy trawili dzień na szlachetnych zabawach i grze w szachy i zdawali się bieglejsi w wytrząsaniu kości niż mierzeniu ziarna, Tristan uląkł się, iż go przejrzą, i nie wiedział, jak zacząć swe poselstwo.

Aliści jednego dnia o świcie usłyszał głos tak przeraźliwy, iż można by mniemać, że to głos samego czarta. Nigdy nie słyszał żadnego zwierzęcia, aby skowyczało w ten sposób, tak straszliwy i dziwny. Zagadnął kobietę jakąś, która przechodziła koło portu:

– Powiedzcie mi, pani – rzekł – skąd pochodzi głos, który oto słyszę? Nie ukrywajcie mi prawdy!

– Wierę10, panie, powiem bez kłamstwa. Pochodzi od bydlęcia srogiego, najszpetniejszego, jakie było kiedy na świecie. Każdego dnia wypełza z jamy i sadowi się u bram miasta. Nikt nie może tamtędy wyjść, nikt nie może wejść, póki nie wydadzą smokowi młodej dziewczyny; a kiedy ją już ma w pazurach, pożera ją śpieszniej, niżbyście zdołali odmówić jedną ojczenaszkę.

– Pani – rzekł Tristan – nie dworujcie sobie ze mnie, ale powiedzcie, czy byłoby możebne człowiekowi urodzonemu z niewiasty zabić go w bitwie?

– Zaiste, piękny, słodki panie, nie wiem; tyle wiem, iż dwudziestu doświadczonych rycerzy próbowało już tej przygody: król Irlandii bowiem obwieścił głosem herolda, iż da swą córkę, Izoldę Jasnowłosą, temu, kto zgładzi potwora: ale potwór wszystkich pożarł.

Tristan pożegnał kobietę i wrócił na statek. Uzbroił się po kryjomu; i piękny to byłby zaiste widok patrzeć, jak z kupieckiego okrętu wynurza się tak raźny dzianet i tak pyszny rycerz. Ale port był pusty; ledwie pierwszy brzask wschodził i nikt nie widział rycerza, jak jechał ku bramie, którą wskazała mu niewiasta. Naraz przez drogę pomknęło pięciu ludzi. Bodli ostrogami konie i puściwszy cugle, uciekali w stronę miasta. Tristan schwycił w biegu jednego z nich za czerwone splecione włosy tak mocno, iż przygiął go na zad konia, i tak go przytrzymał.

– Bóg z wami, dobry panie! – rzekł Tristan – którędy przybywa smok?

Zasię kiedy uciekający pokazał mu drogę, Tristan puścił go.

Potwór zbliżał się. Miał spiczastą głowę, czerwone oczy płonące jak rozżarzone węgle, dwa rogi na czole, długie i kosmate uszy, pazury lwa, ogon węża, ciało pokryte łuską jak u gryfa.

Tristan spiął rumaka z taką siłą, że mimo iż zjeżony strachem, skoczył jednak ku potworowi. Lanca Tristana uderzyła o łuskę i rozprysła się w kawałki. Natychmiast rycerz dobywa miecza, wznosi go i opuszcza na głowę smoka: ale nawet nie naruszył skóry. Wszelako potwór uczuł cios; wyciąga pazury ku pawęży11, zatapia je i zrywa tarcz z rzemieni. Z odsłoniętą piersią Tristan godzi weń jeszcze raz mieczem i uderza w bok tak gwałtownym ciosem, że aż powietrze zagrzmiało. Na próżno: nie może go zranić. Wówczas smok wyzionął przez nozdrza podwójny strumień zatrutych płomieni: zbroja Tristana czernieje niby węgiel zetlały, koń wali się i kona. Ale w tejże chwili, skoczywszy na nogi, Tristan zatapia hartowną klingę w paszczy potwora, stal przechodzi na wskroś i przecina serce na dwoje. Smok wydaje po raz ostatni straszliwy krzyk i umiera.

 

Tristan uciął mu język i schował do pludrów12. Następnie, odurzony gryzącym dymem, skierował się dla ożywienia gardła ku sadzawce, którą ujrzał połyskującą opodal. Ale jad sączący się z języka smoka rozgrzał się na ciele rycerza: w wysokich trawach okalających bajoro bohater upadł bez życia.

Owóż wiedzcie, iż zbieg z czerwonym plecionym włosem był to Aguynguerran Rudy, kasztelan króla Irlandii, i że zabiegał się o Izold Jasnowłosą. Był to z natury tchórz, ale taka jest potęga miłości, iż co rano zaczajał się uzbrojony, aby się spotkać ze smokiem. Skoro jednak z najdalsza jeno usłyszał jego krzyk, chrobry rycerz umykał. Tego dnia w towarzystwie czterech kompanów ośmielił się zawrócić z drogi. Zastał smoka bez życia, padlinę końską, tarcz skruszoną i pomyślał, iż zwycięzca wyzionął ducha gdzieś opodal. Zaczem uciął głowę potwora, zaniósł królowi i zażądał pięknej przyrzeczonej nagrody.

Król nie wierzył zgoła w jego męstwo; ale chcąc wyświadczyć prawo, kazał strąbić wasalów, aby za trzy dni od dzisiejszego stawili się na dworze: tam przed zebranym baroństwem kasztelan Aguynguerran przedłoży dowody zwycięstwa…

Kiedy Izold Jasnowłosa dowiedziała się, iż ma być łupem tchórza, najpierw wybuchnęła długim śmiechem, po czym jęła zawodzić nad swą dolą. Ale nazajutrz, podejrzewając szalbierstwo, wzięła z sobą sługę, jasnowłosego wiernego Perynisa, oraz Brangien, młodą służącą i towarzyszkę, i wszystko troje ruszyli po kryjomu na koniach ku mieszkaniu smoka. Wtem Izold spostrzegła na drodze ślady osobliwego kształtu: bez wątpienia koń, który przeszedł tamtędy, nie był okuty w tym kraju. Następnie ujrzała potwora bez głowy i martwego konia: rząd jego nie był uszyty obyczajem Irlandii. Wierę, cudzoziemiec jakiś zabił smoka: ale czy żyje jeszcze?

Izolda, Perynis i Brangien szukali długo, wreszcie wśród traw bagniska Brangien ujrzała błyszczący hełm rycerza. Oddychał jeszcze. Perynis wziął go na swego konia i zaniósł tajemnie do komnat niewieścich. Izolda opowiedziała zdarzenie matce i powierzyła jej cudzoziemca. Kiedy królowa rozdziewała rycerza, zatruty język smoka wypadł z pludrów. Wówczas królowa Irlandii ocuciła rannego za pomocą niektórego zioła i rzekła:

– Cudzoziemcze, wiem, iż ty jesteś prawdziwym zabójcą smoka. Ale nasz kasztelan, tchórz, szalbierz, uciął mu głowę i domaga się mej córki, Izoldy Jasnowłosej, za nagrodę. Czy potrafisz od dziś za dwa dni dowieść mu zdrady w pojedynczej bitwie?

– Królowo – rzekł Tristan – bliski to termin. Ale bez wątpienia potrafisz mnie uleczyć w dwa dni. Zdobyłem Izoldę na smoku; zdobędę ją może na kasztelanie.

Wówczas królowa nakarmiła go suto i nawarzyła skutecznych leków. Następnego dnia Izold Jasnowłosa przyrządziła kąpiel i łagodnie namaściła mu ciało balsamem sporządzonym przez matkę. Zatrzymała wzrok na twarzy rannego, ujrzała, iż jest piękny i pomyślała: „Wierę, jeśli dzielność jego równa się piękności, ten mój zapaśnik stoczy srogą bitwę!”. Tristan zaś, przywołany do życia ciepłem wody i siłą aromatów, patrzał na nią i myśląc o tym, iż zdobył Królowę o złotych włosach, jął się uśmiechać. Izolda spostrzegła to i rzekła w duchu: „Czemu ten cudzoziemiec się uśmiechnął? Czy uczyniłam coś, co się nie godzi? Czy zaniedbałam której ze służb, jakie młoda dziewica powinna jest gościowi? Tak, tak, może uśmiechnął się, ponieważ zapomniałam ochędożyć zbroję jego sczerniałą od jadu”.

Podeszła tedy, kędy złożony był rynsztunek Tristana. „Otoć hełm z dobrej stali, pomyślała, nie chybi mu w potrzebie. Pancerz silny, lekki, godny okrywać ciało dzielnego rycerza”. Ujęła miecz za rękojeść. „Ha! piękny to miecz i przystojny śmiałemu baronowi”. Wydobyła z bogatej pochwy zakrwawione żelazo, aby je obetrzeć. Ale widzi, iż brzeszczot jest szeroko wyszczerbiony. Zważa kształt ubytku: czy to nie ten, który się złamał na głowie Morhołta? Waha się, ogląda jeszcze, chce się upewnić w wątpliwości. Biegnie do komnaty, w której chowała ułomek stali, dobyty niegdyś z czaszki Morhołta. Przykłada ułomek do szczerby: ledwie uświadczyłbyś ślad skruszenia.

Wówczas rzuciła się ku Tristanowi i okręcając nad głową rannego srogi miecz, krzyknęła:

– Tyś jest Tristan Lończyk, zabójca Morhołta, mego drogiego wuja; umierajże ty teraz.

Tristan uczynił wysiłek, aby zatrzymać jej ramię; na próżno. Ciało było zdrętwiałe, ale duch został zwinny. Przemówił tedy chytrze:

– Dobrze więc, umrę; ale jeśli chcesz sobie oszczędzić długich wyrzutów, posłuchaj. Córko królewska, wiedz, że nie tylko masz moc, ale masz i prawo mnie zabić. Tak, masz prawo nad mym życiem, ponieważ po dwakroć zachowałaś mi je i wróciłaś. Pierwszy raz ongi: byłem lutnistą, którego ocaliłaś, wygnawszy z ciała truciznę, którą miecz Morhołta go skaził. Nie rumień się, dziewczyno, żeś uleczyła te rany: żali nie otrzymałem ich w prawej i szczerej bitwie? Czy zabiłem Morhołta zdradą? Czy mnie nie wyzwał? Czy nie godziło mi się bronić? Drugi raz ocaliłaś mnie, znalazłszy w bagnisku. Ha! dla ciebie to, dziewczyno, potykałem się ze smokiem… Ale poniechajmy tego, chciałem ci jeno dowieść, iż zbawiwszy mnie po dwakroć od niebezpieczeństwa śmierci, masz prawo nad życiem. Zabij tedy, jeśli mniemasz zdobyć tym cześć i chwałę. Bez wątpienia kiedy będziesz spoczywać w ramionach mężnego kasztelana, słodko ci będzie pomyśleć o rannym gościu, który zaważył życie, aby cię zdobyć, i zdobył, a któregoś ty zabiła bezbronnego w kąpieli.

Izolda wykrzyknęła:

– Słyszę oto przedziwne słowa. Dlaczego morderca Morhołta chciał mnie zdobyć? Ha, z pewnością jak niegdyś Morhołt próbował zagarnąć na statek młode dziewczęta z Kornwalii i ty z kolei, prawem pięknego odwetu, chciałeś się pochlubić, iż uwieziesz jako niewolnicę tę, którą Morhołt miłował nad inne między dziewczętami…

– Nie, córko królewska – rzekł Tristan. – Ale jednego dnia dwie jaskółki przyleciały do Tyntagielu, aby tam zanieść jeden twój złoty włos. Mniemałem, iż przybyły mi oznajmić pokój i miłowanie. Dlatego umyśliłem szukać cię za morzem. Dlatego stawiłem czoło potworowi i jego jadom. Widzisz ten włos, zaszyty między złote nitki płaszcza; blask nitek złotych sczerniał, ale złoto twego włosa nie spełzło.

Izolda odrzuciła srogi miecz i wzięła w rękę płaszcz Tristana. Ujrzała złoty włos i zamilkła na długo; po czym ucałowała gościa w usta na znak pokoju i oblekła go w bogate szaty.

W dzień zebrania baronów Tristan posłał tajemnie Perynisa, giermka Izoldy, na statek z nakazem dla drużyny, aby się ustawili na dworze przystrojeni jak się godziło posłańcom bogatego króla: spodziewał się bowiem osiągnąć tegoż samego dnia koniec przygody. Gorwenal i młodzi rycerze rozpaczali od czterech dni, iż stracili Tristana: ucieszyli się nowiną.

Jeden za drugim weszli do sali, w której już gromadzili się bez liku baronowie Irlandii: weszli i usiedli sznurkiem w rzędzie. Drogie kamienie kapały z bogatych strojów, z purpury, cendału i szkarłatu. Irlandczycy mówili między sobą: „Kto są ci wspaniali panowie? Kto ich zna? Patrzcie na te płaszcze bogate, obramione sobolem i złotogłowiem! Patrzcie, jak na rękojeści mieczów, na zapinkach futer, błyszczą rubiny, beryle, szmaragdy i moc kamieni, których ani nazwać nie umiemy! Któż widział kiedy podobne przepychy? Skąd przychodzą ci panowie? komu przynależą?”.

Ale stu rycerzy milczało i nie ruszali się z siedziska dla nikogo wchodzącego.

Kiedy król Irlandii zasiadł pod baldakinem, kasztelan Aguynguerran Rudy ofiarował się dowieść świadkami i podtrzymać w bitwie, iż zabił potwora i że należy mu wydać Izoldę. Wówczas Izolda skłoniła się przed ojcem i rzekła:

– Królu, jest tu człowiek, który podejmuje się dowieść kasztelanowi kłamstwa i szalbierstwa. Temu człowiekowi, gotowemu przedstawić dowody, iż uwolnił tę ziemię od plagi i że twej córki nie należy oddawać w ręce tchórza, żali obiecujesz odpuścić dawne winy, choćby największe, i użyczyć pokoju i łaski?

Król zadumany nie kwapił się z odpowiedzią. Ale baronowie krzyczeli tłumnie:

– Przyzwól, panie, przyzwól!

Król rzekł:

– Tedy przyzwalam.

Ale Izolda uklękła u jego stóp:

– Ojcze, daj mi najpierw pocałunek łaski i pokoju na znak, że tak samo dasz je temu człowiekowi.

Skoro otrzymała pocałunek, poszła do Tristana i przywiodła go za rękę przed zgromadzenie. Na jego widok stu rycerzy podniosło się jak jeden mąż, skłonili mu się z rękami złożonymi na piersiach, stanęli po jego bokach, aż Irlandczycy ujrzeli, iż to jest ich pan. Ale wielu poznało go wówczas i rozległ się wielki okrzyk: „To Tristan loński, to morderca Morhołtowy!”. Nagle miecze błysły i wściekłe głosy powtarzały: „Niech zginie!”.

Ale Izolda wykrzyknęła:

– Królu, pocałuj tego człowieka w usta, jak przyrzekłeś.

Król ucałował go w usta i zgiełk uciszył się.

Wówczas Tristan pokazał język smoka i rzucił wyzwanie kasztelanowi, który nie śmiał go przyjąć i wyznał swą winę. Po czym Tristan tak mówił:

– Panowie, zabiłem Morhołta, ale przebyłem morze, aby wam ofiarować zań piękną grzywnę. Aby okupić krzywdę, wydałem ciało swoje w niebezpieczeństwo śmierci i uwolniłem was od potwora, i oto zdobyłem Izold Jasnowłosą, krasawicę. Zdobywszy, zabiorę ją rychło na statek. Ale iżby w ziemiach Irlandii i Kornwalii nie władała już nienawiść, ale miłość, wiedzcie, iż król Marek, mój drogi pan, zaślubi ją. Oto stu rycerzy wielkiego rodu, gotowych zaprzysiąc na relikwie świętych, że król Marek ślubuje wam pokój i miłość. Pragnieniem jego jest uczcić Izoldę jako swą drogą małżonkę i cała szlachta Kornwalii będzie jej służyć jako królowej i pani.

Przyniesiono w wielkim weselu ciała świętych i stu rycerzy przysięgło, iż powiada prawdę.

Król wziął Izoldę za rękę i spytał Tristana, czy ją odprowadzi wiernie panu. W obliczu swoich stu rycerzy i w obliczu baronów Irlandii Tristan zaprzysiągł. Izold Jasnowłosa drżała ze wstydu i męki. Zatem Tristan, zdobywszy, wzgardził nią; piękna powieść o Włosie Złotym była jeno kłamstwem; oto śpieszy wydać ją innemu… Ale król włożył prawą rękę Izoldy w prawicę Tristana, Tristan zaś trzymał ją na znak, iż bierze ją w posiadanie imieniem króla Kornwalii.

6karbunkuł (daw.) – kamień szlachetny: rubin a. granat. [przypis edytorski]
7kordiał (daw.) – lek wzmacniający (szczególnie serce; od łac. cordialis: serdeczny); później: wyborny trunek. [przypis edytorski]
8teriak (daw.) – lekarstwo, panaceum na wszystkie choroby i odtrutka na wszelkie trucizny; także: driakiew. [przypis edytorski]
9cendał – cienka tkanina jedwabna; także: cendal a. sendal. [przypis edytorski]
10wierę (daw.) – zaiste, zaprawdę; także rodzaj wykrzyknika a. wtrącenia: więc tak. [przypis edytorski]
11pawęż (z wł. pavese) – tarcza. [przypis edytorski]
12pludry (daw.) – spodnie; szczególnie: krótkie, sięgające do kolan lub do połowy ud spodnie z bufiastymi nogawkami i pionowymi rozcięciami odsłaniającymi tkaninę podszewki, element daw. dworskiej mody męskiej. [przypis edytorski]