Бесплатно

Popioły

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Dzień z wolna rozproszył się i w nocy utonął. Nikt nie przyszedł, żeby zapalić światło. Rafał nie miał o to pretensji: prawdziwie wypoczywał w zacisznej alkowie.

Było mu dobrze nad wszelki wyraz. Myśli przyjemne i wesołe schodziły się do niego i bawiły u wezgłowia, niby goście pożądani, niby kształty ulubione i najprzyjemniejsze, niby zapachy znajomych kwiatów z dawnych lat, z rodzonych okolic. Najtrudniejszych spraw swego życia, najbardziej przykrych wypadków pierwszy raz od tylu czasów zażądał wolą ku sobie i oglądał je wszystkie w promieniach radosnego spokoju ducha. Ośmielił się wejść bez trwogi w Tatry, przebyć znane drogi, z uśmiechem półlitości a półdrwiny kroczyć na skalne zręby. Zajrzał w przeźroczyste, błękitne i litworowe jeziora. Usłyszał z lubością szum potoku napełniający doliny aż do szczytu zbójeckich okien krzesanicy. Ogarnął go łagodny śmiech i pobłażliwa litość nad wszystkim. Nawet dźwięk tamtego imienia nie przerażał już duszy. Melodyjne sylaby, nie, raczej krople cichych łez, jedna złączona z drugą, z trzecią… Patrzą z ciemności tej izby modre źrenice… Ale nic już nie ujrzą, nic a nic.

– Co mnie i tobie, niewiasto? – pyta się jej z dobrotliwą mądrością życie. – Tyś już jest popiół, nie tylko jako ciało i krew, nie tylko jako piękność, nie tylko jako wspomnienie żywe piękności, ale popiół jako uczucie, a jam jest młodość, siła i żądza. Nic nie trwa wiecznie. Ostatni jeszcze przyjdzie wiatr i ostatnią garstkę popiołu uczuć w nicość rozwieje.

Odsunął się od tych myśli jak od znajomych, którymi się już nacieszył do woli. Przeszedł do innych. Ach, to on, mistrz de With! Ujrzał wyraźnie wielką figurę, korpus, głowę, oczy… Wspomniał sobie wkroczenie do Gdańska i ów blokhauz niezdobyty… Wspomniał wywalone podkopami mury, wyrwane okienka i wejście, a wreszcie ostatnią w ruinach walkę.

– „Major de With, pruski oficer piechoty”… – czyta z listy oficer, kiedy rannych z fortu wynoszą. Rafał widzi jeszcze twarz bladą, masę krwi w skudłanych, krętych włosach, przygasłe oczy. Oczy te patrzą weń, gdy rannego dowódcę blokhauzu niosą na tragach. Patrzą weń uważnie, patrzą z dołu do góry. Spokojne, zimne, mężne oczy!

Ale oto skrzywienie odrazy maluje się w ustach i wielka głowa z niechęcią odwraca się na widok „brata”. Przemykają się powieki, żeby nie widzieć twarzy „ucznia”.

Mrok tej alkowy w Opaczy szeptać się zdaje: Ciebie to poznał wtedy…

Zraniona dusza szarpie się w piersi Rafała. Buchają niczym niezatamowane wyrzuty.

– Nie, nie, o tym jeszcze z uśmiechem marzyć nie sposób – marzy ranny odsuwając od siebie widok trupa mistrza katedry, taki, jak go ujrzał w kostnicy nazajutrz po wzięciu Gdańska. Pali go teraz spokój tego trupa, urąga mu nieruchoma głowa i dumnie zaciśnięte usta…

Zbudził go z tych marzeń niezwykły hałas.

Ktoś chodził po sieni ze światłem, głośno klął, gadał, wreszcie wkroczył do sąsiedniej izby. Tu obejrzał z fukaniem wszystkie sprzęty, szturchał je i rzucał z miejsca na miejsce. Zbliżył się wielkim krokiem do łóżka. Rafał z wściekłością patrzał na tego natręta i miał właśnie zamiar wygnać go stąd, gdy oto spostrzegł jego odzienie i zamilkł. Ów oficer miał na sobie krótki, granatowy fraczek ułański z generalskim na rabatach haftem, długie, amarantowe spodnie. Zdjął był rogatą czapkę z wysokim, czarnym piórem, suto galonowaną i trzymał ją w ręce. Wznosząc wysoko łojową świeczkę w blaszanym lichtarzu schylił się sapiąc nad pierzynami.

– Diabli cię tu przynieśli… – mruknął przez zęby.

Była to twarz długa, wygolona, o kolorze zrudziałego piaskowca. Zimne jak lód, wypukłe oczy, obwieszone torbami powiek, patrzały z pogardą i rozumem. Zaciśnięte usta, wąskie i surowe, zdało się, przemocą zatrzymują za zębami wyrazy znieważające. Ranny widział był już nieraz tę głowę z nosem grubym i długim, porzniętą fałdami idącymi wzdłuż twarzy, ale teraz przypatrywał się jej w dwójnasób ciekawie. Generał stał nad nim ze świecą przez czas pewien i badał go przeszywającym wzrokiem. Potem raptownie odwrócił się i wyszedł do pierwszego pokoju. Tam, szurgając stołkami i stolikiem, zasiadł nareszcie. Na jedynym stoliczku, jaki pozostał, rozłożył wielką mapę i podparłszy głowę pięściami utonął w badaniu czy rachunkach. Chwilami coś do siebie mruczał, to znowu coś zapisywał na kartkach pugilaresu.

Rafał nie mógł już myśleć o spaniu. Miał przed oczyma pełgający krąg światła, czarną, zwichrzoną, kędzierzawą czuprynę generała i olbrzymi cień jego głowy na przeciwległej ścianie. Był pewien, że lada chwila wyrzucą go z tych piernatów. Wcale go nie martwiła ta pewność, był bowiem dość wypoczęty i wesół. Rana nie sprawiała mu wielkiej przykrości, a ogólna ociężałość zupełnie przeszła.

Generał studiował swoją mapę więcej niż godzinę. Ukończywszy, widać, jakieś obliczenia, mapę złożył, zamknął notes, rozparł się na stoliku łokciami, złożył głowę na ręku… Drzemał tak przez czas pewien, ale gdy sen na dobre morzyć go zaczął, wstał i ociężałymi ruchy zaczął szukać miejsca, gdzie by się mógł wyciągnąć.

Nie było gdzie, chyba na ziemi. Zsunął dwa krzywe krzesełka, ale nie zdołał zmieścić się na nich. Raptem odwrócił głowę i patrzał w ciemny pokoik Rafałów. Po chwili wszedł tam. Omackiem znalazł chorego, odsunął go do samej ściany i położył się na połowie łóżka.

Rafał z uszanowaniem odsunął się do ściany i ustępował kołdry.

– Nie potrzeba! – mruknął Sokolnicki. – Leż, wasan, kiedy ci dobrze. Mówił mi chirurg, że cię ranili. Gdzie to?

– Mam ranę w boku.

– Pytam się: w jakiej potrzebie? Chirurg niech się pieści twoją raną, nie ja!

– Pod Nadarzynem. To jest…

– Co jest?

– To jest pod lasem helenowskim.

– Więc gdzież ostatecznie? Bo Nadarzyn to mieścina, a las to las.

– Pod lasem, panie generale.

– Godność wasana? – mruknął już przez sen.

Rafał wymienił swe nazwisko.

– Był kadet Olbromski w Rycerskiej Szkole, a potem oficer za Rzeczypospolitej.

– Brat mój starszy.

– Aha!… – ziewnął generał.

W tej samej chwili zachrapał na cały dwór. Głowa jego leżała na brzegu poduszki, ogromna, długa, kudłata. Olbromski nie spuszczał z niej oka – i w tak dziwnej pozycji przeleżał, a właściwie przesiedział ze dwie godziny. Świeczka, zostawiona w pierwszym pokoju, dopaliła się i zgasła.

Twarda jeszcze była noc, kiedy dał się słyszeć głuchy tętent kilku koni. Słychać było kroki osób niecierpliwie chodzących dookoła ścian dworu i głośną rozmowę. Dobijano się do okien, szukano drzwi. Na pewien czas wszystko ucichło, a kiedy Rafał sądził, że przybysze już się oddalili, drzwi do pierwszego pokoju otwarły się i ktoś na cały głos zawołał:

– Monsieur le général Sokolnicki!

Śpiący generał ani drgnął. Olbromski zaczął go potrząsać, zrazu ostrożnie, potem coraz mocniej, aż wreszcie Sokolnicki zgrzytnął:

– Kto? Czego? Atakują?

– Generał Sokolnicki! – wołał głos w ciemności.

– Vite, vite!

Nareszcie, rozespany, porwał się na nogi. Zatoczył koło, przeciągnął się, aż w nim, zda się, wszystkie kości zatrzeszczały, i skrzesał ognia. Zapalono nową łojówkę i nędzny jej blask oświetlił kilka postaci wchodzących do pierwszej stancji. Byli to starsi oficerowie, zachlastani do ramion ciepłych płaszczów i utytłani w błocie do kolan. Jednemu z nich podano krzesło. Gdy usiadł za świecą, twarzą naprzeciwko Rafała, rozłożono przed nim mapę, i ten sam głos, który wołał na Sokolnickiego, ozwał się znowu.

Generał siedzący zwracał na mówcę ciekawe i uważne spojrzenie. Kiedy niekiedy sekretnie ziewał. Był to wysoki mężczyzna lat czterdziestu pięciu, sześciu, z twarzą tłustą, okrągłą i jeszcze piękną, choć już rozlaną i w policzkach obwisłą. Osobliwie piękne miał oczy: aksamitne, płomienne, pod szerokimi łukami brwi. Co chwila, pragnąc ukryć ziewanie, muskał pieszczotliwie małego wąsika. Pelletier wciąż wykładał po francusku swój pogląd.

– Co do mnie – rzekł książę Józef zwracając się do Sokolnickiego – nie przestanę żałować, żem nie poszedł wprost i gdzieś za Nadarzynem nie rzuciłem się na nich z całą siłą, jaka jest. Nie przestanę żałować! Tylko chodkiewiczowski atak mógłby nam dać szansę zwycięstwa.

Sokolnicki ukłonił się z obłudną zgodą na te słowa, z udanym współubolewaniem. Po chwili, rysując palcem na mapie długą linię, mówił:

– Chociaż z drugiej strony te błota i rudawiska nie są do pogardzenia. Idą tak długim pasem i tak znakomicie nas bronią od osaczenia. Żaden szaniec nie oddałby tylu usług…

– Ach, dajże pokój!

– Proszę tylko spojrzeć. Za Jaworowem, niemal od Piaseczna, zaczyna się nieprzebyta gać błotna, a idzie aż Bóg wie dokąd. Człowiek nie przebrnie tych moczarów, z wyjątkiem Raszyna i Michałowic, koń nie zgruntuje, chyba za Pruszkowem i pod Piasecznem. Ku Piasecznu nie pójdą z obawy przyparcia do Wisły. W Raszynie mamy szaniec, w Michałowicach…

– Ach, dajże pokój! Stać nad tym rynsztokiem i czekać na los kraju rozmyślając, w którym też miejscu nas obejdą i obskoczą…

– Mamy sumiennie rozstawione brygady konne aż do Błonia, do Woli i do Piaseczna. Obejść nas…

– Co to znaczy! Te brygady mogą nam tylko zwiastować, w którym miejscu przebyto bajora.

Młody, trzydziestoletni Francuz chwytał uchem obce mu dźwięki. Snadź coś rozumiał, bo kiedy niekiedy raptownie potakiwał. W pewnej chwili zaczął mówić prawie to samo co Sokolnicki. Wywodził tak bez przerwy aż do przybycia nowej osoby.

Był to Fiszer. Na jego widok książę wstał ze swego miejsca i gorączkowo wyciągając rękę mówił:

– Wciąż mię namawiają do oczekiwania w tej obmierzłej pozycji. Nawet Sokolnicki, którego zawsze trzeba tenir par la basque, żeby zbyt daleko nie poszedł. Co powiesz nowego, generale?

– Wracam z Michałowic. Zmarzłem… – rzekł mały generał zacierając siarczyście ręce.

Po chwili dodał:

– Trafił mi się tam pewien fygas Samios

 

– No, no? – zapytali słuchacze.

– Pewien Polaczek galicyjski zemknął ku nam lasami na Komorów, na Janki, Wolicę. Przyszedł o północku do Michałowic w ubraniu chłopa, tak zaciapany, że ledwie go było widać. Wziąłem go na dobre spytki, bom podejrzewał, czy to czasem nie jaki znawca, ale nie! – dobre człeczysko. Powiadał mi detale.

Fiszer zbliżył się o kilka kroków do stoliczka i mapy. Zimnym i jakby martwym okiem patrzał na nią. Wreszcie rzekł niby do siebie:

– Mało nas, bardzo mało. Wiecie wy, mości panowie? – jeden na czterech.

– To niemożliwe! – krzyknął Sokolnicki.

– Jeden na czterech! – powtórzył Fiszer. – Dziewięćdziesiąt cztery dział wyszło już z Nadarzyna. To znaczy: trzy działa na nasze jedno.

– Mówiłem, że iść naprzód… – zaczął książę Józef ze zmarszczonym czołem i zduszoną w głosie rozpaczą.

Po chwili zwrócił się do Fiszera z kategorycznym pytaniem:

– Co mówisz?

– No, teraz już iść za późno. Trzeba było nie puścić ich za Pilicę, napaść od Inowłodza czy Czerwonej Karczmy. Teraz nie ma już o czym…

– Tylem zyskał, że mi Gartenberg rozpędził milicją w Rawie, zabrał kasę i magazyny. Mam raport. Zapasy w Nowym Mieście… Zrabowane wszystko w Sadkowicach, w Białej…

– Już teraz za Rawkę się nie wydalimy, boby nas w nią wegnali i utopili. Nawet Rożniecki musi się pilnować i ustępując iść na zachód, ku Komorowu, ku Helenowu, piaskami. A tu, mości książę, miejsce jest dobre.

Pociągnął suchą ręką po wychudłej twarzy, przetarł blade oczy i mówił spokojnie:

– Gdyby tak na mnie, to stanąłbym w tym miejscu i biłbym się aż do śmierci.

Pelletier usłyszawszy z ust Sokolnickiego wytłumaczenie słów szefa sztabu machnął ręką z zadowoleniem i zaczął w tekę swoją zbierać papiery. Książę siedział zamyślony i patrzał w płomień świecy. Fiszer mówił zatopiony w sobie:

– Gdyby tak na mnie… Wyszedłbym za groblę z przednią strażą. Austriaki miejsca tego nie znają. Raszyn wygląda od Nadarzyna jakoby wzgórek na tamtej równinie. Biliby w Falenty i w Puchały nie przeczuwając, że w celu zdobycia Raszyna trzeba przede wszystkim zdobyć topiele Rawki. Topiele okryte olszyną tak szczelnie, że dopiero konający przekona się, jak to tam zdradnie a głęboko. Falenty są jak szpic. Chałupy tej wsi stanowią najdalsze angles saillants całej naszej pozycji. Trzeba tę wieś zająć, mocno obsadzić, utwierdzić się w niej, no i bić się na śmierć. Grobla – to będzie drugi etap, a Raszyn trzeci. Armaty nasze z szańca za kościołem raszyńskim panują już nad groblą i mogą bić w olszynę.

Książę Poniatowski ocknął się i rzekł z uśmiechem:

– Panie generale brygady, zdaje mi się, że to do ciebie pito mówiąc o walce w Falentach…

– Jestem gotów… – odpowiedział Sokolnicki z ukłonem.

– Tak, tak, on zawsze gotów, kiedy mowa, żeby lecieć naprzód… – mówił Fiszer.

– A więc – decydował Poniatowski – generał Biegański z trzecim pułkiem piechoty i czterema armatami stoi w Michałowicach i broni tamtejszych suchych przejść pode dworem, między trzema stawami. Kamieński stoi w Jaworowie z dwoma batalionami ósmego i drugim batalionem pierwszego pułku. Ma 6 armat. Pan generał dziś jeszcze o świcie zajmiesz Falenty Małe i Duże, pałac, las olszowy, drogi i groblę. Wszak znasz te miejsca?

– Znam.

– Jakież wypadłoby wziąć bataliony? – zwrócił się książę do szefa sztabu.

Fiszer wydobył z portfelu spisy i obadwaj z Pelletierem zagłębili się w dociekanie. Wkrótce szef czytał:

– Pierwszy batalion pierwszego pułku piechoty, pierwszy batalion ósmego pułku, świeżo przybyły z Modlina pod wodzą Godebskiego, jeden batalion szóstego pułku. Bateria młodego Sołtyka.

Sokolnicki słuchał wyprostowany. Książę liczył na palcach, kiedy Fiszer wyczytywał z papieru.

– Masz tedy, panie generale, czternaście kompanii fizylierskich, dwie grenadierów, dwie woltyżerów. Razem dwa tysiące pięćset chłopa. Sześć armat. Możesz się tęgo bronić.

– Osobliwie, że będę miał staw i bagna za sobą, a do ustąpienia w razie porażki groblę… – mówił Sokolnicki z ironiczną przechwałką.

– Więcej dać nie można… – mruczał Fiszer. – Gdybyście byli otoczeni i wzięci w niewolę, Raszyn zostałby bez obrony.

– No, do bitwy tak zaraz nie przyjdzie. Austriacy nie decydują się zbyt szybko… – mówił książę. – Znam ich przecie. Co do grobli… to zapewne… Ale będziemy was wspierali. My tymczasem jeszcze podsypiemy nasz zakop raszyński. Chciałbym go przeciągnąć za drogę warszawską ku Michałowicom i nad staw raszyński, w drugą stronę. Ufortyfikujmy kościół, mur kościelny i domostwa żydowskie, skoro już tu koniecznie bronić się mamy.

Sokolnicki usiadł przy stole i za dyktandem Fiszera oraz Pelletiera pisał rozkaz dzienny. Książę podpisał go i zaraz wyszedł, prędko żegnając obecnych. Za nim Pelletier. Fiszer zebrał swoje papiery, naciągnął płaszcz na ramiona i miał się również ku wyjściu. Już we drzwiach stojąc zwrócił się do generała brygady ze słowem:

– Szczęść Boże!

– Daj Panie Boże! – odrzekł brygadier.

Po wyjściu generałów zawrócił co tchu do łóżka, na którym Rafał siedział w kucki, słuchając wszystkiego.

– Nie śpisz wasan? – mruknął Sokolnicki.

– Nie śpię, panie generale.

– I nie masz zamiaru umierać?

– Ani myślę.

– A jakże się ma twoja tkliwa rana?

– Wcale dobrze.

– Teraz będziesz spał czy nie?

– Nie będę spał, panie generale.

– Na pewno?

– Na pewno, panie generale.

– Słuchajże, rycerzu. Rozkazy do marszu wyda szef sztabu, a ja się zdrzemnę jeszcze do świtu. Pojmujesz, co mówię? Zdrzemnę się do świtu. Jak tylko zacznie szarzeć, obudzisz mię. Obudzisz?

– Obudzę, panie generale.

– Namyśl się, bo gdybyś miał zasnąć…

– Obudzę, panie generale!

Sokolnicki rzucił się na łóżko, Rafał postanowił korzystać ze sposobności i robić karierę. Rzekł tedy śmiało:

– Panie generale, racz mię wysłuchać.

– Tylko prędzej, prędzej!

– Pozwól mi towarzyszyć sobie w tej ekspedycji.

– W charakterze?

– W charakterze… w charakterze…

– Prędzej!

– W charakterze… po prostu podporucznika à la suite.

– Nie mam do tego prawa i nie znam takiej rangi. Jestem tylko generałem brygady, a ty rannym oficerkiem. Jak zostanę naczelnym wodzem in partibus infidelium, nie zapomnę, żeśmy spali pod jedną kołdrą.

– Jestem już zdrów, a nie wiem, gdzie jest mój szwadron. Pono za Rawką. Pozwoli mi pan generał być w tej batalii przy sobie bez żadnej rangi aż do chwili, kiedy znajdę swoją komendę.

– Dobrze. Obudź skoro świt, a teraz milcz z łaski swojej i… niech cię wszyscy diabli!

Za chwilę chrapał.

Skoro tylko ciemne rano dało widzieć szyby okienka w dużym pokoju, Rafał przelazł przez śpiącego snem kamiennym i jak umiał, jak mógł najprędzej, wdział swój uniform. Munduru nie zdołał zapiąć żadną miarą wskutek grubych powijaków bandaża, którym miał opasane żebra. Zaczął targać generała za ramię.

– Kto? Czego? – wściekał się rozespany.

– Generale, dnieje!

– Idź, bo ubiję!

– Generale, nie dam już spać ani chwili. Dnieje!

Widząc, że słowami nie poradzi, użył siły. Sokolnicki rozwarł wreszcie ogromne powieki i klął na czym świat stoi. Jeszcze niezupełnie rozbudzony pytał:

– Czy atakują?

– Atakują, atakują!

Ocknął się wreszcie i siadł na łóżku. Za chwilę otrząsnął się i porwał na nogi.

– No, chwałaż Bogu i za tę kruszynkę snu! U kaduka! Ja się już nigdy w życiu porządnie nie wyśpię. A no! Zaczynamy!

– Pan generał raczy mi pozwolić, żebym mu towarzyszył?

– Prawda, coś mi wasan w tej materii gadałeś. Cóż ja mam z tobą zrobić?

– Jako zwyczajny widz…

– Nie ma widzów w bitwach. A ja ci powiem sub rosa, że my nie na bal paré idziemy za tę grobelkę. Gdzie twój pułk stoi?

– Właśnie tego nie wiem.

– To się dowiedz i kwita!

– Panie generale!

– Zaraz… Umiesz po niemiecku?

– Umiem.

– Ale czy na pewno?

– Umiem, panie generale.

– No dobrze. Będziesz mi potrzebny jako tłumacz… w razie pojmania, uważasz, niewolnika. Ale czegóż łazisz rozpięty jak mamka?

– Bandaż.

– Bandaż… Pokaż no się. To szósty pułk. Z pierwszej formacji. Pod Tczewem byłeś?

– Byłem.

– Pod Gdańskiem?

– Byłem, panie generale.

– Jako „widz”?

– Właściwie…

– Rozumiem! To wiedz, że ja cię kurować nie będę. Możesz przy mnie być i rób, jak ci się podoba. Olbromski. Pamiętam tamtego! Zacny był oficjerek, choć mazgaj i sentymentalista. No, w drogę!

Wyszli na świat. Ciemne były jeszcze pola. Płaską otchłanią słały się na wschód i na zachód. W stronie Jaworowa, na wodach szeroko rozlanych, na stawach niecił się słaby brzask. Przejmujące zimno szło z nizin Rawki od strony południowej.

Rafał skoczył w podwórze i po chwili gwałtownego kołatania wynalazł ludzi, a ci mu w mig podali osiodłanego Bratka. Generał kazał dla siebie zaprząc szkapę do małej bryczulki. Wkrótce jechał do Raszyna, powożony przez brudnego parobka. Olbromski konno towarzyszył mu z boku.

Z dala już, na gościńcu i w obrębie szańca, przed kościołem raszyńskim, spostrzegli równe linie wojska stojącego w szyku. Rogate, czarne czapki z orłami i jednakie pompony, krótkie kurtki z białymi plastronami, białe spodnie, kamasze i ciżmy tworzyły długie rysy w ciemności. Tabor armat i wozów formował za plebanią, nad stawem, u jego niskiego wybrzeża, ciemne i chropawe wzgórze. Na prawo i na lewo od drogi, w polu, między Opaczą a Raszynem, bielały namioty. Gdzieniegdzie wałęsał się jeszcze dym gasnącego ogniska. Przy drodze, wzdłuż doliny, stały na koniach pikiety ułańskie z chorągiewkami w futerałach, z pistoletem na pogotowiu, nieruchome, błękitne we mgle i ciszy. Rafała ogarnął dawno nieuczuwany lęk i smutek wśród tego snu wojska. Czekał z niecierpliwością na alarm, wystrzał…

Ale cisza była nieprzerwana. Mgły nad stawem kłębić się poczęły i błąkać. Czarne zamajaczyły w nich olchy, wierzby…

Sokolnicki siedział w wózeczku i bardziej do siebie niż do słuchacza mówił:

– Toż to bateria artylerii konnej, Sołtyka… Nieprawdaż? Cztery armaty ośmiofuntowe, dwa granatniki sześciocalowe. Sześć wozów do tej baterii, sto koni, powiedzmy, sto cztery konie. Na prawo cóż to tam śpi w tych wściekle białych namiotach?

– Sasi, panie generale.

– Masz słuszność, Sasi. Trzy bataliony, 150 huzarów. Dwanaście armat. A tamte ku Michałowicom działa… Widzisz? To kompania młodych frantów, Ostrowskiego i Włodzia Potockiego.

Wózek wolno brnął w kałużach i koleinach bagnistej drogi warszawskiej. Nie dojeżdżając do szańca Sokolnicki zlazł z bryczki. Trzy bataliony ujrzawszy go uformowały się.

Wypadli z szeregów adiutanci i salutując okrążyli generała. Pułkownicy – Godebski, Małachowski, Sierawski, dowódcy tych batalionów na ten dzień 19 kwietnia, dosiedli koni i zajęli swe miejsca. Zabrzmiał rozkaz, trzykroć powtórzony. Mignęły oficerskie szpady jak jedna. Linia bojowa wraz sprezentowała broń. Sokolnicki wyprostował się. Twardym krokiem szedł z wolna przed wyciągniętym frontem. Mijając pułkownika Godebskiego, który szlachetnym męstwem, krwią, ranami zdobył swe szlify we włoskich i niemieckich wojnach, pozdrowił go rycerskim spojrzeniem i ukłonem wodza. Mijając pułkownika Małachowskiego, który dowodził braćmi we Włoszech, na oceanie, na wyspie, który widział wszystko od początku do końca i z San Domingo powrócił, pozdrowił go ukłonem wodza, który był razem ukłonem czci. Mijając pułkownika Sierawskiego, który przebył, podobnie jak tamci dwaj, wszystką z żołnierzem dolę niedolę, pozdrowił go rycerskim spojrzeniem i ukłonem wodza. Przyprowadzono mu konia. Siadł nań ciężko. W milczeniu przez chwil kilka patrzał w głąb batalionów.

Już zorza ze słońca, wstającego daleko, spływała na wody stawu Raszyna. Granatowe fale lelejały się cudnie i melodyjnie chlupając tańczyły dokoła badylów suchych trzcin. Żywym płomieniem z głębin przezroczystej wody wybiegły jasne pędy tataraku. Było tak cicho, że wojsko usłyszało daleki szelest suchych zeszłorocznych szuwarów.

Gorzko, żałobnie, smutno szumiały. Ich jasnożółte, złotawe liście dotykając się wzajem szerzyły w pustce ni to skrzeczenie, ni to śpiew. Chwiały się ostre kity nad głębiami. Mnóstwo z nich wiatr już obił, wicher obdarł, a granatowa fala przyniosła aż do grobli i ułożyła na jej krawędzi w równe, zygzakowate mogiły.

Z gąszczów oczeretu raz wraz wypływały dzikie kaczki, kołysały się na modrych falach. Kurki wodne pokrzykiwały w gęstwinie. Nad dalekimi błotami Jaworowa tuman stał gęsty.

Po drugiej stronie grobli wyłaniało się z mroku bajoro, jeszcze nieokryte trawą. Zeschły chwast błotny, rude chrusty rokicin i ciemnobrunatne olchy z czerwonymi dziuplami zaścielały niski rozdół przerznięty przez strumień, który sączył się z upustu w przeciwległym końcu grobli, od strony Falent. Grobowy, zimny wyziew wstawał z tego podziemia, jakoby widmo. Wyciągniętymi rękoma, które w siebie wchodzą i wychodzą, obejmował stojące rycerstwo. Schylał ku nim potworną głowę i mroźne usta przyciskał do czerstwych policzków młodości.

 

Sokolnicki noga za nogą podjechał do batalionu prowadzonego przez pułkownika Godebskiego. Rzucił półgłośny rozkaz:

– Przez groblę – naprzód!

Szefowie dwu batalionów obocznych po prawej i lewej stronie kazali zajść półplutonami, batalionowi na prawej stronie w lewo, a batalionowi na lewej stronie – w prawo. Jednocześnie batalion Godebskiego zaszedł półplutonami w lewo i w prawo. Dwa półplutony, stojące na drodze między kościołem a murowanymi domami, gdzie mieścił się sztab główny, ruszyły naprzód na podwójny odstęp półplutonu. Ujrzawszy, że przewodni zajęli swe miejsca na prawym i lewym skrzydle półplutonów w pierwszym ich szeregu, generał Sokolnicki zakomenderował do uskutecznienia:

– Kolumna – naprzód!

Szefowie powtórzyli rozkaz. Sokolnicki zwrócił konia z rozkazem:

– Marsz!

Gdy powtórzony gruchnął ten rozkaz, półplutony, stojące u wejścia na groblę, pomaszerowały naprzód krokiem taktowym. Kiedy ostatni z nich wszedł między dwa rzędy drzew, Roman Sołtyk, kapitan komendant parku artylerii, przeznaczonego do przedniej straży, rzucił rozkaz:

– Baczność! Na prawo do boju. Przewodni na prawo. Marsz!

Jezdni kanonierowie puścili konie. Ciężko zahuczał spiż. Głowy, wyloty, czopy, puste komory, zielone łoża, przodkary i koła dudniły potwornie w ciszy porankowej. Jęknęła do głębi pod kopytami wstrząśnięta ziemia. Pnie i konary drzew dzikich, z jednej i drugiej strony obrastające groblę, zadrżały, jakoby w ciemność bojaźni wtrącone.

Sokolnicki noga za nogą jechał z dala od wszystkich, sam. Przed oczyma jego po prawej i lewej ręce rozwierały się dwie niziny: staw i błota za groblą. W uszach mu szumiał przykry szelest trzcin. Spokojnie spod nasuniętych powiek patrzały kamienne oczy. Na wargi wyszedł jad wrodzonego śmiechu. Przymknął wtedy oczy i myślał:

– Ja to was wiodę w to miejsce zgniłe, ja to was wiodę… Ja to waszymi trupami zapełnię te niziny…

Rozkazuj, wodzu! Słucha twój podkomendny. Nie było cię, wodzu, przy dalekich sprawach nad rzeką Padus, nad rzeką Tyber, nad rzeką Ren, nad jeziorami Włoch, w wąwozach Tyrolu, w czeluściach Szwajcar. Spałeś w puchu za onych dni, wodzu nasz. Żegnajcie, żegnajcie, młode moje lata! Ty, stary szwedzki okopie pod Grodnem, gdziem młodymi trudami związał pięć tysięcy faszyn, trzy tysiące uplótł koszów, dwa tysiące płotów – na darmo. – Gdzie moje kwatermistrzostwo ramię w ramię z Sułkowskim… Bądź pozdrowiony, cieniu…

Zwiesił głowę. Ręce oparł na kuli. Mgły snują się w oczach, cienie snują się w myślach.

– Warszawa… Pod Toruniem, pod Sochaczewem, pod Drzewicą, pod Radoszycami… Samotna, długa noc. Cisza. I widok w Kownie przysięgi!

Kiedyż to ja cię wyrąbię, ziemio!

Kiedyż ty przyjdziesz, dniu mojej władzy, początku mojej pozgonnej chwały?

Ale, o Boże mój, upokorz serce…

Daj mi w tym dniu rozkaz poczęty w mądrości, żebym jego szańcem zasłonił bracią. Daj mi radę w najgorszej chwili. Daj mi męstwo ostatniej godziny, kiedy popłoch rozpędza żołnierzy jak zgraję dzieci.

Odwróć ode mnie śmierć… Zmiłuj się, Panie!

Któryś mię wywiódł spod Offenbach i Bergen, spod gradu kul pod Hohenlinden, spod paszcz u Salzburga, spomiędzy bagnetów nad Innem, nad Aachem, któryś mię ratował pod Stolpą, pod Heyburz, w dziele frydlandzkim…

Ty, coś mię krzepił w przejściu alpejskim, kiedym był sam jeden niezłomny wódz, kiedy odeszli wszyscy okrom Fiszera, kiedy tysiąc wiernych żołnierzy szło bez butów, dwa tysiące na poły boso, połowa legii nie miała koszul, a dwa tysiące były bez ubrania.

Dałeś mi łaskę walki na tych zagonach…

Zachowaj ramię me, wspomóż serce!

Ale, o Wszechmogący, jeśli Twa wola…

Daj mi śmierć Żółkiewskiego…

Który widzisz duszę moją w tej minucie aż do samego dna…

Druga kompania artyleryjska konna przebyła całą długość grobli, minęła upust i zstąpiła w płaszczyznę.

Rafał dał wówczas koniowi ostrogę i ruszył spod Raszyna naprzód, wymijając za groblą całe wojsko. Podjechał do dowódcy. Sokolnicki w przelocie rzucił nań okiem i nie patrząc wydał rozkaz:

– Jedź waćpan do wsi Falent Wielkich, o pół wiorsty za folwarkiem leżących przy drodze nadarzyńskiej. Idzie w te tropy kompania piesza. Każesz babom i dzieciom wynieść się ze wsi co tchu. Każda może zabrać ze sobą wszystek żywy dobytek. Chłopów co do jednego zatrzymasz. Żeby mi żaden nie uszedł. Za cztery pacierze spalę wieś ze szczętem. To im powiedz. Wszystko masz wykonać natychmiast.

Odkomenderowana kompania grenadierów w bermycach z białymi kordonami, o szlifie czerwonej z włóczkową torsadą – ruszyła błotnistą drogą za pałac falencki. Wyszła z bagnisk porosłych olchami i znalazła się u wylotu wioski. Dwadzieścia siedlisk stało tu po obudwu stronach odwiecznej, grząskiej drogi, prostą linią ciągnąc się w kierunku lasów i najbliższej wsi – Laski. We mgle widać było drzewa następnej – Janczewic.

Rafał wypuścił konia. Za chwilę był w środku wsi.

Ludność Falent, obudzona ze snu, wyległa z chat. Były to wszystko domostwa drewniane, mazurskie, bielone, pod słomianymi strzechy. Od dwu blisko lat posiadając prawo „przenieść się w obrębie Księstwa Warszawskiego tam, gdzie jego dobra wola będzie” – wieśniak falencki pozostał przecie na miejscu. Zza płotów, zza węgłów, z ciemnych sionek wyglądał teraz na wojsko maszerujące.

Olbromski donośnym krzykiem począł zwoływać chłopów do siebie. Zbliżali się lękliwie, niechętnie, noga za nogą.

Kiedy ich zawiadomił w formie jak najbardziej stanowczej, ordynarnej i rozstrzygającej, że baby i dzieci mają co duchu uciekać ze wsi, rozległ się straszny popłoch, jęk, płacz, zawodzenie. Jak spod ziemi wyrosłe, zjawiły się u jego strzemion kudłate, na pół odziane w wełniaki, brudne wiedźmy, dzieci z kołtuniastymi czuprynami, wstrętni, schorzali starcy. Wszystko to skamlało jednym głosem:

– Zmiłuj się!…

Wyrwał pałasz, precz ich nim odegnał i ukazał schylone bagnety kompanii pieszej.

– Która teraz, we dwa pacierze, nie wywiedzie dobytku, nie wypędzi gadziny, to już straci na zawsze. Za cztery pacierze wieś będzie podpalona ze czterech rogów i pójdzie z dymem.

Rzucili się wszyscy do obór, do stajenek, do chlewów. W mgnieniu oka napełniła się ulica. Ryczały krowy, rżały konie, kwiczały świnie, gdakały kury, gęgały gęsi. Wśród przekleństw i okrutnych wyklinań chłopskich, przeraźliwych jak sama chłopska tylowieczna niewola, wśród modlitw, zaklęć, próśb, ciągniono na powrózkach krowiny-żywicielki, pędzono prosięta z pieczołowitością, jakoby dzieciątka rodzone, zaganiano ze szlochem koguty, kaczęta, gęsi. Rafał patrzał w ten obraz przygasłym okiem. Oto kobiecina z najbliższej chaty, zawiązawszy w płachtę na plecy jedno dziecko płaczące, drugie dźwiga w kołysce. Łka, zanosi się od chłopskiej, od zwierzęcej rozpaczy.

Pojechał środkiem wsi i obnażonym pałaszem dawał na prawo i na lewo znaki pośpiechu. Widział w pierwszym na prawo siedlisku silnego chłopa, jak w portkach i koszuli, wprost ze snu, z paździorami słomy w kosmatym łbie, wyrzucał przeze drzwi graty, statek, ławy, kosy, widły, garnki, sczerniałe od dymu i brudu święte obrazy, jak wyrywał rozpaczliwie ze ściany zabitą głucho gwoździami ramę pełną przepalonych szybek i niósł ją dokądś w pole niby najdroższy skarb. Ujrzał w drugiej chacie bose dziecko wyrzucone pode drzwi… Chore było na jakieś krosty. Wyrwane z legowiska, drżało oparłszy się plecami o zmurszały słupek płotu. Przyciskając kolano do kolana przestępowało z nogi na nogę w fioletowym błocie gnojówki. Zamglony, zadymiony od gorączki wzrok jego skierował się na Rafała. Spalone usta wydawały nieznośny dźwięk. Na progu innej chaty stare babsko z nieustannym jękiem pakowało pierze w rozdartą pierzynę, co chwila chwytając się oburącz za ogłupiałą głowę. Tam chłop biegał w dyrdy za wioskę, wynosząc swe bety, tam wytaczano beczułki z kapustą, wynoszono worki, zdzierano co nowsze poszycia ze strzech i wiązano je w snopki.

Kiedy wypędzono już sprzężaj i gadzinę, wyniesiono z chałup, co tylko się dało, chłopi zaczęli rozgradzać płoty, wyrywać kołki, wrzeciądze, zawiasy…

Другие книги автора