Бесплатно

Z jarmarku

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

66. Zdarzenie z zegarkiem

Co zrobić z głodem? Zegar z historią. Dialog między młodzieńcem a starym zegarmistrzem. Kombinacje nie pomagają, Szolem wciąż jest głodny

Magnat jeszcze nie przeczytał listu. Nasz bohater poczuł się dotknięty do żywego w swojej ambicji. Wyszedł z dworu w stanie silnego wzburzenia. Jak to – list ojca ma się poniewierać? To go najbardziej bolało. Bardziej niż to, że był głodny. A głodny był jak pies. Nie może sobie znaleźć miejsca. Ponosi go. Serce się kurczy, kiszki grają marsza. Zimny pot go oblewa. Szybko w myślach robi remanent rzeczy, które mógłby sprzedać. Za uzyskane grosze mógłby kupić coś do jedzenia, mógłby zaspokoić głód. Gdyby to było w dużym mieście, zastawiłby płaszcz w lombardzie, w ten sposób można zebrać parę groszy…

Sprawdza wszystkie kieszenie i nagle jego myśli zatrzymują się na zegarku. Ale co zrobić z zegarkiem? Zastawić go? Nie ma u kogo. A może sprzedać? Przypomina sobie, że na placu targowym widział szyld z cyferblatem: Czasowych dieł mastier235. Tu zamieni zegarek na forsę. Wielkiego kapitału na tym nie zbije. Zdaje sobie z tego sprawę. Ale wystarczy na zaspokojenie głodu.

Głód to paskudna rzecz. Nie tylko ucisk w sercu, nie tylko drżenie rąk i nóg, ale wstyd, ten okropny wstyd! Trzeba koniecznie zastawić zegarek. Jednak zegarek naszego młodzieńca nie jest zwykłym zegarkiem. Jest to zegarek mający swoją przeszłość, swoje dzieje. Wręcz historyczny zegarek. Dlatego, myślę, należy was zapoznać z historią tego zegarka.

Działo się to wówczas, gdy autor niniejszych wspomnień zażywał sławy korepetytora. W swoim rodzinnym mieście miał znacznie więcej korepetycji, niż przeciętny nauczyciel może sobie wymarzyć. Do pracy brakowało mu jednej rzeczy – zegarka. Uciułał sobie przeto pewną sumkę. Najlepiej można kupić zegarek podczas spaskiego jarmarku. Zjeżdżają się wtedy do Perejasławia kupcy i handlarze z całego świata. Co oko może dojrzeć i co usta mogą wymówić, to wszystko możecie na tym jarmarku kupić.

Pewnego ranka nasz bohater wziął laseczkę do ręki i udał się na targ, aby rozejrzeć się po sklepach i kramach, w których były wystawione bardzo drogie rzeczy, w tym również ze złota. Wielki jarmark odbywał się pod koniec lata, w sierpniu. Wtedy już są dojrzałe kawony i melony. Jabłka i gruszki ułożone w stosy na wozach i na ziemi. Dokoła biegają Żydzi. Biegają jak zatrute myszy. Zahukani i spoceni ubijają interesy, zarabiają pieniądze. Cyganie zaklinają się. Konie rżą, bydło ryczy, świnie kwiczą i wydzierają się z worków. Ślepy żebrak gra na bandurze. Żydówka sprzedaje obwarzanki. Młody chłopak roznosi kwas. Wszyscy gadają. Wszyscy krzyczą. Można ogłuchnąć!

Zamyślony Szolem chodzi sobie po targowisku i napotyka Żydka o pryszczatej twarzy, o dziwnie rozbieganych oczach, odzianego w brudny podkoszulek. Ten zatrzymuje Szolema. Mówi cicho, ochryple i mruga oczkami, wskazując mu w ten sposób jakiegoś wysokiego chudego gościa z wąsami podkręconymi do góry. Ma on na głowie polską czapkę.

– Ten właśnie wielmożny pan – powiada Żydek – ma do sprzedania rzecz za pół darmo. Rzuć pan okiem na to! Co panu szkodzi?

Natychmiast też podchodzi ów „wielmożny pan” i wyciąga z kieszeni jakiś papier. Rozgląda się na wszystkie strony i rozwija go. Na dnie papieru coś błysnęło. Jest to zupełnie nowy, błyszczący zegarek. Facet na mgnienie oka pokazuje go z daleka. Potem zawija z powrotem w papier i chowa do kieszeni bez słów. Od mówienia jest Żydek.

– Prawdziwa złodziejska okazja! Na gwałt potrzebuje forsy. Samo złoto w zegarku warte chyba sto rubli.

– Ile więc chce za zegarek?

– Myślę, że weźmie połowę. To znaczy pięćdziesiąt. Doprawdy, złodziejska okazja! Sam bym go kupił, ale akurat nie mam przy sobie tyle pieniędzy.

– Ja też nie mam – powiada młodzieniec i łapie się za kieszeń.

– A ile pan ma?

– Wszystkiego ze dwadzieścia pięć.

Żyd błyska bękarcimi oczkami, wyciąga rękę i powiada: – Niech będzie na szczęście!

W mig wyliczono pieniądze i złoty zegarek przechodzi do rąk kupca. Na chwilę Szolem odczuwa ucisk w sercu. A nuż zegarek pochodzi z kradzieży? Okazyjny nabytek nie idzie mu w smak. Smutne, ciemne myśli snują mu się po głowie. A nuż znajdą u niego ten skradziony zegarek? Nabycie kradzionego przedmiotu jest gorsze od samej kradzieży. Krótko i węzłowato – żałuje tej całej transakcji. Nic jednak nie poradzisz, przepadło! Wyjmuje zegarek z kieszeni. Ogląda go ze wszystkich stron. Nowiusieńki zegarek, bije jak młot. Koperta z czystego złota, ciężka. Cyferblat bielutki jak śnieg. Wskazówki jak rózgi. Pozostaje tylko pokazać go jakiemuś prawdziwemu specowi, aby go obejrzał i oszacował. Ojciec zna się nawet na zegarkach, ale jakoś nie wypada pokazać go ojcu. Należałoby przecież opowiedzieć całą prawdę. A prawda jest taka, że kupił zegarek na ulicy. Najlepiej byłoby, gdyby zaniósł go do zegarmistrza Henzla. Zegarmistrz Henzel to jeszcze całkiem młody człowiek. To łebski facet. W mieście opowiadają, że Henzel skonstruował zegar według systemu słonecznego. Z jego twarzy specjalnej mądrości nie wyczytasz. Jest to zwykły, prosty Żyd z szerokim nosem. Jeden palec ma gruby, płaski, zakończony długim paznokciem. Tym paznokciem Henzel otwiera szybko zegarek, uzbraja oko w lupę, zagląda do środka i natychmiast może wam powiedzieć, co jest w zegarku, czego mu brak i ile jest wart.

Obejrzawszy nabytek Szolema, zamknął go z trzaskiem i powiedział: – Prosty cylinder, żaden ankier, wart nie więcej niż piątaka.

– No, a złoto?

– Jakie złoto? Takie to złoto jak ja minister.

– To co to jest?

– Tombak.

– Co to znaczy tombak?

– Tombak, to tombak. Ani mosiądz, ani miedź, tylko tombak.

I Henzel zdejmuje z oka szkło powiększające, zabiera się do swojej roboty i więcej nic nie mówi.

Ten właśnie zegarek młody wędrowiec chciał sprzedać zegarmistrzowi w małym miasteczku. Stary zegarmistrz był nieco głuchawy. Miał uszy zatkane watą. Niby tak ma wyglądać lepszy kupiec. Między młodzieńcem a zegarmistrzem zawiązała się taka oto rozmowa:

Młodzieniec: – Dzień dobry, panie zegarmistrzu! Czy ma pan jakieś porządne zegarki?

Zegarmistrz: – A ile zegarków potrzebuje młodzieniaszek?

Młodzieniec: – Jeden.

Zegarmistrz: – A jaki zegarek życzy sobie pan? Srebrny, złoty?

Młodzieniec: – Złoty zegarek kupię u pana później. Na razie wystarczy mi srebrny. Aby tylko dobrze chodził.

Zegarmistrz: – To się rozumie. Szkoda nawet gadać.

Stary zegarmistrz wysypuje przed klientem pół tuzina nowych zegarków. Młodzieniec wybiera z nich jeden i daje do zrozumienia staremu, że chciałby właściwie dokonać wymiany. To znaczy, że weźmie u niego srebrny zegarek i w zamian da mu swój stary, złoty zegarek. Pyta starego, na ile i za ile by go wziął? Pyta, na ile go wycenia. Stary skrupulatnie ogląda zegarek młodzieńca. Przez chwilę zastanawia się i kiwa głową. Potem wyjmuje watę z uszu i przekłada ją z jednego ucha do drugiego, jakby to miało jakiś związek z zegarkami. Ledwo odważa się powiedzieć, że może wziąć zegarek za jakieś dwa ruble. Wychodzi więc na to, że jeśli młodzieniec chce kupić srebrny zegarek, powinien dopłacić jakieś siedem rubli i sprawa z głowy.

Taka kombinacja przypadła młodzieńcowi do gustu. Proponuje więc zegarmistrzowi: Niech tymczasem zegarmistrz weźmie sobie jego zegarek i da mu te dwa ruble, a za jakieś dwa dni przyjdzie znowu i wtedy wybierze sobie nowy zegarek. Staremu jednak nie podoba się to rozwiązanie. Dlaczego? Po prostu dlatego, że starych zegarków nie kupuje. On sprzedaje zegarki, a nie kupuje. Młodzieniec nie daje za wygraną i proponuje coś nowego: Oddaje swój stary zegarek za jednego rubla i basta! Nie idzie mu o pieniądze. Chodzi o to, że zegarek mu obrzydł. Nie może na niego patrzeć. Na to stary: Jeżeli zegarek mu obrzydł, to może go wyrzucić. Wówczas młodzieniec daje mu do zrozumienia, że teraz nie ubije interesu, bo z forsą u niego krucho. To znaczy, że chwilowo nie śmierdzi groszem. Wtedy stary udziela mu rady: Niech zajdzie kiedy indziej, gdy będzie przy forsie. I tak w kółko. Jeden mówi tak, a drugi siak. Od kiedy Bóg handluje z nudziarzami, to jeszcze takiego nudziarza nie spotkał.

Młodzieniec chowa swój tombakowy zegarek do kieszeni i prosi starego, aby odłożył wybrany srebrny zegarek. Może jeszcze dziś wpadnie do niego. Mają dla niego nadejść pocztą pieniądze. Niech mu wybaczy, że zajął mu tyle czasu. Na to stary powiada, że nic nie szkodzi. Jednak jego blada twarz, złe spojrzenie i drżenie palców mówią co innego. Młodzieniec ledwo trafia do drzwi. Ze ściśniętym z głodu sercem wraca do Rudego Berla na stancję. Prosi Boga, żeby przynajmniej uniknął spotkania z gospodarzem. Ten bowiem rudy Żyd jest jedynym człowiekiem, który domyśla się, że Szolem jest głodny.

67. Anioł w postaci człowieka

W bóżnicy. Zjawia się anioł i szczęście uśmiecha się do Szolema. Zostaje zaangażowany na wieś jako nauczyciel i nie zdaje sobie nawet sprawy, że tym razem jego szczęście zostało przypieczętowane na zawsze

Drugim zajazdem poza domem należącym do Rudego Berla był dom modlitwy w miasteczku. Tam też wybrał się bohater niniejszych wspomnień nazajutrz rano. Nie mając nic do roboty postanowił wziąć udział w modlitwie. Modlił się sam, gdyż garstka Żydów z miasteczka bardzo wcześnie utworzyła minjan236 i odprawiła modły, po czym jak zwykle udała się na poszukiwanie parnose. W bóżnicy pozostał tylko szames, z zawodu szewc. Jako szewc nie ma zbyt wiele roboty, dlatego dorabia w bóżnicy. Na widok obcego młodzieńca z woreczkiem na tefilin, szames-szewc podszedł do niego i zapytał, czy czasem nie wypadła mu dziś rocznica śmierci po którymś z rodziców. Jeśli tak, to poleci natychmiast zebrać minjan.

 

Nie, żadna rocznica. Po prostu chce się pomodlić. Uspokojony szames powiada: – No i na zdrowie! Masz pan i modlitewnik. – Powiedziawszy to, szames wychodzi do przedsionka bóżnicy i zabiera się do reperacji pary starych butów.

Już dawno nasz młodzieniec nie modlił się tak żarliwie. Był już wtedy daleki od religijnego zapału. W okresie haskali pobożność uchodziła nawet za ujmę. Fanatyk traktowany był gorzej niż hultaj, a może jeszcze gorzej; tak dzisiaj traktowany jest przechrzta. Ale ta modlitwa była potrzebą duszy Szolema. Ogarnęło go nagle coś w rodzaju ekstazy religijnej. Rozmodlił się na głos. Rozśpiewał się niczym kantor, a przy osiemnastu błogosławieństwach rozpłakał się. Długo, serdecznie. Wypłakawszy się poczuł ulgę. Zrobiło mu się lekko na duszy. Jakby spadł mu kamień z serca. Skąd ten płacz? Tego nie był w stanie wytłumaczyć. Po prostu jakoś sam wydobył się ze zbolałej duszy i dokonał jej oczyszczenia. Może z powodu postu? Szolem postanowił natychmiast przerwać głodówkę. Za wszelką cenę. Dość poszczenia. Wkłada tefilin do woreczka, bierze laskę i idzie do domu, na stancję. Tam spotyka Berla, który przekazuje mu następującą nowinę: Oto dziś zatrzymał się u niego na stancji młody, bogaty pan, prawdziwy wielmoża z pobliskiej wsi. Zdaje się, że jest nawet blisko z nim spokrewniony.

– Z kim spokrewniony?

– Z panem. To znaczy nie zupełnie spokrewniony, ale trochę powinowaty. – Bez zbytnich ceregieli gospodarz bierze Szolema za rękę i prowadzi go do pokoju zarezerwowanego dla lepszych gości. Wreszcie przedstawia go młodemu człowiekowi, który siedzi przy stole i popija herbatę z samowaru.

Był to bardzo sympatyczny młody człowiek o niebieskich oczach, pełnych dobroci, o wysokim jasnym czole i ładnej okrągłej bródce. Na widok Szolema grzecznie wstał i przedstawił się: – Jehoszua Łajew – tak brzmiało jego nazwisko. Poprosił gościa o zajęcie miejsca przy stole z samowarem. Dał znak gospodarzowi, aby podano drugą szklankę i natychmiast napełnił ją herbatą. Podsunął nowemu gościowi talerzyk z obwarzankami, ciastkami i innymi smakołykami. Po czym odezwał się do niego tymi słowy:

– Gospodarz powiedział mi, że pan pochodzi z Perejasławia i jest synem Nachuma Rabinowicza. Jeśli tak, to jesteśmy jakby swoi… Proszę posilić się, proszę napić się herbaty.

Nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, Szolemowi nie smakowała herbata tak jak w tej chwili i żadna potrawa nie miała tak wspaniałego smaku jak te obwarzanki, ciastka i pozostałe zakąski. Toteż szybko i bez śladu przysmaki zniknęły ze stołu. Dobry obyczaj nakazywał zostawić coś na talerzu, ale Szolem nie mógł się oprzeć. Połykał wszystko jak wygłodniała gęś. Gdy się spostrzegł, było już za późno. Już po wszystkim. Tymczasem młody człowiek wymieniał stopnie łączącego ich pokrewieństwa.

– Powinowatym pańskiego ojca jest Abraham Jehoszua. Tegoż Abrahama Jehoszui pierwsza żona była moją ciocią. Była siostrą mojej zmarłej matki. Rozumie już pan? Dalecy powinowaci, ale jednak powinowaci. A teraz powiedz mi pan, skąd pan przybywa, dokąd jedzie i czym się zajmuje?

Po dokładnym przesłuchaniu Łajew dowiaduje się, że Szolem przybył tu po to, aby objąć posadę nauczyciela. Nasuwa się w związku z tym pytanie, czy chce pozostać właśnie u bogacza K., czy też jest mu to obojętne i gotów jest pojechać trochę dalej? Jeśli tak, to miałby dla niego propozycję. Niech jedzie z nim do ojca Łajewa na wieś. Obejmie tam posadę nauczyciela. Uczennicą Szolema będzie młodsza siostra Jehoszui. Ojciec jest w stanie dobrze zapłacić. Nie gorzej od miejscowego bogacza, a może nawet i lepiej. Tu wtrąca się Rudy Berl: – Jeszcze jak. Oby, bez uszczerbku dla niego, przypadła mi choćby jedna dziesiątka tego, co Łajew zapłaci! – I nie pytając zainteresowanego o zdanie Berl dodał, że Szolem z największą przyjemnością pojedzie z młodym człowiekiem do jego ojca na wieś i z nie mniejszą chęcią obejmie tam posadę nauczyciela.

Dziwny Żyd z tego Rudego Berla. Jakby go ktoś prosił o to, aby stał się opiekunem Szolema lub co najmniej jego pośrednikiem. Nikogo nie dopuścił do głosu. Perorował i perorował. Szolem był oszołomiony całą tą historią. Nie wierzył własnym uszom. Czy to sen, czy jawa? A może młody człowiek jest po prostu aniołem, który w postaci ludzkiej zstępuje na ziemię?… Nie wypada mu jednak okazywać radości. Przysłuchuje się więc rozmowie z udaną obojętnością. Rozważa każde słowo, zanim odpowie na propozycje młodego człowieka.

– Pański plan jest może niezły. Szkopuł w tym, rozumie pan, że zaniosłem miejscowemu bogaczowi list polecający od mojego ojca… Co będzie, jeśli…

Tu Rudy Berl wtrącił się:

– W jakim języku został napisany list pańskiego ojca?

– Co znaczy w jakim języku? Po hebrajsku.

– Po hebrajsku? – Berl trzyma się za boki i pokłada się ze śmiechu. Ryczy tak, jakby go sto diabłów łaskotało pod pachami. – Przyjdzie panu, panie młody, jeszcze trochę poczekać, zanim mój krewniak nauczy się czytać listy po hebrajsku. Obawiam się, że to potrwa bardzo, bardzo długo… – I wszyscy wybuchają śmiechem.

Nie minęło pół godziny, a już między młodym Łajewem a Szolemem została zadzierzgnięta nić serdecznej przyjaźni. Z każdą chwilą rosła i umacniała się obopólna sympatia. Okazało się, że młody Jehoszua Łajew jest maskilem. Jest typowym przedstawicielem oświeconych Żydów tej epoki. Doskonały znawca Tanachu, biegły w Gemarze, oczytany w poezji, recytujący na pamięć dzieła Mapu, śmiało rozprawiający na temat More Newuchim i Kuzari i do tego wszystkiego na cudowną rączkę do pisania… Jest tylko nieco słabszy w gramatyce. Poza tym miły, kocha ludzi. Z zasady wszyscy z jego rodziny kochają ludzi. Mieszkając na wsi, łakną widoku człowieka. Czym się zajmują? Dzierżawią majątki u hrabiego Branickiego i hrabiego Mołdeckiego. Sami żyją i prowadzą się jak dziedzice. Mają do swojej dyspozycji konie i karety. Utrzymują dobre stosunki z okolicznymi dziedzicami. Goje wprost przepadają za nimi.

Wynurzenia Jehoszui potwierdziły w całej rozciągłości jego zapewnienie, że rodzina Łajewów spragniona jest widoku człowieka ze świata. Usta mu się przez cały czas nie zamykały. Chciał wyrzucić z siebie wszystko, co nagromadziło się przez długi czas pobytu na wsi. Nie przerywał swoich wynurzeń ani w mieszkaniu, ani na dworze, i nawet wtedy, gdy siedzieli już w faetonie237 i zbliżali się do ich majątku.

– Podobają się panu te rumaki? – Rudy Berl zadał to pytanie w chwili, kiedy Jehoszua Łajew poszedł do stajni, aby wydać polecenie zaprzęgania do drogi. I Berl zaczął rozprawiać o wielkich zaletach ojca młodego człowieka. Jaki to z niego potentat, jaki bogacz i co za wspaniały i oryginalny zarazem człowiek.

– Powinien pan dziękować Bogu, że tak się stało! – Wyszło na to, że Berl właściwie pragnął, żeby jemu podziękowano za wszystko. Ale figa z makiem! To mu się nie uda! Jeszcze pomyśli, że osobiście uratował Szolema od śmierci głodowej. Szolemowi nie jest przyjemnie, że nie może zapłacić za stancję. Z forsą jest u niego chwilowo bardzo krucho.

– Powiedz mi lepiej, panie Berl, ile się należy?

Rudy Berl przymyka oczy i powiada: – Za co?

– Za stancję, za wszystko… Odeślę panu natychmiast po przybyciu na miejsce.

– Idź pan, coś pan. Śmiechu warte! – Berl lekko odpycha Szolema od siebie. Śmieje się. W tym momencie zjawia się goj. Jest to wysoki, postawny mężczyzna o białych brwiach nad poddańczo uśmiechniętymi oczyma. Nazywa się Andriej. Pyta o bagaż panicza, który ma pojechać z jego barinem. A nasz korepetytor wstydzi się powiedzieć Andriejowi, że nie ma żadnego bagażu. Powiada więc, że bagaż jedzie za nim. Nadejdzie później. Tymczasem ma tylko mały pakuneczek. Będzie go miał przy sobie. Andriej nie chce jednak odejść z pustymi rękami. Pakuneczek – niech będzie pakuneczek. Dwoma palcami chwyta paczuszkę i zanosi do wozu.

W chwilę potem Szolem siedzi już ze swoim patronem w przepięknym faetonie. Andriej trzasnął biczem i dwa szare koniki niosą ich po polach i lasach. Szolem jedzie na nowe miejsce wśród nowych ludzi. I nie przychodzi mu nawet na myśl, że oto na tym nowym miejscu, dokąd w tej chwili podąża, zostanie przypieczętowane jego szczęście na zawsze. Na całe życie.

68. Niespodziewany egzamin

Na stancji w Bogusławiu. Stary Łajew. Dziewczyna w otoczeniu kawalerów. Spilhagen, Auerbach i „Czto dziełat'?” Czego chce Raszi od córek Celofchoda i jak się pisze list do dyrektora cukrowni? Szolem zdaje egzamin i jedzie na wieś

Był szarawy, przedwieczorny mrok, gdy młody maskil Jehoszua Łajew i jego protegowany przyjechali do Bogusławia. Na stancji, gdzie się zatrzymali, spotkali ojca młodego maskila. Stary Łajew oczekiwał syna.

Wrażenie, jakie stary Łajew wywarł na nauczycielu, było niezwykłe. Szolem nigdy sobie nic wyobrażał, aby tak wyglądał Żyd. A wyglądał jak generał, może nawet jak feldmarszałek. Głos miał niczym lew. W krótkich słowach syn poinformował ojca, kim jest młody nauczyciel, z czym przybył i jak go poznał. Po wysłuchaniu informacji syna, stary wdział na nos srebrno-białe okulary i skrupulatnie z uwagą obejrzał sobie młodzieńca. Nie ceregielił się zbytnio, lustrował go jak ryby zakupione na targu… Następnie wyciągnął ku niemu ciepłą rękę i z przyjaznym uśmiechem, na który może zdobyć się tylko feldmarszałek, przywitał go serdecznie. Od razu przeszedł na ty i zadał pytanie:

– Jak się nazywasz?

Usłyszawszy, że zwą go Szolem, niezwykle delikatnie i łagodnie, jak na swój lwi głos, odezwał się:

– Posłuchaj, kochany Szolemie. Nie obraź się i przejdź do tamtego pokoju. Mam do załatwienia pewną sprawę z moim synem. Zawołam cię potem i wtedy sobie pogadamy.

Pokój do którego wszedł Szolem, był, wyrażając się po europejsku, swego rodzaju westybulem238. Zastał tam właściciela zajazdu, który w przeszłości zajmował się handlem. Nazywał się Berele Etels. Był to Żyd z sinym nosem, pełnym cienkich czerwonych żyłek. Stał z założonymi rękami i gadał. Gadał o gościach, o ich interesach. Gadał o sobie. Skarżył się, że Pan Bóg go skarał, bo na stare lata przyszło mu handlować rosołem z makaronem. Jego połowica, chudziutka, niskiego wzrostu Żydówka, z muszką na twarzy i żółtymi perełkami na szyi, uwijała się po izbie i klęła wniebogłosy na dzieci. Była to druga żona gospodarza. Przeklinała służącą, przeklinała kota. Widać, że nie jest zachwycona światem. Jest pesymistką i to nie byle jaką. Przy oknie siedzi, pochylona nad książką, powieścią Spilhagena, ich najmłodsza córka – Siwka. Piękna dziewczyna o jasnej okrągłej twarzyczce. Przyszli do niej w odwiedziny trzej młodzieńcy z podstrzyżonymi bródkami. Są to przedstawiciele śmietanki bogusławskiego towarzystwa. Cymes miejscowej inteligencji. Toczą rozmowę o literaturze. Gospodarz przyprowadza do nich Szolema i przedstawia go.

Skąd właściwie stary wie, kim jest Szolem? Nowa zagadka. Piękna dziewczyna nie chce, by gość się nudził. Zwraca się więc do niego z miłym uśmiechem na twarzy. Może czytał powieść Na diunach Spilhagena? Okazuje się, że młody nauczyciel doskonale jest zorientowany w twórczości tego autora. A jak z Auerbachem? Również! A Zapiski Jewreja Bergowa? Zna je na pamięć. A powieść Czto diełat'? A któż by nie czytał Czernyszewskiego? A jak się panu podoba główna bohaterka Wiera Pawłowna? Co za pytanie!

 

Piękna dziewczyna i jej kawalerowie są zachwyceni. Jeden z nich, czastnyj powierennyj o dźwięcznym nazwisku Mendelson, podszczypuje swoje ledwo sypiące się wąsiki. On, zdaje się, podkochuje się w dziewczynie. Dlatego jest wściekły na młodego przybysza, który na wszystkim zna się doskonale. Miota więc złowrogie spojrzenia i w duchu życzy mu zapewne, aby połamał ręce i nogi. To jeszcze bardziej dodaje odwagi naszemu bohaterowi. Sypie zdaniami jak z rękawa, cytuje całe fragmenty z pamięci, wtrąca w dodatku takie nazwiska, jak Buckle (Historia cywilizacji w Anglii) oraz Stuart Mill (O wolności). Maskil z innego miasta w zetknięciu z nowo poznanymi powinien wyłożyć to, co umie, powinien wyjawić swoją wiedzę i swoje możliwości. W chwili, gdy temperatura dyskusji idzie w górę, wchodzi Łajew, a wraz z nim jego syn Jehoszua. Mimo woli są świadkami lekcji, jaką daje miejscowym inteligentom młody nauczyciel z Perejasławia. Wymieniają spojrzenia. Odczuwają widocznie satysfakcję. Stary Łajew zwraca się do Szolema.

– Posłuchaj no, młody człowieku. Mam do ciebie pytanie. Mój syn opowiada mi, że jesteś w naszych żydowskich książkach nie mniej biegły niż w książkach gojów. Chciałem od ciebie usłyszeć, czy jeszcze pamiętasz, czego chce Raszi od córek Celofchoda.

I potoczyła się rozmowa na temat Rasziego. Od niego przechodzą do Gemary. Padają wywody scholastyczne z zakresu nauk teologicznych i nauk świeckich, o haskali, słowem tak jak to bywa wśród Żydów, którzy są za pan brat z nauką wyższego stopnia. Wypowiedzi Szolema robią furorę. Stary Łajew jest tak przejęty, że kładzie mu rękę na ramieniu i powiada: – Z tą wiedzą i erudycją mam przykre doświadczenie. Gdy przychodzi mianowicie do napisania liściku okazuje się, że nic z tego… Oto, dla przykładu, masz pióro i atrament, proszę ciebie, i napisz po rosyjsku list do dyrektora cukrowni. Napisz, że nie dostarczymy mu więcej buraków, jeśli nie nadeśle tyle i tyle pieniędzy…

Jest rzeczą oczywistą, że liścik był tylko pretekstem, kamuflażem, rodzajem egzaminu. Po chwili list zaczął wędrować z rąk do rąk. Wszyscy podziwiali rzadkiej piękności charakter pisma. Nie mogli się nadziwić jego pięknej kaligrafii. Była to zasługa jego dawnego nauczyciela, reb Monisza z Perejasławia. Mełamed Monisz Wołow, który słynął ze swojej kościstej rączki, był kaligrafem wysokiego lotu. Był urodzonym artystą. Złota rączka. Jego dzieła stanowiły chlubę miasta. Nie pisał, ale rysował. Był z niego przyzwoity, porządny Żyd. Wielce bogobojny. Słowa po rosyjsku nie rozumiał, a mimo to konkurował z nauczycielem kaligrafii z ujezdnoj.

Trudno było wprost uwierzyć, że nie maszyna, ale ręka ludzka mogła wykaligrafować takie litery. Jego uczniowie, a wśród nich dzieci Rabinowicza, niemało ucierpiały od kościstej ręki reb Monisza. Za to jednak przejęły wiele z jego kunsztu kaligraficznego. Nauczyły się od niego pięknego pisania po rosyjsku. Przyniosło im to duże korzyści.

Na tym egzamin jeszcze się nie skończył. Stary Łajew zażądał od młodego nauczyciela, aby zadał sobie trud i przetłumaczył napisany list na język hebrajski. Dyrektor cukrowni bowiem jest Żydem. W ten sposób stary uzasadnił swoje żądanie. Jasne więc, że był to dalszy ciąg egzaminu. Bez dłuższego zastanawiania Szolem przełożył list na hebrajski. Zrobił to w stylu wyszukanym. Postarał się też o to, aby pismo było eleganckie, ozdobne i kaligraficzne. Gęsto zapełniał równe linijki. Słowem, cackał się z tym pismem, pielęgnował i wychuchał każdą literkę. Było to w wielkiej mierze zasługą wcześniejszego jego mełameda, reb Zurechla. Kim w kaligrafii rosyjskiej był reb Monisz, tym w kaligrafii hebrajskiej – reb Zurechl.

Jednym słowem, nasz korepetytor zdał egzamin celująco. Od sukcesu ma nawet lekki zawrót głowy. Czuje, że mu płoną uszy, wyobraźnia unosi go na skrzydłach w świat marzeń. Cudowne myśli chodzą mu po głowie. Jest szczęśliwy. Promienieje. Dziwny sen o skarbie zaczyna się urzeczywistniać. Szolem przybywa do Łajewa i tu fantazja podpowiada mu, że zawiera znajomość z córką starego. Zakochują się w sobie i zwierzają ze swego sekretu staremu Łajewowi. On kładzie swoje dłonie na ich głowy i błogosławi. – Bądźcie szczęśliwi, moje dzieci kochane!… – I Szolem pisze list do swego ojca w Perejasławiu. „Tak i tak kochany ojcze, przyjedź koniecznie”… Posyłają po niego powóz zaprzęgniony w ogniste rumaki…

I nagle, gdy marzenia osiągają zenit, zostaje przywołany do porządku, zostaje ściągnięty na ziemię. Stary Łajew odwołuje go na bok, aby porozmawiać względem „tego co i owszem”, to znaczy o przyszłym wynagrodzeniu. – A może zostawmy to na później?

– Niech będzie na później. – I Szolem czuje się jak człowiek, któremu przerwano brutalnie jego najsłodszy sen. Marzenia rozwiały się jak dym. Mroczny cień zasnuł rozpaloną wyobraźnię. Czar skarbu oraz wszystkie słodkie tęsknoty prysły jak bańka mydlana.

Tymczasem zapadła noc i trzeba wyruszyć. Z Bogusławia do wsi jest jeszcze kilka mil. Dwie godziny jazdy. Konie czekają już w zaprzęgu. Woźnica Andriej wkłada do powozu walizy. Na dworze jest chłodnawo.

– I tak chcesz jechać? – Stary Łajew upomina młodego nauczyciela. – Jesteś przecież prawie goły. Zmarzniesz, do wszystkich diabłów. Andriej! Podaj burkę! – Andriej wyciąga spod siedzenia ciepłą, wełnianą burkę. Stary sam pomaga Szolemowi ją włożyć. Burka jest ciepła i przyjemna. Coś jednak psuje tę przyjemność. Dziewczyna, córka Berele, Siwka i jej kawalerowie stoją w oknie i patrzą, jak stary pomaga mu włożyć burkę. Wydaje mu się, że śmieją się. Wstyd mu również przed woźnicą, przed Andriejem. Co sobie ten goj pomyśli?

235Czasowych dieł mastier (ros.) – zegarmistrz. [przypis edytorski]
236minjan – dziesięciu dorosłych Żydów niezbędnych przy odprawianiu uroczystości lub publicznej modlitwy. [przypis edytorski]
237faeton – lekki czterokołowy powóz. [przypis edytorski]
238westybul – reprezentacyjny pałacowy przedpokój. [przypis edytorski]

Другие книги автора