Tasuta

Kim

Tekst
Märgi loetuks
Kim
Kim
Tasuta e-raamat
Lisateave
Kim
Tasuta e-raamat
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Szastnął kluczem i pokazał puste dno skrzynki.

– Dobrze. Dobrześ zrobił. Byłem bardzo zmęczony. Mój święty też chorował. Podobno wpadł do…

– Oo tak! Jestem mu z całej duszy przyjacielem, słowo ci daję. Gdym przybył tu za wami, on zachowywał się jak ostatni dziwak, więc mi przychodziło na myśl, że może to on przechowuje te papiery. Towarzyszyłem mu w czasie rozmyślań, po trosze w tym celu, by roztrząsać kwestie et-tnologiczne. Jak widzisz, jestem tu teraz mało znaczącą osobistością wobec jego przeróżnych czarów. Na Jowisza, O'Haro, czy wiesz, że on miewa czasem paroksyzmy?… i to kat-taleptyczne, jeśli nie epileptyczne! W takim stanie zdybałem go raz pod drzewem in articulo mortis256; naraz podskoczył i dalejże brnąć przez strumień… gdyby nie ja, byłby się utopił. Wyciągnąłem go na brzeg.

– To dlatego, że mnie tam nie było! – rzekł Kim. – On przecie mógł umrzeć.

– Tak, niewiele mu brakowało… ale teraz już się wysuszył i utrzymuje, że przebył transfigurację. – Tu babu stuknął się znacząco w czoło. – Z jego dowodzeń porobiłem wyciągi dla Towarzystwa Królewskiego… in posse257. Musisz czym prędzej wyzdrowieć i przyjechać do Simli, a u Lurgana opowiem ci wszystkie swe przygody. Pyszny był to kawał. Nogawki spodni zdarły się im doszczętnie, a stary radża Nahan wziął ich za zbiegłych żołnierzy europejskich.

– Aha! Ci Moskale? Dokądże to oni trzymali się ciebie?

– Jeden z nich był Francuzem. Ach, byłoż tych dni i dni, i dni! Teraz cała ludność górska jest święcie przekonana, że wszyscy Moskale są ostatnimi dziadami! Na Jowisza! Nie było takiej mordęgi, jakiej bym ich nie nabawił! A com naopowiadał ludziom prostym… ach, jakie bujdy i dykterie! Opowiem ci to wszystko, gdy zawitasz do starego Lurgana. Będziemy mieli o czym gadać… ach!… przez noc całą! Mamy się obaj czym szczycić! Taak… a oni mi jeszcze za to wydali list uwierzytelniający! Ależ to wyśmienity psikus! Trzeba ci było ich widzieć, jak stwierdzali swą tożsamość w Banku Związkowym! Dzięki Wszechmocnemu, że tak pięknie zdobyłeś te papiery! Teraz nie ba-ardzo się śmiejesz, ale będziesz się śmiał, gdy wyzdrowiejesz. Teraz idę wprost na kolej i… wio! Odniesiesz z tej gry swojej wiele różnych korzyści. Bardzośmy z ciebie dumni, choć nabawiłeś nas wielkich strachów. Tyczy się to zwłaszcza Mahbuba.

– A jakże, Mahbub! Gdzież on teraz bawi?

– Sprzedaje konie tu w sąsiedztwie… jakżeby inaczej?

– Tutaj? Po co? Mów powoli. W głowie mi się jeszcze wciąż kręci.

Babu skromnie spuścił w dół oczy.

– No widzisz, ja jestem człek bojaźliwy i boję się odpowiedzialności. Ty, widzisz, byłeś chory, a ja nie wiedziałem gdzie, do kroćset diasków, znajdują się papiery i ile ich ta jest. Toteż ledwom tu przybył, wysłałem poufny telegram do Mahbuba (był właśnie w Meerut na wyścigach) i opowiedziałem mu, jak rzeczy stoją. On w te pędy przyjeżdża z ludźmi, pokumał się z lamą, potem nazwał mnie durniem i był bardzo opryskli-wy…

– Ale z jakiejże przyczyny?

– Właśnie o to ja się pytam. Ja tylko miałem to na myśli, że jeżeli ktoś ukradł te papiery, to przydałoby mi się kilku mocnych i dzielnych chłopa, by wywalczyć je z powrotem. Sam wiesz, że są one niezmiernie ważne, a Mahbub Ali nie wiedział, gdzie ty się znajdujesz.

– Mahbub Ali miał splądrować dom sahiby? Zwariowałeś, babu! – ozwał się Kim z oburzeniem.

– Potrzeba mu było papierów. A przypuśćmy, że ona je skradła? Był to pomysł jedynie praktyczny, moim zdaniem. Nie podoba ci się… hę?

Przysłowie ludowe – nie dające się powtórzyć – ujawniło całą krańcowość odmiennych zapatrywań Kima.

– No, niech ci będzie! – rzekł Hurree, ruszając ramionami – trudno tu liczyć się z gu-ustem. Mahbub też się rozeźlił. Posprzedawał tu naokoło wszystkie swe konie, a powiada, że stara jejmość jest pukka (mocno, tęgo, całkiem) starego pokroju i nie dopuściłaby się tak nieszlachetnych sprawek. Ja o to nie dbam. Zdobyłem papiery i byłem rad moralnej pomocy ze strony Mahbuba. Powtarzam ci, że jestem człek bojaźliwy, ale im większego mam pietra, zawsze tak czy inaczej wpadam w gorsze tarapaty. Dlatego to cieszyłem się, że poszliście ze mną do Chini, a teraz cieszę się, że Mahbub był tuż koło mnie. Stara jejmość często odnosi się w sposób wielce grubiański do mnie i moich świetnych pigułek.

– Niechże się Allach zmiłuje! – rozweselił się Kim wsparty na łokciu. – Jakąż to dziwną bestyją jest taki sobie babu! I ten to człowiek szedł sam jeden… jeżeli szedł… w towarzystwie dwóch obrabowanych i rozjuszonych cudzoziemców!

– Oo! To był-ło błahostką… skoro mnie już zaprzestali bić. Ale gdybym zgubił papiery, byłaby to sprawa nader poważna. Mahbub o mało co też mnie nie obił, a potem poszedł do lamy i bez końca świecił mu bakę258. Odtąd już poświęcę się całkiem badaniom et-tnologicznym. A teraz do widzenia, panie O'Haro. Przy dobrym pośpiechu zdążę jeszcze na pociąg odjeżdżający do Umballi o 4.25 po południu. Będzie to beczka śmiechu, gdy zejdziemy się u pana Lurgana i zaczniemy opowiadać nasze przygody. Lepiej może, gdybym zameldował cię oficja-alnie. Do widzenia, kochany mój koleżko, a na przyszły raz, gdy cię porwie pas-sja, bądź łaskaw nie używać wyrażeń mahometańskich, mając na sobie strój tybetański.

Uścisnął mu dwukrotnie prawicę – prawdziwy babu po same obcasy – i otworzył drzwi. Zaledwie na jego jeszcze triumfującą twarz upadły promienie słoneczne – przeobraził się z powrotem w skromnego olejkarza dakkańskiego.

„On ich złupił… – myślał Kim, zapominając o własnym uczestnictwie w tej grze. – Wywiódł ich w pole! Łgał im w żywe oczy, jak to potrafi Bengalczyk. Oni mu dali czit (zaświadczenie). Kpił sobie z nich, choć mógł lada chwila przypłacić to życiem (ja za nic w świecie nie poszedłbym do nich po owej strzelaninie z pistoletów)… A mimo tego on powiada, że jest człowiekiem bojaźliwym. Muszę wydostać się znowu na świat”.

Zrazu nogi mu się uginały jak kiepskie cybuchy, a struga powietrza rozedrganego blaskami słonecznymi prawie go oszołomiła. Przykucnął pod bielonym murem i jął rozpamiętywać bezładnie zdarzenia z czasów długiej podróży na dooli; przychodziły mu na myśl wszystkie zasłabnięcia lamy, następnie zaś, gdy przeminęło podniecenie wywołane rozmową, rozczulił się nad sobą samym, do czego, jak każdy chory, bardzo był teraz skłonny. Rozpętana myśl rwała się na wszystkie strony jak nieujeżdżony koń, co raz ukłuty ostrogą, narowi się od niej. Wystarczyło mu, aż nadto wystarczyło, że zdobyczna zawartość kilty już nie była w jego rękach ani pod jego opieką… że poszła sobie precz. Próbował myśleć o lamie… dociec, w jakim celu rzucił się do strumienia… lecz wielkość świata widzianego przez podwórzowe furty zatarła wszelkie skojarzenia myśli. Wówczas jął się przyglądać drzewom i rozległym niwom, kędy wśród zbóż dostałych259 kryły się chałupy poszyte słomą… przyglądał się zdziwionymi oczyma, niezdolnymi pojąć rozmiarów, ustosunkowań i przeznaczenia poszczególnych przedmiotów… Wytrzeszczał tak oczy w cichości przez dobre pół godziny. Przez cały ten czas doznawał uczucia – niedającego się wyrazić słowami – że dusza jego zatraciła łączność ze swym otoczeniem… była takim sobie kółkiem zębatym niepołączonym z żadną maszynerią, zupełnie jak to leżące bezczynnie w kącie koło zębate od lichej sieczkarni beheeańskiej, która służyła do miażdżenia trzciny cukrowej. Wachlowały go wietrzyki, papużki go nawoływały, tuż za nim rozbrzmiewały hałasy ludnego domostwa: kłótnie, rozkazy i wymyślania… wszystko to na próżno uderzało o jego niby martwe uszy.

„Jestem Kim. Jestem Kim. A kimże jest Kim?” – powtarzała jego dusza raz po raz, bez ustanku.

Nie miał ochoty beczeć (nigdy w życiu nie odczuwał nawet potrzeby wybeczenia się) – ale naraz ni stąd ni zowąd zaczęły mu ciec po nosie niewymuszone, dziecinne łzy i poczuł, że kółka jego istoty z prawie dosłyszalnym tyktaniem260 jęły zaczepiać się na nowo o świat zewnętrzny. Przedmioty, które przed chwilą mknęły niby niedorzeczne majaki przed jego źrenicą, teraz wróciły do właściwych celów i wymiarów. Zaczął zdawać sobie sprawę, że drogi są na to, by nimi chodzić, domy na to, by w nich mieszkać, bydło – by je gnać, pola – by je uprawiać, a mężczyźni i kobiety – by z nimi gwarzyć. Wszystko to stało się prawdziwe i rzeczywiste… silnie postawione na nogach… całkiem zrozumiałe… z tej samej, co on, gliny – ni mniej ni więcej… Otrząsnął się, jak pies ukąszony w ucho przez pchłę i dunął w świat przez furtę. Sahiba, której bacznemu wzrokowi nie uszły te wagary, rzekła na to:

 

– Niechże se idzie. Zrobiłam, co do mnie należało; matka Ziemia powinna dokonać reszty. Gdy mąż święty wróci z rozmyślań, opowiedzcież mu o tym.

O jakie pół mili dalej, na wzgórku, stał pusty wasąg261, do jakich zaprzęgają bawoły – oparty o młode drzewo figi indyjskiej, które stało tu niejako na straży ponad kilku świeżo zoranymi spłachciami roli. W miarę, jak Kim zbliżał się ku niemu, zaczęły mu coraz bardziej ciężyć źrenice skąpane w łagodnym powietrzu. Gleba tu była dobra, czysta i sypka – nie była to młoda ruń, która żyjąc, obumiera już na poły, lecz pełen nadziei pył, który kryje w sobie zarodki wszelkiego życia. Czuł go między palcami swych nóg, głaskał go dłońmi, aż na koniec, układając wśród rozkosznych westchnień członek za członkiem, legł jak długi w cieniu wasąga zbijanego drewnianymi kołkami.

A macierz-Ziemia była tak wierna jak sahiba. Przesycała go swym tchnieniem, by przywrócić mu równowagę, którą był utracił, leżąc tak długo na tapczanie, w odcięciu od jej dobroczynnych prądów. Głowa jego spoczęła bezwładnie na Jej piersi, a rozłożone ręce poddawały się Jej sile. Silnie rozgałęzione drzewo nad jego głową262, a nawet to martwe, przez człowieka ociosane drewno, znajdujące się tuż przy nim, wiedziało, czego Kim poszukiwał, choć on sam sobie tego nie uświadamiał. Leżał tak godzinę za godziną pogrążony w bezruchu głębszym od snu.

Pod wieczór, gdy kurz wzbity przez powracające bydło przesłonił szarymi kłębami cały widnokrąg wokoło, nadciągnęli lama i Mahbub Ali, obaj pieszo. Szli z wolna i uważnie, bo w domu opowiedziano im, gdzie podążył chłopak.

– Allach! Co za głupi pomysł tak się bawić na otwartym polu! – mruczał koniarz. – Mogli go tu zastrzelić ze sto razy… ale to nie pogranicze!

– Dodam – mówił lama, powtarzając po raz setny jedną i tę samą śpiewkę – że nigdy nie było takiego cheli. Wstrzemięźliwy, łagodny, rozsądny, nieżywiący zawiści, wesoły w drodze, pamiętający o wszystkim, uczony, prawdomówny, uprzejmy. Wielka będzie jego zapłata.

– Znam tego chłopca… Jużem o tym mówił.

– I miał on te przymioty?

– Niektóre… ale nie znam jeszcze takiego czaru twojego, Czerwony Kapeluchu, który by go uczynił całkowicie prawdomównym. Zapewne go tu dobrze pielęgnowano.

– Sahiba ma złote serce – rzekł lama poważnie. – Ona czuwa nad nim jak nad rodzonym synem.

– Hm! Pół Hindu (Indii), zdaje się, podziela jej uczucie. Ja ze swej strony chciałbym się tylko przekonać, że chłopakowi nie stało się nic złego i że działał na własną rękę. Jak ci wiadomo, byłem mu z dawna przyjacielem, jeszcze w początkach waszej wspólnej pielgrzymki.

– To właśnie jest węzłem pomiędzy nami – mówił lama, siadając. – Jesteśmy już u kresu pielgrzymki.

– Nie sobie masz to do zawdzięczenia, że twoja pielgrzymka nie zakończyła się raz na zawsze… tydzień temu. Słyszałem, co ci powiedziała sahiba, gdyśmy cię przynieśli do łóżka.

Mahbub roześmiał się i szarpnął świeżo malowaną brodę.

– Rozmyślałem wówczas o innych sprawach. To hakim dakkański przerwał mi rozmyślania.

– W razie przeciwnym – (powiedział to w języku pashtu, gwoli263 przyzwoitości) – zakończyłbyś swe rozmyślania w smolnych czeluściach piekła… bo przy całej dziecięcej prostocie jesteś niewierny i bałwochwalca. Ale cóż teraz począć, Czerwony Kapcylindrze?

– Oto jeszcze tej nocy – wychodziły z wolna słowa drgające triumfem – oto jeszcze tej nocy on będzie, tak jak i ja, wolny od wszelkiej zmazy grzechu… i opuściwszy to ciało, będzie, tak jak i ja, pewny wyzwolenia od Koła Zjawisk. Mam znak – tu złożył obie ręce na piersi, gdzie w zanadrzu spoczywało rozdarte malowidło – że moje życie potrwa już niedługo, ale jego powinienem zabezpieczyć na całe lata. Przypomnij sobie, że pozyskałem Świadomość… jakem ci to opowiadał przed trzema dniami.

– Musi być prawdą to, co powiedział kapłan w Tirah, gdym wykradł żonę jego kuzyna… żem jest sufi (wolnomyślny). Bo, jak tu siedzę… – mówił Mahbub do siebie, upajając się bluźnierstwami niedającymi się pomyśleć – …pamiętam tę opowieść. Sądząc więc z tego, on pójdzie do Dżanatu l'Adn (ogrodów rajskich). Ale teraz? Czy chcesz go zabić, czy utopić go w tej cudownej rzece, z której wyciągnął cię babu?

– Nie wyciągano mnie z żadnej rzeki – rzekł lama prostodusznie. – Zapomniałeś, jak to się stało. Znalazłem ją dzięki Świadomości.

– Ach, tak! Prawda – bełkotał Mahbub miotany pospołu wielkim oburzeniem i niebywałą wesołością. – Wyszedł mi z pamięci dokładny przebieg całego zdarzenia. Tyś znalazł ją świadomie.

– A mówić, że chcę mu odebrać życie, jest… nie grzechem, ale po prostu szaleństwem. Mój chela pomógł mi odnaleźć tę rzekę, zatem ma prawo obmyć się z grzechu… wraz ze mną.

– Tak, jemu potrzebne jest oczyszczenie. Ale potem, staruszku, cóż potem?

– Cóż ci na tym zależy, o nieba! On jest już pewny Nibbanu… oświecony jak i ja.

– Dobrze mówisz. Bałem się, że on może dosiadzie Mahometowego rumaka i uleci na koniec świata.

– Nie… on powinien iść w świat jako nauczyciel.

– Aha! Teraz widzę, o co idzie! Niezła to przechadzka dla tego źrebięcia. Jużci, że powinien iść w świat jako nauczyciel. Na ten przykład bardzo by się przydał jako pisarz w służbie państwowej.

– Do tego zawodu go przysposabiano. Zdobyłem sobie zasługę tym, że dałem nieco grosza na jego kształcenie. Dobry czyn nie idzie na marne. On w zamian pomagał mi w moich poszukiwaniach, ja zaś w jego zachodach. Sprawiedliwe jest Koło, o handlarzu koni z północy. Niech sobie będzie nauczycielem czy pisarzem… o cóż ci chodzi? I tak w końcu uzyska wyzwolenie. Reszta jest mamidłem.

– O co chodzi? Przecież muszę go mieć przy sobie przez sześć miesięcy za Balkh! Przybyłem tu z dziesięciu kulawymi szkapami i trzema barczystymi chłopami… za przyczyną tego tchórzliwego babu… ażeby przemocą wyrwać chorego chłopaka z domu starej kobyły. Zdaje się, że doczekam się tego, iż za sprawą starego Czerwonego Kapcylindra młody sahib zostanie uniesiony do jakiegoś tam (Allachowi to jeno wiadomo) pogańskiego nieba… i pomyśleć, że uważano mnie w Grze za nie byle jakiego partnera. Ale ten wariat kocha tego chłopca, a ja też chyba musiałem do cna postradać zmysły!

– Co to za modlitwa? – zagadnął lama, gdy chropawa gwara pashtu burczała w gęstwie czerwonej brody.

– O, to zgoła nic ważnego; ale odkąd zrozumiałem, że chłopak, pewny raju, może wstąpić w służbę rządową, zrobiło mi się lżej na duszy. Muszę się udać do swych koni. Już robi się ciemno. Nie budź go. Nie pragnę słyszeć, że nazywa cię on swym mistrzem.

– Ależ on jest naprawdę mym uczniem. Jakżeby nie?

– Opowiadał mi o tym – odrzekł Mahbub, tłumiąc w sobie uczucie nudy i powstał, śmiejąc się. – Wyznaję zgoła inną wiarę niż ty. Czerwony Kapcylindrze… jeżeli taka błahostka cię obchodzi.

– To nic – rzekł lama.

– Myślę, że nic. Przeto cię to nie wzruszy, człowiecze bezgrzeszny, świeżo wymyty i w dodatku o mało nie utopiony, gdy nazwę cię poczciwcem… wielkim poczciwcem. Nagadaliśmy się z sobą przez cztery czy pięć wieczorów, a choć jestem szkapowłókiem, to jednak potrafię, jak to mówią, dojrzeć świętość poza końskimi kulasami; ba, nawet potrafię wymiarkować, czemu to Przyjaciel całego świata przede wszystkim tobą się tak zajmuje. Obchodź się z nim dobrze i pozwól mu puścić się znów w świat jako nauczycielowi, skoro… opłuczesz mu już nogi, jeżeli to ma być odpowiednią kuracją dla tego źrebięcia.

– Czemu nie pójdziesz sam drogą zbawienia, by w ten sposób towarzyszyć chłopcu?

Mahbub wybałuszył oczy zdumiony niezwykłą bezczelnością tego zapytania, za które po drugiej stronie granicy zapłaciłby czymś więcej niż uderzeniem. Wnet jednak cała zabawność słów powyższych poruszyła jego zgoła świecką duszę.

– Pomalutku… pomalutku… jedną nóżką na raz, tak jak doszedł do celu kulawy wałach na wyścigach w Umballi. Wolę dojść do raju nieco później… tymczasem mam jeszcze wiele zajęć… wielkie wyprawy… i zawdzięczam je twojej prostoduszności. Tyś nigdy nie kłamał?

– Na cóż się to przyda?

– Słuchaj go, o Allachu! „Na cóż to się przyda”… na tym świecie, który stworzyłeś!?… I nigdy nie wyrządziłeś nikomu krzywdy?

– Raz… i to piórnikiem… zanim jeszcze doszedłem do rozumu.

– Tak? Mam o tobie tym lepsze wyobrażenie. Twoje nauki są dobre. Zawróciłeś pewnego znajomego mi człowieka z drogi niesnasek – tu roześmiał się na całe gardło. – Człek ten przybył tu w szczerym zamiarze dopuszczenia się dacoity (rozboju). Taki chciał rżnąć, grabić, zabijać i uprowadzać, czego dusza zapragnie.

– Jakże wielka to głupota!

– O! I do tego niestarta hańba! Tak sobie pomyślał ów człowiek, gdy zobaczył się z tobą… i z kilku innymi osobami, zarówno rodzaju męskiego jak i żeńskiego. Przeto poniechał tego zamiaru, a teraz postanowił obić sążnistego264 a miąższego265 babu.

– Nie rozumiem.

– Uchowaj, Allachu! Niektórzy ludzie mocni są rozumem, Czerwony Kapcylindrze, ale twoja moc jeszcze więcej znaczy. Zachowaj ją… sądzę, że to uczynisz. Jeżeliby chłopak niedobrze ci służył, natrzyj mu porządnie uszu.

To rzekłszy, Pathan obcisnął na sobie szeroki pas bokhariocki i junacko zadarłszy głowę, zaczął się oddalać w wieczornym półmroku; lama na tyle zstąpił ze swych obłoków, że dostrzegł jeszcze jego rozrosłe plecy.

– Temu człowiekowi brak ogłady, a przy tym daje się on uwodzić majakom pozorów. Ale mówił dobrze o moim cheli, który właśnie dostąpi nagrody. Trzeba zmówić pacierze… Zbudź się, o najszczęśliwszy z synów niewieścich! Zbudź się! Znalazło się, czegośmy szukali!

Kim jął wydobywać się z onych bezdennych czeluści, a lama posłyszał jego rozkoszne ziewanie; strzyknął palcami, by odpędzić złe duchy.

– Spałem ze sto lat. Gdzie…? O święty, czy od dawna tu jesteś? Wyszedłem, by cię poszukać! Ale… – uśmiechnął się ociężale – zasnąłem po drodze. Jestem już zdrów jak ryba. Czyś co jadł? Chodźmy do domu! Już od wielu dni nie opiekowałem się tobą. A czy sahiba żywiła cię porządnie? Kto nacierał ci nogi? Jak tam z twoimi dolegliwościami: żołądkiem, karkiem i szumem w uszach?

– Przeszło… wszystko przeszło. Czy nie wiesz?…

– Nie wiem o niczym, prócz tego, że nie widziałem cię przez małpie lata266. Co mam wiedzieć?

 

– Dziwne, że wiadomość ta nie dotarła do ciebie, gdy wszystkie myśli moje ku tobie były skierowane.

– Nie potrafię dostrzec twej twarzy, ale głos twój rozbrzmiewa jak gong. Czy sahiba odmłodziła cię swymi smakołykami?

Świdrował oczyma przykucniętą postać, co czarną jak smoła sylwetą rysowała się na tle żółtawej poświetli. W takiej postawie siedzi kamienny Bodhisat, który patrzy z pogardą na patentowane, automatyczne drzwi obrotowe w muzeum lahorskim…

Lama zachowywał spokój. Otuliła ich i spowiła łagodna, mgława cisza indyjskiego wieczoru, przerywana jedynie chrzęstem różańca oraz cichnącym tupu-tupu stóp oddalającego się Mahbuba.

– Posłuchaj mnie! Przynoszę nowinę…

– Ale chodźmy…

Wyciągnęła się długa, żółta ręka, nakazując milczenie. Kim posłusznie zwinął nogi pod rąbek swej szaty.

– Posłuchaj mnie! Przynoszę nowinę! Poszukiwanie skończone. Teraz nadchodzi zapłata… A mianowicie. Gdyśmy byli wśród gór, żyłem z twej siły, aż młoda gałązka zgięła się i omal nie złamała. Gdyśmy wyszli z gór, niepokoiłem się o ciebie i o inne sprawy zawarte w mym sercu. Łódź mej duszy pozbawiona była kierownictwa; nie umiałem wejrzeć w Przyczynę Rzeczy. Przeto powierzyłem cię całkowicie tej cnotliwej niewieście. Nie przyjmowałem pokarmu, nie piłem wody… ale jeszczem nie obaczył Drogi. Zaczęto mnie zmuszać do jadła i robiono hałas pod zamkniętymi drzwiami mego pokoju… więc przeniosłem się do jamy pod pewnym drzewem. Nie brałem pokarmu, nie piłem wody, jenom przesiedział na rozmyślaniu dwa dni i dwie noce, odrywając myśl od rzeczy doczesnych, wdychając i wydychając powietrze według wymaganego sposobu… W drugą noc (tak wielką była ma nagroda) rozumna dusza odłączyła się od nierozumnego ciała i poszła swobodnie. Takiego stanu nigdym jeszcze nie osiągnął, chociażem już stał na jego przedprożu. Rozważ to dobrze, boć to cud!

– Cud w istocie! Dwa dni i dwie noce bez pożywienia! Gdzież była sahiba? – ozwał się Kim, westchnąwszy.

– Tak! Moja dusza uleciała swobodnie na wolność i kołując niby orzeł przekonała się niezbicie, że nie było wcale ani lamy Teshoo, ani zgoła innej duszy. Jak kropla ciągnie ku wodzie, tak moja dusza coraz to zlewała się w jedno z Wielką Duszą, która jest poza wszelkim jestestwem… W ową chwilę, uniesiony zachwyceniem, widziałem cały Hind od nadmorskiego Cejlonu aż do gór, a także moje rodzinne Kraśne Skały w Such-zen; widziałem co do jednego wszystkie obozowiska i sioła, kędym popasał. Widziałem je wszystkie jednocześnie i w jednym miejscu; albowiem one były we wnętrzu owej duszy. Dzięki temu poznałem, że Dusza wydobyła się ze złudy Czasu, Przestrzeni i Kształtów. Dzięki temu poznałem, żem jest wolny. Widziałem cię leżącego na tapczanie i widziałem cię, jak staczałeś się ze spadzistości górskiej przywalony przez onego bezbożnika… widziałem to i tamto, w jednym czasie, w jednym miejscu, w mej duszy, która, jak ci mówię, zetknęła się z Wielką Duszą. Widziałem również nierozumne ciało lamy Teshoo leżące na ziemi; obok niego zaś klęczał hakim dakkariski, krzycząc mu coś do ucha. Potem moja dusza została samiuteńka i nie widziałem już niczego, bo stałem się wszystkim, dotarłszy do Wielkiej Duszy. Potem jakiś głos krzyknął; „Co stanie się z chłopcem, gdy ty umrzesz?”. Więc zaczęła mną miotać litość nad tobą i rzekłem: „Powrócę do mego cheli, ażeby nie zbłądził z Drogi”. Na to moja dusza, to jest dusza lamy Teshoo, wyrwała się z Wielkiej Duszy – wśród niewymownych borykań, tęsknot, oszołomień i męczarni. Jak ikra z ryby, jak ryba z wody, jak woda z chmury, jak chmura z gęstego powietrza, tak wydarła się, tak wyskoczyła, tak wylała się, tak wyparowała z Wielkiej Duszy dusza lamy Teshoo. Potem jakiś głos zawołał: „Rzeka! Uważaj na rzekę!”. Spojrzałem na cały świat, który był taki, jak widziałem go poprzednio: jeden w czasie i jeden w miejscu… i pod mymi stopami ujrzałem wyraźnie Rzekę Strzały! W ową godzinę dusza moja była spętana jakowymś grzechem, od którego nie zdołałem się był oczyścić całkowicie; kładł się on na mych ramionach i okręcał dokoła mej piersi, ale odtrąciłem go od siebie i lotem orła pomknąłem na samo miejsce, gdzie płynęła rzeka; roztrącałem świat za światem wiedzion jeno myślą o tobie. Zobaczyłem pod sobą rzekę… Rzekę Strzały… a jej wody, w miarę jak szedłem, zwierały się nade mną. I patrz, otom był z powrotem w ciele lamy Teshoo, ale wolny już od grzechu, a hakim z Dakki wydobywał mą głowę z nurtów Rzeki. Ona jest tutaj! Ona jest tutaj za gajem mangowym… właśnie tutaj!…

– Allach Kerim! O, jak to dobrze, że babu był w pobliżu! Czy bardzo się zamoczyłeś?

– Czyż mogłem na to zważać? Przypominam sobie, że hakim bardzo się troszczył o ciało lamy Teshoo. Wyciągnął je własnoręcznie ze świętej wody, potem zaś przybył twój koniarz, rodem z Północy, sprowadził łóżko polowe i ludzi; złożyli ciało na łóżku i zanieśli do domu sahiby.

– Cóż na to sahiba?

– Rozmyślałem w owym ciele, przetom nie słyszał. Tak więc skończyło się poszukiwanie… Za zasługę, jaką zdobyłem, znalazłem tu Rzekę Strzały. Wytrysła, jak przepowiadałem, pod naszymi stopami. Jam ją znalazł! Synu mej duszy, zawróciłem swą duszę od progu wolności, by wyzwolić ciebie od wszelkiej winy… jakom ja jest wolny i bez grzechu. Sprawiedliwe jest Koło! Pewne jest nasze oswobodzenie. Chodź!

Skrzyżował ręce na łonie i uśmiechnął się, jak potrafi się uśmiechać człowiek, który pozyskał Zbawienie – dla siebie i dla osoby umiłowanej.

256in articulo mortis (łac.) – w obliczu śmierci; tu: w stanie przedśmiertnym. [przypis edytorski]
257in posse (łac.) – potencjalnie. [przypis edytorski]
258świecić bakę (daw.) – schlebiać, nadskakiwać komuś. [przypis edytorski]
259dostały (daw.) – dojrzały. [przypis edytorski]
260tyktanie – dziś: tykanie. [przypis edytorski]
261wasąg – wóz używany na wsi zarówno do przewozu osób, jak towarów. [przypis edytorski]
262silnie rozgałęzione drzewo – figa indyjska (banyan) odznacza się niebywałą długością gałęzi [przypis tłumacza]
263gwoli (daw.) – dla; w celu. [przypis edytorski]
264sążnisty – ogromny; por. sążeń: daw. miara długości, równa ok. 2 m. [przypis edytorski]
265miąższy (daw.) – gruby, tłusty. [przypis edytorski]
266małpie lata – zwrot taki mniej więcej, jak nasz „ruski miesiąc”. [przypis tłumacza]