Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Przecież musi pan kogoś znać! – powiedział z naciskiem prezes.

– Niestety… Urodziłem się i kształciłem w Małopolsce – bąknął Murek.

– Dziwne. No, szkoda. Szkoda, powtarzam, bo chciałbym doktora mieć u siebie. A każdy z kandydatów powołuje się na rekomendacje wpływowych osobistości. Angażując pana, naraziłbym się na liczne ataki. Pan rozumie?… I nie mógłbym żadnemu z tych protektorów powiedzieć, że taka to i taka figura żądała przyjęcia doktora Murka. Stanowisko jest zbyt poważne, by dało się obsadzić je pocichu. Szkoda.

– Panie prezesie, czy naprawdę…

– Doktorze. Prima charitas ab ego. Ja i tak mam dość wrogów. Niech pan jeszcze poszuka w pamięci…

Murkowi przyszła genjalna myśl:

– Więc może, panie prezesie, przyjmie mnie pan prezes na jakąbądź posadę. Jakąbądź. Niech pensja będzie najmniejsza, a każdą pracę wykonam sumiennie…

Dygnitarz namyślił się i kiwnął głową:

– Dobrze. To jest możliwe. Niech się pan zgłosi za tydzień.

Murek wychodził rozpromieniony. Wstąpił nawet do państwa Gubińskich na Piwnej, by zapytać, czy pokoik, ktory kiedyś oglądał, jest nadal do wynajęcia. Pokoik był wolny i pan Gubiński obiecał jeszcze tydzień z nim poczekać. Okazało się jednak, że Murkowi nie było sądzone tam zamieszkać.

Gdy w wyznaczonym dniu zgłosił się w B. K. U. S., prezes zwrócił mu jego podanie:

– Żałuję bardzo – powiedział – ale nie mogę pana zaangażować do wydziału prawnego wbrew woli naczelnika tego wydziału. Nie prowadziłoby to do niczego, a pan Rządkowski stanowczo oparł się zaangażowaniu pana. Pan rozumie, że nie mogę narzucać mu nikogo.

– Ale dlaczego ten pan?…

Prezes przerwał machnięciem ręki:

– Uważa za kłopotliwe dla siebie posiadanie podwładnego z tytułem doktorskim. I rzeczywiście, tam potrzebny jest zwykły kancelista. Żałuję bardzo i dowidzenia.

Murek tego dnia do wieczora błąkał się po mieście bezczynnie. Nie czuł nawet głodu. Uśpiona w nim dotychczas i narkotyzowana codziennemi nadziejami rozpacz wybuchła z całą siłą.

– To już koniec – powtarzał głośno – już koniec.

Dotychczas starał się nie myśleć o swojem dojutrkowaniu. Tygodnie i miesiące poniżenia, brudu, ciężkiej fizycznej pracy, były, zdawały się być czemś chwilowem, przemijającem, nieważnem. Dopóki istniała nadzieja. Swój obecny tryb życia Murek uważał za krzywdę, za niesprawiedliwość, za nonsens wreszcie. A przecie wierzył niezachwianie, że wszelka niesprawiedliwość zdarzyć się może, lecz nie może trwać.

I teraz nie zwątpił o tem. Opanowała go tylko obawa, że w nim samym tkwi jakieś fatum, jakieś złe przeznaczenie, czy grzech, który mści się na nim i najcięższą pokutą nie daje się przekreślić.

Bo jakże mogło być inaczej? Przecież życiem rządzą niewzruszalne prawa, przecie świat jest uporządkowany, zbudowany według zasad mądrych i słusznych, oparty na wielu tysiącach lat doświadczenia, na konstrukcji, wypracowanej przez setki pokoleń. Kieruje nim nieznużona myśl uczonych, reformatorów, kierowników życia zbiorowego. Nad usuwaniem usterek tego życia pracują rządy i parlamenty. Byt społeczeństwa, ludzkości i każdej jednostki jest mądrze unormowany, obliczony sprawiedliwie równowagą uprawnień i obowiązków, zorganizowany do najdrobniejszych szczegółów. Mechanicznie ustrojem państwa, ustrojem społecznym i ekonomicznym, duchowo dogmatami moralności i obyczaju.

Oto przychodzi godzina i miasto rozbłyska miljonami świateł. Zamykają się sklepy. Tłumy ludzi mijają się w pośpiechu. Jedni śpieszą do zajęć, inni do odpoczynku, inni do kin, teatrów. Środkiem ulicy, w szalonem tempie pędzą samochody, autobusy, motocykle. Na rogach czuwają policjanci. Wszystko jest dokładnie rozmieszczone w przestrzeni i w czasie. Nad wszystkiem panuje duch ładu, porządku, regulaminu. Cokolwiek śmiałoby ten ład zakłócić, zepsuć – ulegnie natychmiastowej likwidacji dzięki czujnym organom społecznym. Wszystko ma swoją godzinę, swoje miejsce, swoje prawo i swoją rację istnienia. Zamiatacze ulic, tragarze, robotnicy fizyczni, których umysł i wykształcenie nie sięga wyżej, spełniają swój obowiązek pracą mięśni, na następnym szczeblu drabiny inteligencja zawodowa, lekarze, inżynierowie, prawnicy, a obok kupcy, finansiści, przemysłowcy. Każdy zajmuje pozycję wyznaczoną mu przez zdolności, wykształcenie, urodzenie, czy energję, wolę i charakter.

A oto on, Franciszek Murek, znajduje się poza tem wszystkiem. Jest niepotrzebny.

Byłoby absurdem szukać przyczyny tego w wielkiej machinie świata. To raczej on, Franciszek Murek, jest niczem. W sobie należy szukać, w sobie znaleźć ten błąd, czy przeznaczenie. Olbrzymia machina świata, wielka centryfuga życia wiruje w niezmąconem tempie. W niej wszystko działa sprawnie. Wokół placu pędzą samochody prawą stroną, wsiąkają w korytarze ulic. Chodnikami płyną tłumy, jedni znikają w bramach domów, inni wychodzą z kamienic, świecących prostokątami okien. Jak plastry wosku są domy, jak pszczoły są ludzie. Zaraz porywa ich życie, szybki wir godzin i minut, pracy, zabawy, zajęć, terminów, rotacyjna machina dnia powszedniego i powszedniego życia, o którego dobrodziejstwo trzeba się modlić, jak o chleb powszedni…

Z rozmyślań obudziły Murka pierwsze krople deszczu. Spadały grube i ciężkie, wsiąkając w materjał ubrania. Po zmoczeniu ubranie będzie wyglądało fatalnie, ubranie, które przecie jest jego jedynym paszportem do dawnego życia. Rzeczywistość przemówiła, zagłuszając wszystkie refleksje. Ukrył się w bramie, a gdy deszcz ustał, poszedł na Leszno i przebrał się w stróżówce Niecki w swoje robocze łachmany. Rodzina Niecków siedziała przy kolacji. Z talerzy, nałożonych kopiasto sypką jęczmienną kaszą, parowało zapachem przyskwarczonej słoniny.

– Smacznego apetytu – powiedział Murek.

– Dziękuję – odpowiedział chłodno dozorca, a jego żona dla przyzwoitości dodała:

– A może i panby z nami?… Prosimy.

– Nie głodnym, dziękuję – przełknął ślinę Murek.

Już się był przebrał i wtem brudnem ubraniu nijako mu było siadać z nimi do stołu.

– Chorego pytają, zdrowemu dają – gościnnie przygadał zięć Niecków, podsuwając Murkowi stołek.

Obie córki dozorcy też dorzuciły kilka uprzejmych słów, pomimo to jednak Murek odczuł w powietrzu coś niechętnego i wymówił się:

– Bardzo państwu dziękuję, ale śpieszę się. Dobrej nocy.

– A no, jak pan Franciszek śpieszysz, to i zatrzymywać nie możem – odezwał się stary, nie podnosząc głowy z nad talerza – to już i o tamtem pogadamy inną razą.

Murek zatrzymał się przy drzwiach:

– A o czem takiem, panie Niecka?…

– Tak – machnął dozorca ręką – nic pilnego.

Jego żona jednak postanowiła sprawę odrazu postawić jasno:

– A po prawdzie mówiąc – powiedziała, wstając po czajnik – to pan Franciszek sam jest rozumiejący, że tak nie idzie. Niby z tem robactwem. My, owszem, dlaczego nie, sami widzim, położenie bezrobotne. Ale myślelim miesiąc – dwa.

– Wczoraj ojcu całą marnarkę obleźli – wtrąciła młodsza córka.

Murek zorjentował się o co chodzi i poczerwieniał:

– Dobrze – bąknął – i tak od państwa dosyć miałem grzeczności. Tylko… tylko, że dziś nie mam gdzie zabrać swoich rzeczy.

Dozorczyni zerknęła nań ze współczuciem:

– Nie o dziś się rozchodzi. Pożaru niema. A ot, siadaj pan z nami i tak kaszy zostanie.

– Nie, nie, bardzo dziękuję i przepraszam za kłopot – zwrócił się do drzwi – jak tylko będę mógł, to zabiorę… Dobranoc.

Wyszedł czemprędzej w obawie, by mu nie kazano odrazu wziąć rzeczy. Coby z niemi począł? Zostawić w domu noclegowym na przechowanie, toby się wygniotło, jak z psiego gardła. Miałby jeszcze jeden sposób: zostawić to u którejś z kucharek, choćby u takiej Wikci, albo u panny Maryśki z Niecałej. Ale przecie już teraz wiedział, że nie wróci, że za żadne skarby nie wróci do tego obrzydliwego zajęcia. Wczoraj wysłał Karolce dwadzieścia osiem złotych, na cały miesiąc ma spokój. A sam jakoś przeżyje. Byle nie nosić tych ohydnych, cuchnących śmieci. Setki i tysiące ludzi w Warszawie nie umiera z głodu, chociaż nie ma żadnego stałego zarobku. A do takiego zarobku łatwo się przyzwyczaić. Przyzwyczajenie zaś gorzej podcina siły człowieka, chęć ratowania się, niż najgorsza bieda.

Idąc rozmyślał nad tem, dlaczego właściwie tak drży o to swoje paradne ubranie. Niech je Nieckowie nawet wyrzucą. Co mu po tem!…

Drobny kapuśniaczek przeszedł znowu w ulewny deszcz. Ludzie chowali się do bram. Murek stanął pod szklanym daszkiem jakichś drzwi i oparł się o ścianę, dokąd nie dolatywały krople deszczu. Stała tam już jakaś panienka w granatowym kostjumiku, spod którego wyglądał kołnierzyk białej, zapiętej pod szyję, bluzki. Mały, szary kapelusik i wyzierające spod niego mokremi kosmykami jasnoblond włosy, wyglądały żałośnie. W niebieskich oczach i w dziecinnie zadartym zlekka nosku było coś bezradnego. Z papierowej rozmokłej torebki, która rozłaziła się na kantach, wystawał brzuszek rumianej kajzerki.

Panienka kilka razy spojrzała na Murka, jak mu się wydało zaczepnie. Zdziwił się tem. Nie robiła wrażenia ulicznej dziewczyny, raczej przypominała hafciarkę, czy ekspedjentkę, a może urzędniczkę w jakiemś biurze. Obrzucił spojrzeniem jej skromny, lecz schludny wygląd, później swoje połatane i brudne ubranie i przypuszczenie o zaczepnych zamiarach przygodnej towarzyszki wydało mu się zupełnie niedorzeczne. Przyszło mu do głowy, że ta panieneczka napewno boi się stać tu obok włóczęgi, od którego musi zalatywać stęchłym i kwaśnym odorem jego łachów, że w każdym razie odczuwa doń wstręt. Dlatego przemknęła mu myśl, czyby nie poszukać schronienia w najbliższej bramie, i odsunął się od panienki jaknajdalej, o ile pozwalał na to zasięg wąskiego daszka. Odwrócił głowę i patrzał w chlupiące gęsto po chodniku i jezdni lejki deszczu.

– Jeśli brzydzi się mnie – myśli, nie bez irytacji – to niech ona idzie gdzieindziej.

Chciał jej to nawet w niegrzeczny sposób powiedzieć, i zastanawiał się właśnie nad tem, gdy panienka odezwała się:

 

– Panu pryska na plecy.

– Nie szkodzi, niech pryska – odmruknął obojętnie.

– Ale może się pan przysunąć, tu jest dość miejsca.

Obejrzał się: patrzyła nań jakby z litością. To go rozgniewało.

– Mnie dobrze i tu – wzruszył ramieniem.

Poryw wiatru uderzył w strugi deszczu i Murek odruchowo cofnął się pod daszek.

Dziewczyna powiedziała:

– Niech pan tu stanie na stopniach, koło mnie.

– Co pani na tem zależy – odezwał się opryskliwie. – Chce pani, żeby ją moje wszy oblazły?

Widocznie stropiła się, lecz już po chwili uśmiechnęła się przyjaźnie:

– To nie jest najgorsze nieszczęście.

– Co tam pani rozumie! – uciął lekceważąco.

– Pan nie jest, widzę, rozmowny – nie ustępowała.

– Zato pani jest zanadto rozmowna – powiedział strofującym tonem. – Czy pani tak z każdym spotkanym obdartusem zaczyna gadanie?

– Nie z każdym.

– No, to i chwała Bogu. Bo jeszcze pani kiedy tak wpadnie, że proszę siadać.

Zaśmiała się:

– Kiedy ja się wcale nie boję.

– Bo pani jest naiwna. Rodzice nie powinni wypuszczać pani na ulicę bez niańki.

– Na to trzeba być bogatą – zauważyła.

Murek nic nie odpowiedział, wobec czego ciągnęła dalej:

– Jestem już wcale nie taka młoda. I zupełnie samodzielna. Pracuję na siebie. Dlatego mam szacunek dla ludzi pracy… I wcale mnie nie przestrasza, że ktoś ciężko pracujący ma zniszczone ubranie. Przeciwnie, ile razy…

– Jeżeli to ma odnosić się do mnie, panieneczko – przerwał – to bardzo się panieneczka myli. Jestem włóczęgą, obibrukiem, elementem podejrzanym. Z tego gatunku, co to nigdzie nie meldowani. Rozumie pani? Wyrzutek społeczeństwa, odpadek…

– Nieprawda – potrząsnęła głową.

– Co? – zdziwił się.

– To nie jest prawda. Pan nie jest człowiekiem złym. Pan jest tylko nieszczęśliwy.

Zaśmiał się krótko i niecierpliwym ruchem podniósł kołnierz marynarki.

– Czego ta dziewczyna chce odemnie? – zaniepokoił się i postanowił urwać rozmowę.

Jednak panienka po kilku chwilach odezwała się znowu:

– Mówi pan, że potrzebna mi jest niańka. A proszę sobie wyobrazić, że codziennie o zmierzchu wracam na Żolibórz zupełnie sama. Najgorszemi dzielnicami. Spoczątku się bałam, ale cóż mam robić. Nie stać mnie na tramwaj.

Murek milczał.

– Czy pan, jak deszcz ustanie, też idzie na Żolibórz? – zapytała.

– Nie.

– Ale bywa pan tam często?

– Poco?… Wcale nie bywam.

– Myślałam… Pan tam nie ma krewnych?

Spojrzał na nią zdumiony:

– A cóż to panią, do cholery, obchodzi?… Wogóle nie mam żadnych krewnych. Jestem sam, jak palec.

– To dziwne.

– A skąd to pani przyszło do głowy?

– Tak – zawahała się. – Może mi się zdawało, że widziałam pana w tamtych stronach… Czy pan nie ma siostry?

Potrząsnął przecząco głową.

Tak szeroko otworzyła oczy, jakby zakomunikował jej jakąś niezwykłą, rewelacyjną wiadomość.

– Nie ma pan siostry zamężnej za majorem?

Wybuchnął śmiechem:

– Nie, panieneczko. Teraz to widzę, że mnie pani bierze za kogoś innego.

Wydawała się bardzo speszona. Milczała czas dłuższy, wreszcie powiedziała tonem sentencji bez żadnego związku z tematem:

– Najohydniejszą rzeczą na świecie jest kłamstwo.

Rozśmieszyło to Murka jeszcze bardziej:

– Niby z tym majorem i z tą siostrą? Przysięgam Bogu, że nie łżę. Czy zdaje się pani, że każdy włóczęga i oberwaniec musi być szwagrem majora?…

– Wcale nie – odpowiedziała w zamyśleniu. – Ale pan nie jest zwykłym włóczęgą.

– Tylko czem? – zapytał ironicznie. – Na maskaradę idę?

– Nie koniecznie na maskaradę. Harun al Raszyd nie dla zabawy przebierał się za nędzarza.

– Harun al Raszyd szukał wśród nędzarzy prawdy, a nie chleba.

Panienka przymrużyła oczy i uśmiechnęła się filuternie:

– A widzi pan. Wiedziałam, że pan nie jest zwykłym włóczęgą!

– Bo co?

– Bo tylko człowiek inteligentny może wiedzieć o Harunie al Raszydzie, co wie pan.

Teraz Murek szczerze się zdziwił jej sprytowi. Odrazu wydała mu się ciekawsza:

– Można też być byłym inteligentem – powiedział. – Myli się pani, sądząc, że wśród włóczęgów i wszelkich wyrzutków społeczeństwa niema takich exinteligentów. Ciekaw tylko jestem, z czego pani wywnioskowała, że kiedyś tam czegoś się uczyłem? Bo chyba nie z mojej nieogolonej twarzy, ani z tych łachów.

– Ach – odpowiedziała lekko. – Nie sądzi się ludzi z powierzchowności.

– Tylko jak?

– Trzeba patrzeć głębiej.

– Znaczy, być jasnowidzem? – zadrwił.

– A jakby jasnowidzem – przytaknęła.

– Bajeczki, droga pani! No, deszcz już prawie nie pada. Dowidzenia. Na mnie czas.

– Chwilę! – zatrzymała go. – Czy pan naprawdę śpieszy? Bo jeżeli… Jeżeli nie, to niech mnie pan odprowadzi na Żolibórz.

– Poco?

– Będę się czuła bezpieczniej.

– Chce mnie pani na niańkę?

– Tak – potwierdziła poważnie.

Murek w zakłopotaniu przestępował z nogi na nogę:

– Śmieszna z pani dziewczyna. I bardzo lekkomyślna. Idąc prosto, trzeba przechodzić przez plac Nędzy i przez puste tereny pod Cytadelą. Wybierać sobie na niańkę przygodnie spotkanego oberwusa, to chyba dość naiwne.

– Dlaczego?

– Tego już pani nie będę mówić.

– A pójdzie pan?

– Mogę pójść – zgodził się obojętnie.

– To cudownie. Bardzo panu dziękuję, bardzo.

– Przecież mówiła pani, że zawsze chodzi sama i nigdy nie odczuwa obawy?

– Ale wolę iść z panem.

– Jeszcze spotka pani kogoś znajomego i trzeba będzie wstydzić się takiego towarzystwa – dodał tonem perswazji.

– O, to mnie nie obchodzi – zapewniła prędko.

Szli w milczeniu przez kilka minut. Gdy mijali latarnie, Murek zukosa przyglądał się profilowi swej towarzyszki. Przypominała jakiś bardzo egzotyczny kwiat. Była nawet dość ładna, chociaż zupełnie nie w typie Murka. A najdziwniejsze, że nie wyglądała na agresywną, ani nawet odważną.

– Jakie to dzisiaj panny – rozmyślał. – Taka młodziutka i daje sobie radę. Ba, nie wieje od pierwszego lepszego, ale jeszcze się mu narzuca.

Minęli zabudowane dzielnice i szli tu prawie pociemku. Pod nogami chlupotały kałuże.

– Powiedział pan, że nie ma pan krewnych – odezwała się panienka. – Więc jest pan zupełnie samotny?

– Zupełnie.

– To musi być bardzo przyjemnie.

– Jak dla kogo.

– I niema nikogo, o kimby pan myślał, za kimby tęsknił?

– O, to inna rzecz – powiedział po chwili wahania.

Dziewczyna westchnęła:

– Rozumiem. Pan się kocha?

– Czy to też jasnowidzenie? – zaśmiał się nieszczerze, zaskoczony.

– Tak. Kocha się pan nieszczęśliwie.

– O?

– Tak, nieszczęśliwie.

– Niby dlaczego nieszczęśliwie?…

Zatrzymała się i powiedziała z namysłem:

– Bo… nie może pan ożenić się z kobietą, którą pan kocha. To jedno…

– Jest i drugie?

– Tak. Drugie jest to, że ona nie jest pana warta.

W jej głosie zadźwięczała jakaś ostra, zła nuta. Murek wzruszył ramionami:

– Głupstwa pani plecie – odpowiedział, nie ukrywając gniewu.

Panienkę to zreflektowało:

– Ja bardzo pana przepraszam. Zresztą cóż ja mogę o tem wszystkiem wiedzieć?…

– To i nie trzeba pleść tego, co ślina na język przyniesie.

– Przepraszam – powiedziała bardzo ciepłym tonem. – Moje „jasnowidzenie” tu zawiodło. Zato powiem panu, że pan od niedawna jest w Warszawie. Pochodzi pan z Małopolski.

– To żadna sztuka. Poznała pani po akcencie.

– Więc dodam panu jeszcze, że jest pan człowiekiem wykształconym. Skończył pan uniwersytet. Chyba prawo. Co?

– Przypuśćmy – starał się ukryć zdziwienie.

– Może ma pan nawet tytuł doktorski…

– Skąd pani wie!…

– Zajmował pan jakieś poważne stanowisko – mówiła dalej. – Ale na prowincji. I musiał pan ustąpić z tego stanowiska z powodu jakichś spraw politycznych. Czy tak?

Murek stanął i chwycił ją za rękę:

– Skąd pani to może wiedzieć!

– A widzi pan – uśmiechnęła się – że skoro to, co mówię zgadza się z rzeczywistością, to mój system patrzenia nie na powierzchowność człowieka, lecz w głąb jego istoty, jest dobrym systemem.

Murek zdjął kapelusz i przetarł czoło:

– Wie pani, to jest nadzwyczajne.

– A pozatem jest pan człowiekiem dobrym, uczciwym, zacnym. I bardzo łatwowiernym. Proszę tego nie brać za przyganę. Pańska łatwowierność wypływa z dobroci. Sądzi pan ludzkie pobudki według własnych. I dlatego dokoła widzi pan ludzi szlachetnych, kobiety uczciwe…

– Pani jest dziwną dziewczyną… Doprawdy. Gdybym nie wiedział, że pani mnie nie zna i znać nie może, tobym był przekonany, że… No, może mi pani coś jeszcze o mnie powie?

– Cóż? – zastanowiła się. – Pracuje pan ciężko. Bardzo ciężko. Nieraz dźwiga pan ogromne worki i paki z towarami… Ale jest pan bezrobotny.

Murek przytaknął:

– A o mojej przyszłości też może pani coś powiedzieć?

– Tak, zdaje mi się, że tak.

– Więc?

– Nie należy rozpaczać. Nie wolno tracić nadziei. Wszystko się panu poprawi. Zajmie pan odpowiednie stanowisko, bo pan jest tego wart.

– A… kiedy?

– Tego nie wiem. Ale niech się pan nie poddaje losowi. Musi pan walczyć, iść śmiało naprzód! Koniecznie. Trzeba wierzyć we własne siły i swoje prawo do życia. Walczyć! Jestem pewna, że taki człowiek, jak pan, zginąć nie może!

Jej głos lekko drżał, był melodyjny i ciepły. Murek słuchał tego, jak jakiegoś proroctwa.

– A, czy kobieta, którą… którą kocham, zostanie moją? – zapytał cicho.

Panienka jakby się ocknęła:

– Nie wiem. Nie wiem – powiedziała prędko. – Zawiele pan odemnie wymaga.

Zatrzymała się przed dużą nową kamienicą:

– O, widzi pan, tu mieszkam. To jest ulica Skośna, numer siódmy. Mieszkam u swojej przyjaciółki na piątem piętrze. Mieszkanie dwadzieścia osiem. Będzie pan pamiętał?

– Chyba nie zaprosi mnie pani na bal?

– Nie na bal, ale zaproszę. W niedzielę zawsze jestem w domu. Niech pan wstąpi.

Murek zrobił wymowny gest, wskazując na swój wygląd.

– Ach, to nic nie szkodzi. A pozatem, jeżeli pan zechce mnie spotkać, nie jest to trudne. Pracuję w pobliżu Placu Teatralnego i codziennie o siódmej wracam do domu tą samą drogą. Za każdym razem będę od dziś spoglądała pod ten szklany daszek, który nas chronił od deszczu. Ale będę bardzo, bardzo będę panu wdzięczna, jeżeli pan przyjdzie do mnie do domu.

– A o kogo miałby spytać?

Zawahała się:

– Nazywam się Mika. To wystarczy.

– Mika?… Słyszałem już kiedyś takie imię. Jeżeli będę mógł, to przyjdę.

– Proszę bardzo.

– I dziękuję, panno Miko, za przepowiednie. Jeśli mam być szczery, to… przydały mi się dziś szczególniej. Jak to się mówi, dodały mi ducha.

– Tak? – zapytała z radością. – Naprawdę?

– Naprawdę. Miałem dziś przykry zawód… A pani musi być wyjątkowo dobra. Dziękuję. I dowidzenia.

– Dowidzenia – wyciągnęła doń rękę bez rękawiczki.

Zdjął kapelusz i uścisnął lekko jej dłoń bardzo delikatną i nienaturalnie białą w jego ciemnej dłoni.

Skinęła mu głową i znikła w bramie. Powoli wracał ku miastu.

Ulica Skośna siedem, mieszkanie dwadzieścia osiem, piąte piętro – powtórzył sobie.

Nie, nie miał zamiaru tam pójść. Adres chciał zapamiętać na wszelki wypadek. Tak samo, jak i to imię: Mika. Imię dziwnego spotkania i dziwnej rozmowy. W tem wszystkiem było coś niezrozumiałego, może ponadzmysłowego. Czy jeden człowiek może sięgnąć tak głęboko do życia drugiego?… Czytał kiedyś jakąś okultystyczną książkę o jasnowidzeniu, telepatji i medjumizmie. Uważał to za szarlataństwo, chociaż nie odrzucał mglistych przeczuć istnienia niepoznanych jeszcze tajemnic ludzkiej duszy.

– Niezwykła przygoda – uśmiechał się do siebie i natychmiast przyłapał się na tym uśmiechu.

Tak, to go jakby odmieniło. Nie była to radość, ani wesołość. Tylko ta pogoda, której nie zaznał od tak dawna. Pogoda, wypływająca z uśmierzenia bólu, ze świadomości, że musi się odmienić. Ale ta blondyneczka ma rację: trzeba walczyć. Nie wolno kapitulować. Śmiało naprzód!

– Do licha! Mam dopiero trzydzieści jeden lat!

Gwiżdżąc, szedł ulicami i śmiało spoglądał dokoła na lśniący po deszczu asfalt, na jaskrawe pręgi neonowych reklam, w okna samochodów, w witryny sklepów i nawet w oczy przechodniów. Gdy na rogu zauważył jegomościa o ostentacyjnie obojętnej minie i czujnych, taksujących oczach, umyślnie przeszedł tuż, niemal ocierając się o niego i śmiało wytrzymując jego spojrzenie. Wiedział, że to „łapacz”, któremu może przyjść do głowy fantazja zatrzymania obdartusa, ale chciał wyegzaminować własną nie odwagę, lecz śmiałość. I wyszedł zwycięsko.

 

– Aż dziw – pomyślał. – Co może z człowiekiem zrobić taka sobie zwykła blondyneczka!

Nasunęło mu to refleksje o kobietach wogóle i o roli, jaką często odgrywały w historji przez swój wpływ na mężczyzn. Tylko dawniej wyobrażał sobie, że musiały one być podobne do Niry, musiały być piękne, wyniosłe, pełne żywiołowych sił, władcze. Najchętniej i najskwapliwiej czytał biografje takich właśnie kobiet. Królowa Saba, Kleopatra, Joanna d'Arc, Katarzyna Medici, a nawet Katarzyna Wielka, czy angielska Elżbieta, wywoływały w nim podziw i pietyzm. Z literatury polskiej wybierał ulubione postacie Grażyny, przełożonej z „Emancypantek”, Oleńki Billewiczówny, a także kniahyni Kurcewiczowej. Jeszcze będąc sztubakiem, wykupił od jednego z kolegów za kilkanaście stalówek i dwa znaczki pocztowe Republiki Panamskiej pocztówkę z podobizną Emilji Plater, wydającej z siodła rozkazy oddziałowi powstańców. Nigdy nie zapomniał jej twarzy pięknej i dumnej, ani oczu roziskrzonych, ani władczo podniesionej głowy.

Podobały mu się czasem i kobiety w innym typie, lecz nie wywierały trwalszego wrażenia. Do takiej naprzykład pastelowej blondyneczki, jak dzisiejsza znajoma, czuł wiele sympatji, ale odnosił się do niej w duchu, jak do dziecka. Może dlatego myślał o niej z rozczuleniem i wesoło.

W „Berlinie” panowało niezwykłe ożywienie i Murka powitano wieloma okrzykami, co świadczyło, że była już w robocie wódka. I rzeczywiście na ostatniej narze funkcjonował cały bufet. Kilka już wypróżnionych i kilka jeszcze pełnych butelek czystej, chleb, kiełbasa, a nawet kwaszone ogórki świadczyły o wystawności popijawy. Stawiali dwaj najwięksi z tutejszych szmirusów: sztabskapitan Pieczonka-Sielezionka i drugi moskal, zwany Grafem, gdyż podawał się za byłego szambelana carskiego i za arystokratę. Czem był naprawdę, trudno było ustalić. Byli i tacy, którzy posądzali go o sowieckie szpiegostwo. Wiadomo natomiast było, że władał biegle kilkoma językami, że wyspecjalizował się w brylanciarstwie, czyli w sprzedawaniu naiwnym rosyjskich klejnotów koronnych, i że w związku z tem kilkakrotnie już zwiedził Pawiak i Mokotów. Pieczonka mówił o nim, że to „dusza-człowiek”, a inni podobnego byli zdania, gdyż wszystkie wyłudzone od frajerów pieniądze Graf sumiennie i doszczętnie przepijał w „swojej kompanji”, czyli w którymś domu noclegowym. Tak samo zresztą postępował i Pieczonka, chociaż rzadziej miał po temu sposobność, bo nie cieszył się takiem szczęściem w intresach, jak Graf.

Tym jednak razem obaj na spółkę wykiwali jakiegoś gościa i obaj ledwie trzymali się na nogach, gdyż zaczęli „kutit” wcześniej, podrodze. Reszta towarzystwa trzymała się mocno. Wokół zastawionej ucztą nary zasiedli najpoważniejsi: Cipak, Generał, Jasiek-Cybula, mistrz od „czarna przegrywa – czerwona wygrywa”, Krzywy Leonek, były restaurator z Powiśla Bandzioch, gruby jak beczka, i chudy, cienki z kozią bródką Niżynier, podobno inżynier autentyczny, który za jakieś zabójstwo spędził kilka lat w kryminale i w domu obłąkanych, a na bruku był już oddawna.

Do tego ściślejszego grona przyciągnięto i Murka. Patałachy i różne łachudry dostały po szklance wódki i kawałku kiełbasy i wylegiwały się teraz na pryczach, rozmawiając półgłosem, reparując garderobę, wyłapując insekty lub przysłuchując się opowiadaniom „kampanji”, z których to opowiadań wielu pożytecznych rzeczy można się było nauczyć, a przynajmniej dowiedzieć się ciekawych historyj o żyjących i zmarłych lokatorach Cyrku, Berlina, Brystolu czy Kamczatki.

Na górnej pryczy jakiś młodziak grał na organkach rzewne tango, przy którego dźwiękach sztabskapitan Pieczonka-Sielezionka zataczał się w prysiudach między dwoma rzędami nar, usiłując wpaść w rytm kozaka. Pokrzykiwał uha! klepiąc się z fantazją po udach, po cholewach i po karku i z rozpędu zrzucając z brzegu prycz suszące się tam po błotnistym dniu onucze. Ich właściciele bez urazy zbierali z ziemi i rozwieszali je spowrotem. Graf, stojąc rozparty w przejściu, przytupywał i klaskał w dłonie do taktu, wrzeszcząc od czasu do czasu ochrypłym basem:

– Mesje a gosz nalewo, medam a gosz naprawo!

To znowu:

– An nawan! Rą! Orkiestr gromcze! Awek le fo!… Ta-ram-tam-tam. A-wanse!!!…

Trochę to brzmiało, jak kawaleryjska komenda, trochę, jak wołanie tonącego o ratunek. Wreszcie Graf zrezygnował z wodzirejstwa i zaśpiewał, aż szyby zadrżały:

– Ach ty, sukinsyn kamarinskij mużik! Zadrał nogu, da pa gorodu bieżit!…

Jasiek-Cybula nie wytrzymał i, pchnąwszy pod żebra stojącego w pobliżu ospowatego dryblasa Bichacza, puścił się z nim w wir polki.

Gęsty dym papierosów unosił się nad pryczami, parowały w cieple przemoczone na deszczu ubrania, dobroczynny alkohol łagodnym balsamem rozpływał się w krwi, usypiał zmartwienia i troski, roztapiał w zapomnieniu przeszłość, zmarnowane nadzieje, przegrane życie, łzy i nędzę, wilczy głód i wilczą nienawiść. Dobroczynny alkohol zamieniał wyślizgane deski prycz w miękkie posłanie, duszną izbę noclegowego przytułku w szeroki, jasny świat, zapędzone i marne zwierzęta w ludzi. Dobroczynny alkohol rozluźniał naprężone ustawiczną czujnością nerwy i roztapiał stężałe rysy ponurych twarzy w bezpiecznym uśmiechu.

Temi kilkoma łykami przeźroczystego, cudownego płynu, temi kilkoma chwilami człowieczeństwa, tym interwalem między beznadziejną rzeczywistością, a ciężkim, cuchnącym snem opłacał świat, rządzony przez wielkich i przewidujących drapieżników, ochronę swoich przywilejów przed szaleństwem i ostateczną rozpaczą drobnych, wynędzniałych z głodu szakali. Tu była ta klapa bezpieczeństwa, furtka otwarta do teatru złudzeń, namiastka władzy, dobrobytu i szczęścia.

Chudy i łysy włóczęga, zwany Niżynierem, pochylił się do Murka i, robiąc okrągły gest ręką, mówił cienkim, drażniącym głosem:

– Widzisz ich?… I czy nie przychodzi ci do głowy, że ze względu na bezpieczeństwo publiczne należałoby wódkę darmo rozdawać ludowi, tak, jak chleb rozdawano plebsowi rzymskiemu? Na kartki, psia jego mać, na kartki. Każde bydlę otrzymuje gratis czterdziestkę gorzały.

– Dlaczego gratis? – zdziwił się Murek.

– Przeprowadź kalkulację – podniósł w górę brudny, cienki palec Niżynier. – Przeprowadź kalkulację. Co się lepiej opłaca? Czy utrzymywanie tysięcy policjantów, więzień, sądów, czy, powiedzmy, nawet pół litra sznapsa na mordę? O co chodzi? O asekurację prywatnej własności, mienia i życia sytych członków społeczeństwa! Prawda, czy nie prawda?

– Prawda – przyznał Murek, starając się odsunąć głowę jaknajdalej od obrośniętych siwiejącą szczeciną ust Niżyniera, w których bezzębnej czeluści sterczały bronzowe żółte pieńki.

– A widzisz, Trzewik, tyś nie taki głupi! Powiedzże tedy, po jaką cholerę my żyjemy? Poco jeszcze dźwigamy na szkieletach nasze ścierwo? Czemu zamiast skoczyć do królowej rzek polskich i wypuścić kilka bombelków na pożegnanie, od świtu do nocy żerujemy po rynsztokach i śmietnikach, czatujemy na ochłapy, które spadną ze stołu, a gdy niema innej rady, rzucamy się odbitemu od stada tłustemu cielakowi do gardła? Czemu?… Oto, uważasz, dlatego, że chcemy, że musimy złapać łyk szczęścia, a nasze szczęście, nasze zas… szczęście może być tylko poza naszą świadomością, poza rzeczywistością. Marzenie, fata morgana, miraż, psia jego, zapaskudzona mamusia. To znaczy fiut w krainę ułudy!… Fiut!… A fiut może być tylko przez szyjkę butelczyny! Prawda, czy nieprawda?

Na narze przy wypróżnionych flaszkach zrobiło się pusto. Reszta towarzystwa rozlazła się po kątach. Nagórze niektórzy już chrapali, inni rżnęli w „oko” i dolatywał stamtąd tylko tłusty odgłos przybijanych kart, przy drzwiach do umywalni awanturniczy Leonek wywołał bójkę. Przy resztkach uczty został tylko Murek, Niżynier i Cipak, z uwagą przysłuchujący się rozmowie, chociaż zajęty obcinaniem paznokci u nóg przy pomocy wielkiego sprężynowego noża.

– Faktycznie – odezwał się z przekonaniem. – Niżynier ma recht. Jak człowiek sobie podkizi i chodzi, czyli też znachodzi się w pjanem widzie, weselej mu na duszy, bez żadnej przyczyny. Bo alkohol swoją działalność posiada, w znaczeniu, ma się rozumieć, na systemę nerwową, a i na oczy, że się na ten przykład innem wszystko wydaje. Jakem się zeszłej niedzieli ufronił na ament, to patrzę rodzonem wzrokiem na Pietrka, tego sklepikarza z Grójeckiej ulicy, a oni mi w dubelt idzie, niby dwie osoby z jednej. I najgorsze, że nie wiem, któren z nich me wali w morde. A ja co się w jednego zamachnę, to on powietrze, co w drugiego – powietrze. I tak widzę, że rady nie dam. Trzeba, myślę, odłożyć pierediełkę i dopiero go wczoraj przykarauliłem. A co było? Miraż, fakta tego samego morgana, czyli apteczne złudzenie ludzkiego okna.