Tasuta

Kim

Tekst
Märgi loetuks
Kim
Kim
Tasuta e-raamat
Lisateave
Kim
Tasuta e-raamat
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Czy nigdy nie tęskniłeś do niczego innego?

– O tak!… Tak!… Po tysiąc razy! Jeszcze bym raz chciał mieć grzbiet prosty i zwierające się kolana… żwawy kułak i bystry wzrok… i ten szpik w kościach, co człeka robi silnym… O dawne lata… szczęśliwe lata, gdym był krzepki i zdrowy!

– Ta krzepkość jest słabością.

– Na to ona zeszła; ale pięćdziesiąt lat temu pokazałbym co innego! – odrzekł stary wiarus, bodąc kantem strzemienia wychudły bok kucyka.

– Ale ja wiem o rzece wielkich uzdrowień.

– Piłem ci ja wodę z Gungi (Gangesu), co się zmieści, aż mi brzuszysko napęczniało. Nabawiłem się ino biegunki, a nijakiej tam siły mi nie przybyło.

– To nie o Gangesie mowa. Rzeka, o której wiem, zmywa wszelką zmazę grzechu. Wyszedłszy na brzeg przeciwległy, jest się pewnym wybawienia. Nie znam twego życia, lecz twarz twoja świadczy, żeś zacny i uprzejmy. Trzymałeś się swojej drogi, okazując wierność wówczas, gdy ciężko było trwać w wierności… w owym „Czarnym Roku”, o którym przypominam sobie teraz jeszcze inne opowieści. Wejdź teraz na drogę pomierną60, która jest ścieżką zbawienia. Słuchaj najwznioślejszego prawa, a nie idź za mrzonkami.

– Mów więc, staruszku – uśmiechnął się wiarus, salutując z lekka. – Wszyscy w tym wieku stajemy się gadułami.

Lama przysiadł pod osłoną drzewa mangowego, którego cień igrał mu różnowzorowymi cętkami po twarzy; wiarus siedział prosto jak pieniek na kucyku, a Kim, upewniwszy się, że tu nie ma wężów, położył się na kłębowisku splątanych korzeni.

Skroś jasnej spieki słonecznej rozbrzmiewał gnuśny szmer drobnego życia, gruchanie gołębi i senny pobrzęk kołowrotów studziennych pośród pól. Lama jął mówić powoli i z przejęciem. Po upływie dziesięciu minut wiarus ześliznął się z kucyka, by lepiej dosłyszeć (jak mówił), i usiadł, owinąwszy uzdę dokoła przegubu ręki. Głos lamy załamywał się – okresy zdaniowe się wydłużały. Kim tymczasem uważnie śledził szarą wiewiórkę. Gdy mały, przekorny kłębuszek sierści znikł, przywarłszy gdzieś do gałęzi, kaznodzieja i słuchacz spali już jak zabici; stary oficer przyhołubił na ramieniu swą mocno pokiereszowaną głowę, a lama oparł swoją na wznak o pień drzewa, gdzie połyskiwała niby żółtawa kość słoniowa.

Skądsi przykatulał się mały, naguśki berbeć, wytrzeszczył ślipięta61 i tknięty nagłym odruchem szacunku złożył lamie uroczysty ukłon… atoli malec był tak krótki i tłusty, że przewrócił się przy tym w bok, a Kim zaczął się śmiać z jego grubych nóżąt fikających w powietrzu. Dziecko, przestraszone i obudzone, zaczęło drzeć się wniebogłosy.

– Hej, hej! – ozwał się wiarus, zrywając się na równe nogi. – Co się stało? Jakie rozkazy? To… dziecko! Śniło mi się, że to alarm. No, maluśki… malunki… nie becz… Czy spałem? To doprawdy bardzo niegrzecznie z mej strony!

– Ja się boję, ja się boję! – zarykiwał się dzieciak.

– Czego tu się bać? Dwóch dziadów i chłopca? Jaki z ciebie będzie kiedyś żołnierz, paniczku?

Lama też się obudził, lecz nie zwracał uwagi na dziecko i tylko klepał różaniec.

– Co to? – zapytało dziecko, zaprzestawszy nagle beków. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Daj mi ten dzyndzyk.

– W sam raz! – odrzekł lama, uśmiechając się i powlókł całym sznurkiem paciorków po murawie, nucąc:

 
Pęczek rzeżuchy i osełka ghi62,
Garsteczka ryżu i jagły
I suchych strączków – wystarczy nam dwom,
Aby uśmierzyć głód nagły.
 

Dziecko zakrzyczało z radości i pochwyciło ciemne, połyskujące paciorki.

– Ho, ho! – ozwał się stary wojak. – Kędy63 żeś się nauczył takich śpiewanek, ty, co gardzisz światem doczesnym?

– Nauczyłem się w Pathânkot… siedząc w progu jednego domu – rzekł lama nieśmiało. – Dobrze to być życzliwym dla dzieci.

– O ile pamiętam, to zanim nas zmorzył śpik, opowiadałeś mi, że ożenek i płodzenie potomstwa są zaćmieniem prawdziwego świata, są zawadą na Drodze. Czy w twoim kraju dzieci spadają z nieba? Czy ową Drogą ma być śpiewanie takich piosenek?

– Nikt nie jest w zupełności doskonały – rzekł lama poważnie, zgarniając z powrotem różaniec. – Chybaj teraz do matusi, mój mały!

– Ciewy64! – ozwał się wiarus do Kima. – On się tego wstydzi, że zrobił uciechę dziecku! No, brachu, świat stracił w tobie dobrego ojca rodziny! Hola, smyku! – cisnął dziecku pais. – Łakocie, to zawsze rzecz smaczna!

A kiedy maleństwo odbiegło w podskokach na rozłogi zalane blaskiem słonecznym, stary rębacz dodał:

– Taki to później wyrasta i bywają z niego ludzie. O święty człecze, przykro mi bardzo, że zasnąłem w środku twego kazania. Przebacz mi!

– Obaj jesteśmy starzy – rzekł lama. – Mnie winę przypisać należy. Słuchałem twej gawędy o świecie i jego szaleństwach, a jeden błąd pociągnął za sobą drugi.

– Ludzie, słuchajcie! Cóż to szkodzi twoim bogom, że sobie pogwarzysz z takim basałykiem? A śpiewka to ci się udała! Chodźmy dalej, a ja ci zaśpiewam pieśń o Nikal Seynie pod Delhi… bardzo to stara pieśń.

Wyruszyli z pomroczy gaju mangowego; donośny, przenikliwy głos starego wygi niósł się po łanach i łęgach, opiewając w kwilących, przeciągłych zawodzeniach dzieje Nikal Seyna (Nicholsona) – jest to dumka, którą po dziś dzień śpiewają w Pendżabie. Kim był oczarowany, a lama przysłuchiwał się jej z wielkim zaciekawieniem.

 
Hej – Hej! Nikal Seyn zginął… zginął pod Delhi!
Lance północy, pomścijcie śmierć Nikal Seyna!
 

Wywodził trele w zakończeniu każdej zwrotki i wybijał takt, uderzając płazem pałasza o zad koński.

– A teraz dochodzimy do wielkiego gościńca – rzekł, wysłuchawszy pochwał Kima, bo lama milczał znamiennie. – Od dawna już nie jeździłem tą drogą, ale rozruszało mnie to gadu-gadu z twoim chłopcem. Patrz no, święty człecze: oto wielki trakt, który jest kością pacierzową całego Hindu. W znacznej części jest ocieniony, jak tutaj, czterema rzędami drzew; to środkowy, cały wybrukowany, jest przeznaczony do szybkiej jazdy; zanim nastały koleje, sahibowie jeździli tędy całymi setkami tam i z powrotem; obecnie jeżdżą tędy tylko wasągi chłopskie i inne bryczki. Po prawej i lewej stronie jest gorzej utrzymana droga dla ciężkich fur… ze zbożem, bawełną, drzewem, bhossa, wapnem i skórami. Idzie się tędy bezpiecznie, gdyż co kilka kos jest posterunek w policji. Ci policjanci, to złodzieje i wydrwigrosze (ja, gdyby to ode mnie zależało, ustanowiłbym tu patrole konnicy z młodych rekrutów pod dowództwem surowego kapitana), ale przynajmniej nie znoszą konkurencji innych hultajów. Ciągną tędy ludzie wszelkich kast i pokrojów. Spójrz no! Bramini i chumary, bankierzy i kotlarze, golibrody i bunniasi, pątnicy i garncarze… cały świat snuje się tędy. Wydaje mi się, jakby to była rzeka, z której zostałem wyrzucony jak kłoda po powodzi.

Istotnie wielki gościniec przedstawia ciekawe widowisko. Biegnie jak strzelił i bez natłoku unosi cały ruch Indii na przestrzeni tysiąca pięciuset mil – takiej rzeki życia nie ma drugiej na całym świecie. Jęli się przyglądać tej długiej smudze nakrytej sklepieniem zieloności i usianej plamkami cieni; jej białe tło było przez całą szerokość nakrapiane gromadkami z wolna wlokącego się ludu, a z przeciwnej strony wznosiła się dwuizbowa wartownia policji.

– Któż to nosi broń na przekór ustawom? – zawołał z jej wnętrza roześmianym głosem policjant, ujrzawszy pałasz wiarusa. – Czyż mało policji, by tępić opryszków?

– Kupiłem ją właśnie… przeciwko policji – brzmiała odpowiedź. – Czy wszystko w porządku w Hind (Indiach)?

– Wszystko w porządku, ressaldar-sahibie (panie rotmistrzu)!

– Jestem, jak widzicie, niby stary żółw, co to umyka z głową, a potem ją znów na brzeg wystawi. Tak, to jest droga Hindostanu. Wszyscy tędy chodzą…

– A ty, świńskie pomiotło, czy wygodna strona gościńca ma służyć do tego, żebyś tu skrobał się po plecach? Ojcze wszelkich rozpustnic i mężu dziesięciu tysięcy niecnotliwych podwik65! Twoja matka zaprzedała się czartu, nastręczona przez rodzoną matkę! Twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! Twoja siostra!… Jaki to głupi ciemięga kazał ci się tarabanić z wozami w poprzek ulicy? Co?… koło złamane? Naści tu jeszcze łeb rozbity i pozbieraj sobie to wszystko wolnym czasem do kupy!

 

Głos ten wraz ze zjadliwym trzaskiem bicza dobywał się z tumanu kurzawy, o jakie pięćdziesiąt sążni66 opodal gdzie leżała złamana fura. Z tej całej bryndzy wystrzeliła jak rakieta smukła klacz katiwarska z rozognionymi chrapami i oczyma, parskając i wierzgając, gdy jeździec zwracał ją w poprzek drogi, w pogoni za wrzeszczącym człowiekiem. Był to mężczyzna rosły, z brodą szpakowatą, siedział na rozhukanym wierzchowcu, jak gdyby tworzył jedno z nim ciało, i wśród jego szczupaków z wielką zręcznością smagał swą ofiarę.

Twarz starego wiarusa zajaśniała dumą.

– Mój syn! – ozwał się zwięźle i usiłował wędzidłem skierować swego kuca w odpowiednią stronę.

– Czyż wolno mnie bić w oczach policji? – jęczał woźnica. – Sprawiedliwości! żądam sprawiedliwości!…

– A czy mnie ma zagradzać drogę jakaś wrzaskliwa małpa, która wywala dziesięć tysięcy worków przed nosem mego konia? W ten sposób można klacz znarowić!

– On mówi prawdę, mówi prawdę! Ale też ona trzyma się swego pana! – ozwał się stary wiarus. Woźnica uciekł pod koła swej fury i stąd odgrażał się wszelkiego rodzaju zemstą.

– Ależ to walne chłopy z twoich synów! – rzekł policjant pogodnie, dłubiąc w zębach. Jeździec wymierzył woźnicy jeszcze jeden bolesny cios i jechał dalej kłusa.

– Mój ojciec! – zawołał, ściągając konia cuglami o dziesięć sążni67, i zsiadł na ziemię.

Starzec w mig zeskoczył z kucyka i uściskali się tak, jak to zwykli czynić na Wschodzie ojciec i syn.

Rozdział IV

 
To nie kobieta – bodaj ją trzysta!… —
Lecz najszczekliwsze pod słońcem babsko!
Harna, wierzgliwa i narowista —
Trudno ujeździć to dzikie szkapsko!
Gdy ją powitasz – huknie na przybysza!
Gdy ją zaczepisz – toś pewien odprawy!
Puść kantem trochę zajadłą zrzędziochę,
To cię jak na złość schwyci za rękawy!
 
 
Hojności! hojności, o dolo!
Wolno ci dawać lub skąpić!
Chociaż o los się nie troszczę,
Los musi za mną postąpić!…
 
Czapeczki czarodziejskie.

Potem jęli rozmawiać przyciszonym głosem. Kim chciał spocząć pod drzewem, ale lama szarpnął go niecierpliwie za rękaw.

– Chodźmy dalej. Tu jeszcze nie ma rzeki.

– Tere-fere! Albośmy to dziś nie odwalili ładnego kawałka drogi? Rzeka nam nie ucieknie. Uzbrój się w cierpliwość, a ten stary nie poskąpi nam jałmużny.

– Ten oto – odezwał się nagle stary rębacz – jest Przyjacielem gwiazd. On to mi wczoraj przyniósł te nowiny. Widział ci on w objawieniu samego wodza naczelnego wydającego rozkazy do wojny.

– Hm! – rzekł syn głosem wydobytym aż kędyś ze samego dna rozrosłej piersi. – Pewno usłyszał jakąś plotkę na rynku i chce z niej skorzystać.

Ojciec zaśmiał się.

– W każdym razie nie przyjechał do mnie, by wycyganić nowego konia i bogi wiedzą, ile rupij. Czy pułki, w których służą twoi bracia, otrzymały też rozkazy?

– Nie wiem. Wziąłem urlop w te pędy i pojechałem do ciebie na wypadek…

– Na wypadek, gdyby tamci ubiegli cię w tej prośbie. Ach, wy kostery i rozrzutniki! Ale tyś jeszcze nigdy nie brał udziału w szarży kawaleryjskiej. Tam potrzeba dobrego konia, a juści! A w marszu też się przyda dobry foryś wraz z dobrym kucem. Zobaczymy… zobaczymy.

Brzęknął w rękojeść pałasza.

– Tu nie miejsce na obrachunki, mój ojcze. Jedźmy do domu.

– To przynajmniej zapłać temu smykowi; nie mam ni paisa przy duszy, a on przyniósł mi nader ważne wieści. Hej! Przyjacielu całego świata, jakaś wojna się kroi! Dobrześ przepowiedział.

– Nie, ta właśnie wojna, o której mi wiadomo! – odrzekł Kim z zimną krwią.

– Hę? – ozwał się lama, przebierając palcami po paciorkach i rwąc się całą duszą do drogi.

– Mój mistrz nie naprzykrza się gwiazdom dla zysku. Przynieśliśmy wieści, to je sprawdzaj; myśmy przynieśli wieść, a teraz idziemy dalej! – i wygiął rękę nieznacznie w bok.

Syn starego wojownika cisnął srebrny pieniądz połyskujący w słońcu i coś tam zrzędził na żebraków i kuglarzy. Pieniądz był wart cztery anny i mogli się za niego utrzymywać przez kilka dni. Lama widząc połysk kruszcu wygulgotał jakieś błogosławieństwo.

– Idź, kędy droga cię wiedzie, Przyjacielu całego świata! – krzyczał stary wojak, zawracając swego wierzchowca. – Raz przecie w życiu spotkałem prawdziwego proroka… który nie służył w wojsku…

Ojciec i syn razem ruszyli w dalszą drogę; starzec siedział w siodle tak prosto jak młodszy jego towarzysz.

Policjant-Pendżabczyk w żółtych płóciennych szarawarach zerkał z ukosa na drogę. Rzucony pieniądz nie uszedł jego baczności.

– Stój! – krzyknął piorunującą angielszczyzną. – Czy nie wiecie, że ci, którzy wchodzą na trakt z tej bocznej drogi, płacą takkus (taksę) po dwie anny na głowę, co razem daje cztery anny? Taki jest rozkaz Sirkaru (rządu Indii), a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększenie dróg…

– …i brzuchów policji – dodał Kim, dając susa w bok, gdzie go nie mogło dosięgnąć ramię strażnika. – Miejże choć na chwilę rozum w głowie, człowiecze, a nie kiełbie we łbie! Czy sobie myślisz, żeśmy wyleźli z najbliższej kałuży jak ropucha, twoja teściowa? Czy słyszałeś kiedy o swym bracie?…

– No, kimże on był? Dajże chłopakowi święty spokój! – krzyknął starszy policjant, wielce ubawiony, przysiadłszy na ganku, by wypalić fajkę.

– Odkleił etykietę z butelki belaitee-pani (wody sodowej) i wywiesiwszy ją na moście pobierał przez cały miesiąc rogatkowe od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkaru. Aż na koniec przyszedł jakiś Anglik i rozbił mu łeb. Hoho, brachu! Jestem ci ptaszek z miasta, nie jakowyś gawron wiejski!

Policjant cofnął się ze wstydem, a Kim hukał i pogwizdywał za nim przez całą drogę.

– Czy był kiedy taki żak jak ja? – zawołał wesoło do lamy. – Obdarto by cię do kości już o dziesięć mil od miasta Lahory, gdybym nie czuwał nad tobą.

– Sam nad tym nieraz się zastanawiam, czy nie jesteś czasem duchem, a niekiedy złośliwym chochlikiem – ozwał się lama z lekkim uśmiechem.

– Jestem twym chelą – i rzekłszy to, Kim ruszył wraz z nim krokami posuwistymi, owym niedającym się opisać chodem człapiącym i stukliwym, cechującym tych, co zeszli kawał świata.

– No, chodźmy, chodźmy – burknął lama i w takt pobrzękiwania jego różańca szli w milczeniu milę za milą. Lama, jak zwykle, był pogrążony w rozmyślaniach, natomiast jasne oczy Kima były szeroko otwarte. Ta szeroka, roześmiana rzeka życia (myślał sobie) była czymś niezmiernie doskonałym wobec wykoślawionych i tłocznych ulic Lahory. Na każdym kroku zjawiały mu się nowe widoki i nowi ludzie… typy, jakie znał, i kasty, jakie po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się widzieć.

Spotkali czeredę długowłosych, srodze cuchnących Sansisów, którzy na plecach dźwigali kosze jaszczurek i innej nieczystej strawy; chude psiska obwąchiwały im pięty. Ci ludzie trzymali się tylko jednej strony ulicy, posuwając się szybko i niepewnie, jakby ukradkiem, a inne kasty omijały ich z daleka, bo zetknięcie z Sansisem uważa się za splugawienie. Za nimi, szeroko powłócząc drętwymi girami, snadź nie wyzbywszy się jeszcze wspomnienia kajdan, kroczył jakiś człek, świeżo wypuszczony z więzienia; zaokrąglony brzuszek i świecąca cera świadczyły, że rząd żywi więźniów lepiej, aniżeli mogą się sami na własny koszt odżywiać najuczciwsi ludzie. Kim znał dobrze ten chód i przedrzeźniał go, gdy mijali tego człowieka. Następnie pysznym krokiem przeszedł koło nich akali, świętoszek sikhijski o mierzwiastych włosach i dzikim wejrzeniu, odziany na znak swej wiary w długą szatę w niebieskie kratki, a na stożku wysokiego, błękitnego turbanu lśniły mu krążki polerowanej stali; wracał z gościny w jednym z niezawisłych państewek sikhijskich68, gdzie śpiewał starodawną chwałę Khalsy książątkom wychowanym w wyższej uczelni, a noszącym buty z cholewkami i sznurowane pludry. Kim wystrzegał się, by nie podrażnić owego człowieka, bo akali ma usposobienie gwałtowne i prędkie ramię. Tu i owdzie natknęły się na nich, ba, czasem i zagarnęły ze sobą, pstrokato przyodziane gromady z całych wiosek, zdążające na jakiś kiermasz w okolicy; kobiety z nieletnią dziatwą u boku szły za mężami, starsi chłopcy harcowali jak na koniach na prętach trzciny cukrowej, wlekli za sobą niezgrabne parowoziki miedziane, jakie sprzedają za pół pensa, lub z małych tandetnych lusterek puszczali starszym w oczy bastówki świetlne. Na pierwszy rzut oka postrzec można było, co kto kupił, a gdyby były jakieś wątpliwości, dość było przyjrzeć się kobietom, które, przytykając wzajem jedna drugiej brązowe ramiona, porównywały świeżo nabyte bransolety z dymnego szkła, sprowadzane z północnego wschodu. Wszyscy ci weseli kumowie i kumoszki szli noga za nogą, nawołując się wzajemnie, stając, by wytargować się z piernikarzami lub zmówić pacierz przed jedną z kapliczek przydrożnych – czasem hinduską, czasem muzułmańską – którymi ze wzorową bezstronnością dzielą się pomiędzy sobą ludzie prości obu wyznań. Jednolita smuga błękitna, to wznosząc się, to opadając, niby obły grzbiet pełzającej szybko gąsienicy, wynurzała się z drgającego pyłu i mijała ich wśród rozhoworu i żwawych chichotań. Był to zastęp changarek – kobiet, które wzięły na siebie umacnianie wszelkich nasypów i grobel na kolejach północnych, w modre spódnice przyodziany cech robotnic ziemnych o płaskich stopach, wydatnych piersiach i potężnych odnóżach, śpieszący na północ, w poszukiwaniu zarobku i nigdy nietracący czasu w drodze. Należą do kasty, która nie liczy się z ludźmi, więc szły, potrącając przechodniów łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom dźwigającym wielkie ciężary. Nieco później na wielki trakt wkraczał orszak weselny z muzyką i hukaniem, a woń kaczeńców i jaśminu była mocniejsza nawet od swędu kurzawy. Można było dostrzec lektykę panny młodej – pstrokaciznę szychu i czerwieni, kołyszącą się skroś tumanu, gdy równocześnie przybrany wieńcami kucyk pana młodego zwracał się w bok, by uszczknąć wiązkę z mijającego ich wozu z sianem. Wówczas Kim przyłączał się do burzy oklasków, powinszowań i pustackich żartów, życząc młodej parze, jak to mówią, stu synów i ani jednej córki. Jeszcze większe bywało zaciekawienie i większa zrywała się wrzawa, gdy wędrowny kuglarz z półoswojonymi małpami czy dychawicznym niedźwiedziem albo też kobieta z przywiązanymi do nóg rogami koźlimi, tańcząca na linie, budzili popłoch wśród koni a wśród bab długie, przeciągłe trele podziwu.

Lama ani razu nie podniósł oczu. Nie zauważył lichwiarza, co śpieszył na krótkoogoniastym kucyku, by gromadzić krwawe zyski; ani gromadki urlopowanych żołnierzy krajowców, idących jeszcze w szyku wojskowym a pokrzykujących przeciągle na całe gardło z radości, że się pozbyli już bryczesów i puttee (owijaków), i bezczelnie zaczepiających najczcigodniejsze niewiasty. Nie widział nawet sprzedawcy wody gangesowej, choć Kim spodziewał się, że jego towarzysz kupi przynajmniej butelkę tego drogocennego płynu. Starzec patrzył uporczywie w ziemię kroczył tak bez ustanku godzinę za godziną – snadź dusza jego czymś była zajęta. Atoli Kim był z radości w siódmym niebie. Wielki trakt był w tym miejscu zbudowany na nasypie, celem zabezpieczenia przed zimowymi wylewami ze wzgórz, tak iż szło się niejako wspaniałym korytarzem ponad okolicą, widząc całą krainę indyjską rozpostartą z obu stron. Miło było spoglądać na wielosprzężne furgony ze zbożem i bawełną, wlokące się po chłopskich drogach; słychać było ich osie skwirczące na milę, coraz to bliżej, aż wreszcie same wozy, wśród krzyków, jazgotań, złorzeczeń i wzajemnej besztaniny woźniców, gramoliły się po stromej pochyłości i wyłaniały się na bitym torze środkowym. Równie miło było przyglądać się ludziom – małym bryłkom czerwonym, błękitnym, różowym, białym i szafranowym, zbaczającym w stronę swych wiosek, rozpraszającym się po dwóch i trzech i coraz to malejącym na gładkiej równinie. Kim odczuwał piękno w tym wszystkim, ale i nie umiał wyjęzyczyć swych uczuć, więc poprzestał na kupieniu obłuskanej trzciny cukrowej i hojnym wypluwaniu jej miąższu przez całą drogę. Od czasu do czasu lama zażywał tabaki. Na koniec to milczenie zaczęło Kimowi ciężyć nieznośnie.

 

– To ładny kraj… ta kraina południa! – przemówił. – Powietrze tu dobre, woda dobra… Hę?

– A oni wszyscy uwiązani do kołowrotu żywotów – rzekł lama. – Uwiązani w tym życiu i przyszłym. Żadnemu z nich nie pokazano Drogi! – otrząsnął się z zadumy, wracając na ten świat.

– Odbyliśmy już ciężką drogę – rzekł Kim. – Chyba niedługo zajdziemy do parao (na popas). Może się zatrzymamy? Patrz, już słonko się nachyliło.

– Kto nas dziś przyjmie na noc?

– To obojętne. W tej okolicy nie brak dobrych ludzi. Zresztą – (tu zniżył głos, domawiając szeptem) – mamy forsę!

Ciżba na drodze robiła się coraz większa, w miarę jak zbliżali się do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Rząd klitek, gdzie sprzedaje się niewykwintnie wiktuały i tytoń; za nimi sąg drzewa opałowego, wartownia policyjna, studnia z korytem do wodopoju, kilka drzewek, a pod nimi wydeptane boisko, nakrapiane tu i owdzie sczerniałymi zgliszczami starej watry oto wszystko, czym poszczycić się może parao na wielkim trakcie, jeżeli się wyłączy żebraków i wrony… jednakowo zgłodniałe.

Tymczasem słońce jęło już przeszywać szerokimi promieniami złotolitymi niższe gałęzie drzew mangowych; papużki i gołębie setkami wracały na gniazda; swarliwe wrony o szarych grzbietach, gwarząc o wypadkach dnia, snuły się po dwie lub trzy tuż prawie pod stopami podróżnych, a wielkie szurum-burum wśród konarów wskazywało na to, że nietoperze gotowały się już do nocnej wyprawy. Potem światło skupiło się w sobie i na chwilę ubarwiło twarze ludzkie, koła wozów i rogi byczków. Niebawem zapadła noc, wionąc odmiennym powiewem, rozsnuwając po całej okolicy przyziemną, płaską mgłę, ni to błękitnawy całun pajęczyny, i roznosząc ostrą i wyrazistą woń dymu drzewnego i nawozu oraz miły zapach placków pieczonych w popiele. Z wartowni policyjnej wyruszył patrol wieczorny wśród znaczących pochrząkiwań i powtarzania rozkazów. Kawałek węgla drzewnego w fajce przydrożnego woźnicy jarzył się krwawo, a Kim bezmyślnie przyglądał się ostatnim odbłyskom słońca na mosiężnych szczypczykach.

Życie w parao bardzo przypomniało w pomniejszeniu tryb życia w Seraju Kaszmirskim. Kim pogrążył się z głową w niefrasobliwym bałaganie azjatyckim, który, o ile na to komu czas pozwoli, może człowiekowi małych wymagań zapewnić wszystko, co potrzeba.

Jego wymagania były niewielkie, jako że lama nie uznawał żadnych zastrzeżeń kastowych i można by poprzestać na gotowanej strawie z najbliższego kramiku, ale Kim dla zbytku kupił garść mierzwy, by rozniecić watrę. Wszędzie dokoła krzątający się przy małych ogniskach ludkowie krzykiem domagali się to oliwy, to zboża, to łakoci, to tytoniu, szturchając się wzajemnie w oczekiwaniu swej kolei u studni, a pośród głosów męskich słychać było z przysłoniętych, stojących wozów cienkie piski i chichoty kobiet, którym na miejscach publicznych nie wolno ukazywać twarzy.

Obecnie wykształceni krajowcy są zdania, że gdy ich niewiasty podróżują – a mają one dużo do zwiedzania – to lepiej przewozić je prędko koleją w specjalnych przedziałach; ten zwyczaj coraz bardziej się rozpowszechnia. Zawsze jednak trafiają się ludzie starej daty, którzy trzymają się obyczaju przodków; nade wszystko stare kobiety – bardziej zatwardziałe od mężczyzn – na schyłku swych dni udają się w pielgrzymkę. Te, wyniszczone już i niepowabne, w pewnych okolicznościach nie sprzeciwiają się odsłanianiu twarzy. Po długim odosobnieniu, podczas którego zawsze miały styczność z tysiącem spraw pozadomowych, lubią ruch i gwar na otwartej drodze, gromadzenie się przy kapliczkach i nieskończenie liczne sposobności plotkowania z im podobnymi kumoszkami. Bardzo często na rękę to bywa długo nękanej rodzinie, że długojęzyczna, stara herod-baba, matka rodziny, przewietrzy się w ten sposób po Indiach; albowiem pielgrzymki na pewno miłe są bogom. Przeto w całych Indiach, w najbardziej zapadłych dziurach jak i w najbardziej rojnych skupiskach ludzkich, można nadybać gromadkę przysiwiałych sług, rzekomo na rozkazach sędziwej matrony, która jest mniej lub więcej zasłonięta i schowana w wozie, zaprzężonym w byczki. Tacy ludzie są bardzo stateczni i dyskretni, a gdy zbliża się Europejczyk lub człowiek wyższej kasty, wypełniają swe obowiązki z największą ostrożnością; atoli w zwykłych, doraźnych okolicznościach taka ostrożność nie obowiązuje. Stara niewiasta jest, bądź co bądź, w każdym calu człowiekiem i lubi przyglądać się życiu.

Kimowi wpadł w oko jaskrawo przystrojony ruth, czyli wóz rodzinny, ciągnięty przez woły, a nakryty haftowanym baldachimem o dwóch kopułach, podobnym do dwugarbnego wielbłąda; wóz ów właśnie zajeżdżał do parao. Ośmiu ludzi tworzyło jego poczet, a dwaj z nich byli uzbrojeni zardzewiałymi szablami – znak to niezawodny, że towarzyszyli jakiejś wybitnej osobistości, gdyż gmin nie nosi broni. Zza kotar dobywał się rosnący zgiełk narzekań, rozkazów, żartów i słów, które Europejczyk nazwałby obelżywymi. Była tam widocznie kobieta nawykła do rozkazywania.

Kim krytycznym wzrokiem przyglądał się tej drużynie. Połowę z nich stanowili siwobrodzi Oriasi z nizin, o nogach jak tyczki; drugą zaś górale z północy, odziani w wełniane gunie i pilśniowe kapelusze. Ta mieszanina starczyła Kimowi za całą opowieść o tych ludziach, nawet gdyby nie słyszał nieustannego czubienia się obu oddziałów. Stara jejmość jechała na południe w odwiedziny – zapewne do bogatego krewniaka, najprawdopodobniej do swego teścia, który wysłał eskortę na znak uszanowania. Górale musieli być jej własnymi ludźmi – z plemienia Kulu lub Kangra. Było rzeczą najzupełniej jasną, że nie wiozła córki do ślubu, bo w takim razie kotary byłyby pozaciągane, a strażnik nie pozwoliłby nikomu podejść bliżej ku wozowi.

„Jakaś wesoła i rogata dama!” – pomyślał sobie Kim, wymachując krowim łajnem w jednej ręce a gotowanym jadłem w drugiej i skierowując lamę w tę stronę lekkim szturchnięciem ramienia. Z tego spotkania można było coś niecoś skorzystać. Lama wprawdzie nie mógł mu niczym dopomóc, ale Kim, jako świadom rzeczy chela, chętnie żebrał za dwóch.

Rozłożył ognisko, ile można, najbliżej wozu, czekając, by ktoś z eskorty kazał mu się oddalić. Lama osunął się ciężko na ziemię, tak jak opada owocożerny nietoperz, i powrócił do różańca.

– Odknaj dalej, dziadu! – wrzasnął jeden z górali tonem rozkazującym w łamanej gwarze hindostańskiej.

– Eech! To ino pahari (góral)! – ozwał się Kim, obejrzawszy się przez ramię. – Odkąd to osły górskie wzięły Hindostan w posiadanie?

Odpowiedzią na to był żywy i barwny opis rodowodu Kima od trzech pokoleń.

– Ach! – ozwał się Kim głosem niebywale słodkim, krusząc nawóz na drobne kawałki. – W moim kraju nazywa się to początkiem gruchania miłosnego.

Szorstkie, piskliwe szwargotanie za kotarami podbechtało górala do nowej napaści.

– Nie tak ostro nie tak ostro! – rzekł Kim spokojnie. – Miej się, brachu, na ostrożności, bo i my, my, powiadam, gotowiśmy ci się odpłacić przekleństwem lub czymś podobnym. A nasze przekleństwa potrafią być bardzo jadowite.

Oriasi zaśmiali się: góral skoczył groźnie naprzód, lama podniósł znienacka głowę, wystawiając swój ogromny, sukienny kapelusz na jasny odblask ogniska, świeżo roznieconego przez Kima.

– Co takiego? – przemówił.

Góral zatrzymał się jak skamieniały.

– Ja… ja… zostałem wybawiony od wielkiego grzechu – wyjąkał.

– Cudzoziemiec nareszcie poznał w nim kapłana – szepnął jeden z Oriasów.

– Hej! Czemu nie obijecie, jak się należy, tego żebraczego pomiotła? – krzyczała stara jejmość.

Góral powrócił do wozu i szepnął coś przez kotarę. Nastało głuche milczenie, a potem pomruk.

„Klawo się nam powodzi!” – myślał Kim, udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.

– Kiedy… kiedy… on się pożywi – łasił się góral Kimowi – to… proszę, by mąż święty raczył porozmawiać z osobą, która pragnie jego rozmowy.

– Gdy mąż święty spożyje wieczerzę, położy się spać – odparł Kim czupurnie; nie wiedział, jaki nowy obrót wzięła sprawa, lecz uwziął się, że wyciągnie z niej korzyść. – A teraz postaram się o jedzenie dla niego.

Ostatnie zdanie, wypowiedziane głośno, zakończyło się westchnieniem – niby wskutek zmęczenia.

– Ja… ja sam i inni moi ziomkowie zajmiemy się tym… jeżeli pozwolicie…

– Pozwalamy – rzekł Kim jeszcze butniej. – O święty mężu, ci ludzie chcą tobie przynieść jadło.

– To dobry kraj… cały kraj południowy jest dobry… świat wielki i straszny… – bełkotał lama na wpół sennie.

– Daj mu spać – rzekł Kim – lecz postaraj się o to, żebyśmy byli dobrze nakarmieni po jego przebudzeniu. To jest człek ogromnej świętości.

Znów jeden z Oriasów burknął jakieś pogardliwe określenie.

– To nie fakir; to nie żebrak z nizin – mówił Kim surowo, zwracając się ku gwiazdom. – To najświętszy z świętych. On jest ponad wszelkimi kastami. Ja jestem jego chelą.

– Chodź no tu! – odezwał się przyciszony, cienki głos za kotarą. Kim poszedł, świadom tego, że oczy, których nie mógł dostrzec, były weń wlepione. Jakiś wychudły, brunatny palec, pokryty grubymi pierścieniami, spoczywał na krawędzi wozu. Taki był przebieg rozmowy:

– Kto jest ów człek?

– Człek nadzwyczaj świątobliwy. Przybywa z daleka, aż z Tybetu.

– Z jakich okolic Tybetu?

– Spoza śniegów… z miejscowości bardzo odległej. Zna się na gwiazdach, stawia horoskopy i odczytuje dni urodzin. Ale nie robi tego za pieniądze. Czyni to z dobroci wielkiego miłosierdzia. Ja jestem jego uczniem. Nazywają mnie też Przyjacielem gwiazd.

– Ty nie jesteś góralem?

– Jego zapytaj, a powie ci, że byłem zesłany mu z gwiazd, abym pokazał mu kres pielgrzymki.

– Phhii! Pamiętaj, skurczybyku, że jestem kobietą starą i do tego wcale nie głupią. Znam lamów i darzę ich szacunkiem, lecz ty tak jesteś jego prawowitym chelą, jak ten mój palec mógłby być dyszlem tego wozu. Jesteś Hindusem, bez kasty, zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, który pono69 dla zysku przyczepił się do świętego człowieka.

– Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? – Kim zmienił natychmiast ton, dostrajając się do toku rozmowy. – Słyszałem… – (było to napięcie łuku na oślep) – słyszałem…

– Cóżeś słyszał? – fuknęła, stukając palcem.

– Dobrze nie pamiętam… były to takie sobie plotki jarmarczne, zapewne kłamliwe… że nawet radżowie… drobni radżowie górscy…

– Ale nie ci, co pochodzą z zacnej krwi Radżputów70

– Właśnie, że z dobrej krwi… Oni podobno dla zysku sprzedają nawet piękniejsze ze swych kobiet. Sprzedają je na południe… zemindarom (obszarnikom) i tym podobnym ludziom z Oudh.

60pomierny – umiarkowany. [przypis edytorski]
61ślipięta – od: ślepia; oczy. [przypis edytorski]
62ghi – masło z mleka bawolic. [przypis redakcyjny]
63kędy – gdzie. [przypis edytorski]
64ciewy (gw.) – a to dopiero; też coś. [przypis edytorski]
65podwika (daw.) – dziewczyna. [przypis edytorski]
66sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]
67sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]
68sikhowie – odłam Hindusów [tj. hinduizmu; red. WL], tworzący sektę monoteistyczną założoną w Pendżabie około r. 1500; część ich została w r. 1849 przyłączona do Indii angielskich. [przypis tłumacza]
69pono – podobno, prawdopodobnie; tu: zapewne. [przypis edytorski]
70Radżputowie – rycerska kasta hinduska, szczycąca się pochodzeniem od Ksiastriasów (wojowników). [przypis tłumacza]