Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Niżynier kręcił kozią bródką i w zamyśleniu mrugał obrzękłemi powiekami.

– Powinni na kartki wydawać – zaczął znowu. – Żłobki z wódką dla bezrobotnych, włóczęgów i wszelkiej hołoty. Mniejsza o żarcie. Kiedy zapuszczasz grabę do obcej kieszeni, to robisz to poco?… Żeby zdobyć mues na wódkę, na to ersatzszczęście w butelce. To cię trzyma. Poto żyjesz, jak bezpański pies, że masz nadzieję wieczorem się ubzdryngolić i nacieszyć się tym najpiękniejszym ze światów, póki się nie wyrzygasz, nie uśniesz, albo nie dostaniesz w pijackiej sprzeczce majchra pod żebro. Patrzcie, już tam się walą. I w porządku. Dać im jeszcze spirytusu! Niech się wymordują! Oto przewidująca polityka populacyjna. Planowa likwidacja mętów społecznych i nadkontyngentu narodowego. To bezpłatna dystrybucja szczęśliwości i paszport do niebios. W jednem okienku ponadkontyngentowy obywatel otrzymuje wódkę, w drugiem nóż, albo spluwę. Potem zamknąć ich w dobrze izolowanym lokalu. I pensja kata zaoszczędzona, a własność prywatna ma sto procent bezpieczeństwa. Oczywiście, drobna własność. Bo gruba, co innego. Grubych sum i wielkich majątków nie kradną doliniarze, ani cyrkowcy, ani berlińczycy, czy kamczatniki. Od tego są porządni ludzie, szanowne osobistości, czcigodni obywatele.

Cipak z trzaskiem złożył nóż i wyrzucił przez zęby długie przekleństwo.

– Dystrybucja szczęścia i śmierci dla dołów! Tanio, szybko, dokładnie! – zapalał się Niżynier. – Stworzyć urząd asekuracji drobnego mienia. U. A. D. M. i P. L. E. N. i planowej likwidacji elementów niepożądanych! Państwowy Zakład Oczyszczania Społecznego, Powszechny Instytut Spalania Ludzkich Śmieci. Dajcie ludowi wódy! Wódy i noży!

– Nie zgadzam się – potrząsnął głową Murek. – Przecie wódka nie poto jest sprzedawana, ani nawet poto, by nędzarzom dać namiastkę szczęścia.

– I nie każden jeden jest taki – dorzucił Cipak – żeby zaraz popijanemu z nożem na innego. Po większej części albo płakać zacznie, albo chojraka odstawia, a podobnież spać się uwali.

Niżynier poklepał go po kolanie:

– Ci niech sobie wegetują. Tacy są nieszkodliwi.

– Jak który jest ze słabem żołądkiem, to faktycznie nieszkodliwy po ankoholu. Czut-czut’ wleje i zaraz zwegetuje. A potem już tego fajeru nie ma, bo cała siła z niego wyjdzie. Ale zato jest nieszkodliwy, bo i co mu może zaszkodzić ten sznaps, jak go w try miga zwegetuje. Tylko, że to więcej z nieprzyzwyczajenia, a i wódki szkoda. Marnotrajstwo.

Murek, usiadłszy wygodnie w kącie, gdzie go nie mógł dosięgnąć wydech Niżyniera, ani bryzgi śliny, wylatujące z jego jamy ustnej powiedział:

– Ja wogóle nie zgadzam się z temi poglądami. I nie wierzę, byś żył tylko po to, by od czasu do czasu urżnąć się.

– Nie wierzysz? – łapczywie podchwycił Niżynier który „pod gazem” zawsze chciał dysputy.

– Nie.

– Więc może mi wyjaśnisz, jaka zafajdana flanelka trzyma mnie przy życiu?

– To bardzo proste – odpowiedział Murek. – Twoje człowieczeństwo.

– Co takiego? – udał zdumienie Niżynier.

– Człowieczeństwo.

– Ho, ho… Bardzo piękny truizm. Tylko, że to nic nie znaczy. Ty, Trzewik, lubisz podpuszczać takie okrągłe słówka. Bardzo patetyczne, o wyszlifowanej łupince, a w środku g…!

– Niby dlaczego? – przysunął się Cipak.

– Bo sensu tam niema! Pojęcie sztuczne. To nic nie wyraża. Pod to da się podłożyć wszystko. Człowieczeństwo! Mieści się tu i maczuga Kaina, i krzyż Chrystusa. I spalona ręka Mucjusza Scevoli, i sztylet Brutusa. I pompka do transfuzji krwi, i bomba z trującym gazem. I sobolowe futro, i moja zawszona koszula. Wszystko to jest człowieczeństwo!

Murek zniecierpliwił się:

– Jak tak mamy gadać, to szkoda czasu.

– Więc, proszę cię, jak? – pośpiesznie zgodził się Niżynier.

– Bez łapania za słówka, bez talmudyzmu. Wiesz doskonale, co rozumiem pod wyrazem człowieczeństwo. To, co znaczy ono potocznie. Więc poczucie własnej godności, sumienie, dążność do ulepszania się, a pozatem, poza stroną indywidualną, strona druga, społeczna. Żyje się wśród ludzi, ma się świadomość więzi społecznej, jest się członkiem narodu, obywatelem państwa!

Niżynier przytakiwał spokojnie:

– Zgoda, zgoda. Możemy i tak to człowieczeństwo definjować. Stoję na wskazanej przez ciebie płaszczyźnie. Więc pięknie, ale widzisz, ja mam gdzieś całe to swoje człowieczeństwo. Kpię z niego! Jeżeli je kiedyś miałem, to zostawiłem je na przechowaniu w więzieniu Mokotowskiem przed czternastu laty, gdy tam mi wyznaczono mieszkanie. Człowieczeństwa, jak i żadnych rzeczy prywatnych, nie można zabierać do celi…

– To prawda – przyznał Cipak. – Wszystko zabierają, a oddają, jak się wychodzi na wolność.

– Otóż to. I mnie oddali teczkę, zegarek, portfel, szelki, cywilne ubranie. Tylko człowieczeństwa mi nie zwrócili. Gdzieś się zapodziało. Wyparowało. Może je kto zużytkował i poszło Wisłą do Polskiego Morza. Nie wiem. I powiem ci jeszcze, że się o nie nie upominałem.

– Nieszczere pochwałki – skrzywił się Murek. – Nieszczere i niepotrzebne.

– Poczekaj – upierał się Niżynier. – Mówiłeś: godność, mówiłeś: sumienie, dążność do ulepszania się. Spójrzże na mnie i puknij się w czoło. Gdzieś ty w tem mojem ścierwie umiejscowił ową aptekę?…

– Właśnie nie w ścierwie, lecz w duszy!

Niżynier błysnął niedobrem spojrzeniem:

– Musiałbyś wprzódy udowodnić, że ją mam. Ja jej nie czuję. Wydymiła ze mnie. I do ciężkiej cholery, cieszę się z tego. Pies z nią tańcował. Amen. Cóż ty myślisz, młodociana ofiaro, że dusza będzie w tobie siedziała, póki ci nie przyjdzie ochota na odwalenie kity? Że już będziesz kupą gnijącego mięsa i spróchniałych kości, że już ci klepki rozmiękną, zidjociejesz i paraliż cię trafi, a dusza wciąż będzie w tobie?… Otóż nie, osłodo mojej starości, nie, skurczysynku! To jest wielka pani! Panimajesz? Jak się sam staniesz takim gnojnikiem, jak ja, takim prewetem na dwóch nogach, to przekonasz się, że z ciebie ucieknie. I nie znajdziesz w sobie bezczelności, by ją przytrzymywać! Tak, kwiatuszku! Zacznie dymić z ciebie, jak z pękniętego garnka, aż wydymi do cna. Zobaczysz…

Czoło Murka zmarszczyło się posępnie:

– Nie zobaczę.

– Tere-fere!

– Nie zobaczę, bo nie chcę tego! – prawie krzyknął. – Rozumiesz?

– Każdy z nas w twoim wieku tak mówił.

– Widocznie nie miał woli.

Niżynier z przesadną powagą zapytał:

– A ty ją masz?…

– Tak – z przekonaniem odpowiedział Murek. – Mam wolę i poczucie godności, i sumienie, i chęć ulepszania się, chociaż żyję w takich warunkach, jak ty.

– Pożyjesz dłużej, wtedy zobaczysz.

– Nie.

– A ja ci powiadam, cherubinku. Cóż ty do wielkiej Anielki wyobrażasz, że twoja wola to stal? A jeżeli i stal, to takie życie jest ostrzejsze od karborundowych pilników, mocniejsze od żrących kwasów, zawziętsze od rdzy. Przeżre cię nawylot.

Cipak pokiwał głową:

– Co gadać, życie sobacze.

– A pozatem wszystkiem – po namyśle powiedział Murek – są jeszcze inne siły, które podtrzymują człowieka w jego wartości.

– Naprzykład?

– Naprzykład, miłość.

Niżynier wybuchnął śmiechem:

– Miłość?…

– Tak – nie zmieszał się Murek – pragnienie szczęścia kochanej kobiety i otrzymywanie od niej takiego samego uczucia.

– Młodociany entuzjasto! Kochana kobieta! A czy ty wiesz wogóle, co to jest kobieta?… Najnędzniejsze bydlę, najgorsza samica! Najwstrętniejsza suka! Bo i suka parzy się tylko dwa razy do roku, tylko wtedy, gdy ją przyroda do tego zmusza, a kobieta to wcielenie grzechu, uosobienie rozpusty nieustającej, to przekleństwo ludzkości!…

Zerwał się z pryczy i trząsł się cały, z rozdygotanych warg posypały się najordynarniejsze wyzwiska, najwulgarniejsze epitety. Na mokrem czole wystąpiły żylaste pręgi, czerwone gałki oczne wyszły nawierzch, zaciśnięte pięści trzęsły się, jak w febrze.

Zwabieni jego krzykiem, zbliżyli się obaj rosjanie i jeszcze kilku mniej pijanych. Niżynier wreszcie zakrztusił się i zsiniały opadł na narę, charcząc i kaszląc.

Cipak zrobił oko do Murka:

– Już musiała mu jakaś zdzira dogodzić!…

Ale Murek był nieustępliwy:

– Obelgi mnie nie przekonają. Przyznaję, że są zapewne kobiety złe, tak samo jak są i źli mężczyźni…

– Nieprawda! – ochryple zawarczał Niżynier, łapiąc oddech.

– Nie trajluj już o babach – pojednawczo odezwał się Cipak – bo go szlag trafi i jeszcze nam tu zimnem trupem padnie.

– Dobrze – zgodził się Murek, w którym pod wpływem wypitego alkoholu wezbrało pragnienie, nie tyle może przekonania Niżyniera, ile sprecyzowania dla samego siebie własnych poglądów, utwierdzenia się w przeświadczeniu, że nie dojdzie do takiej ruiny, jak Niżynier. – Dobrze. Miłość jest wielką dźwignią, ale nie jest jedynym motorem. Weźmy choćby taką rzecz, jak obowiązek.

– Jaki obowiązek? – odzyskiwał równowagę Niżynier.

– Powiedzmy, rodzinny. Obowiązek utrzymywania rodziny, albo dziecka. Wychować je, wykształcić, przygotować do życia…

– Żeby później wyparło się ojca?… Albo żeby zeszło jego śladem na psy?

– A pozatem – ciągnął Murek – szereg innych obowiązków. Wobec państwa, wobec społeczeństwa, wobec narodu. Nie uwierzę, byś przynajmniej w podświadomości nie czuł tych obowiązków.

Niżynier kiwnął głową:

– Owszem, czuję je w odpowiedniem miejscu. Aż tu od nich siedzieć niewygodnie.

– To nie argument – pobłażliwie uśmiechnął się Murek.

– Nie argument? Pętaku! Czy ty myślisz, że argumentów mi brak? Patrz, pętaku! – jednem szarpnięciem odsłonił chudą, owłosioną pierś. Pod prawym obojczykiem widniała duża, głęboka blizna. – Widzisz?… To od kuli. Z frontu. Za państwo, za naród, za ojczyznę. A zobacz, tam, na plecach. Widzisz?… To gumy. Od państwa, od narodu, od ojczyzny!…

Zaśmiał się i splunął:

– Państwo? A cóż mi to państwo daje?…

– Co ty jemu dajesz? – zmarszczył brwi Murek.

 

– Ja? Służę. Służę chętnie tem, co posiadam, całym moim żywym inwentarzem. Będzie tego, ze trzy kopy. Ale państwo moich wszy nie chce. I cóż mnie po państwie? Że mnie obroni od Niemców, czy Rosjan?… Ależ mnie naplewać na to, czy będzie mnie zamykał w areszcie przodownik, czy krasnyj komisarz, czy niemiecki szupo!

– I pewno! Jaka różnica? – odezwały się liczne głosy.

– Jedna cholera! – przytwierdził Cipak.

– A naród?… Czy będę przeklinał po polsku, czy po angielsku, to mi też chyba wszystko jedno. Tak samo z tym obowiązkiem wobec społeczeństwa. Za cóż to mamy być mu obowiązani? Za te nary, za te łachmany? A może za to, że tropią nas, jak dzikie zwierzęta, że niszczą, jak pluskwy? Co nas z tem twojem społeczeństwem łączy? Nic, oprócz tych ochłapów, które czasami możemy im od pyska wyrwać, żeby nie zdechnąć z głodu. Idźże, pętaku, do tego społeczeństwa! Niech ci ono choć jeden palec poda!…

Cipak wtrącił słówko i audytorjum zaśmiało się głośno.

– Frajer jeszcze z ciebie – mówił Niżynier. – Dęty frajer. I co to wogóle jest to twoje społeczeństwo?… Też puste słowo. Niby kto?… Kamieniczniki, spasiona ich mać, co nic nie robią, tylko forsę z lokatorów ściągają, czy kupcy i bankierzy, co mają w głowie jedno czere-mere, jakby tu więcej tejże forsy wydusić, czy obszarnicy, co żyją z ukradzionej przez przodków ziemi i z chłopskiej pracy?… Pytam: kto, do cholery, jest tem społeczeństwem?… Fabrykanci, ziemianie, kupcy?… Kto?

– Oni wszyscy – spokojnie powiedział Murek. – Oni wszyscy, i chłopi, i robotnicy, i urzędnicy, i księża, i my….

– Stop! Stop! – przerwał Niżynier. – Nie rozpędzaj się, Trzewik, bo nosem w ścianę uderzysz. Popierwsze, nie mieszaj tu urzędników. Urzędnicy, to – państwo, a po drugie, nie wsadzaj tu księży. Księża, to urzędnicy państwa watykańskiego. I jedni i drudzy robią to, co im ich państwo każe. A społeczeństwo, jak myślę, pochodzi od słowa społem, pospołu. Tak, czy nie? Otóż, co może zespolić robotnika i chłopa z burżujem?… Chyba tyle, co policjanta ze mną, albo z tobą, czy też psa z gnatem. Gdy zobaczysz, że pies obrabia gnata, nie powiesz chyba, że to jest psio-gnatowe społeczeństwo? Co?… A tychże burżujów, co między sobą łączy?… Nie to przecie, że każdy z nich tylko się czai, by drugiemu forsę zahapić?

– Łączy ich wiele – nie poddawał się Murek. – Wspólne zwyczaje, kultura, obyczajowość, poglądy na moralność. I to jest właśnie społeczeństwo.

– No, to wsadźże je sobie – wybuchnął Niżynier. – Wspólne obyczaje, moralność! Chyba dlatego wspólne, że każdy z nich chciałby okraść drugiego i każdy ma gębę, pełną pięknych słówek. Znam ja ich! Znam! Oni to robią opinję publiczną, tę siatkę, w którą omotają każdego słabszego, jeżeli mu się tylko jakie nieszczęście przytrafi. Omotają i trach o ziemię. Zadepczą w imię moralności, w imię prawa, a później na wyścigi biegną, żeby rozdrapać to, co po tamtym zostało, by zająć jego miejsce, zabrać jego dorobek, jego sławę, jego samicę! Znam ja ich! A w obronie zadeptanego, myślisz, że stanie kto? Nie, bracie, nikt! Żaden wzniosły bałwan, żaden najserdeczniejszy przyjaciel, ani kobieta, choćbyś ją przedtem złotem obsypywał, choćbyś jej, jak pies, służył, pójdzie do innego, do silniejszego, do większego samca, do bogatszego, bo ją jej sucza natura niesie, roznosi, tę najgorszą ścierkę, tę fałszywą gadzinę, tę…

Znowu zapienił się i wśród kaszlu wyrzucał z siebie wściekły bełkot najobelżywszych słów, aż stracił oddech i upadł nieprzytomny na pryczę.

– Jazda, Pieczonka, – zakomenderował zawsze rzeczowy Cipak. – Bierz go za gicały i do obikacji pod kran. Zemglał.

Towarzystwo rozlazło się po narach. Wkrótce powrócił i ocucony Niżynier. Do dyskusji nikt już nie miał ochoty. Murek ułożył się na górze, podsunął pod głowę buty, owinięte w spodnie, przykrył się marynarką, lecz zasnąć nie mógł. W kącie cichutko grał na organach dziobaty Stasiek. Pod lampą jeszcze kilku namiętniejszych graczy kłóciło się o rzekomo znaczone karty, z różnych stron dolatywało chrapanie. W rogu, w sąsiedztwie krzywej pryczy, w najciemniejszym zakamarku sali kotłowało się wśród sapania, nagłych ruchów i stłumonych szeptów. Tam sypiał zwykle młody chłopak, dezerter Jasiek, nazywany tutaj, jak i wszyscy jemu podobni „ciotą”. Murek przypomniał sobie jego długie płowe włosy, różową twarz i grube bardzo wydatne wargi. Zaklął pod nosem i przewrócił się na drugi bok. Nie wiadomo, dlaczego przyszło mu na myśl, że tę blondyneczkę z Żoliborza widział już kiedyś dawniej. Nawet jej imię, Mika, wydało mu się znajome. Musi to być dobra dziewczyna…

Pod zamkniętemi powiekami zaczął się rysować jej delikatny, dziewczęcy profil, lecz oto zmienił się szybko w rysy Niry. Ach, z jakąż dokładnością, gdyby był malarzem, mógłby z pamięci odtworzyć ją w najdrobniejszych szczegółach. Jak precyzyjnie wypieściłby kształt jej nosa, i dumnych ust, i te cienie koło oczu… I to spojrzenie takie władne, lub inne, roziskrzone gniewem, lub tamte, leniwe i ciężkie…

Wydało mu się wprost rzeczą nie do wiary, że ta świetna panna godzi się pracować, godzi się znosić niedostatek i tak długo czekać na narzeczonego. I ta ufność, z jaką czeka. Przecie napewno inna zniecierpliwiłaby się od dawna. Zerwałaby i wyszła za jednego z adoratorów, a niepodobna pomyśleć, by taka dziewczyna, jak panna Nira Horzeńska nie spotykała mężczyzn, którzyby mogli zapewnić jej wygodne i bogate gniazdko rodzinne.

I cóż plecie taki Niżynier! Widocznie stykał się w życiu tylko z najgorszemi kobietami, a jeszcze prawdopodobniejsze, że sam był nic nie wart i dlatego na świat i na ludzi patrzy tak czarno.

Murek do późnej nocy nie mógł otrząsnąć się z przykrego wrażenia tej dyskusji. A chociaż w najmniejszym stopniu nie podzielał pesymizmu Niżyniera, czuł się nieco przestraszony jego zapewnieniami, że i on, Murek, dojdzie do takiego światopoglądu, że i on skazany jest na dożywotnie gnicie w rynsztokach i domach noclegowych. Ogarnął go strach przed tem, że z czasem stępieje na tę ohydę, że stopniowo pogodzi się z tą nędzną wegetacją, że przyzwyczai się do tej nędznej sytuacji.

– Za nic! – przysięgał sobie w duchu. – Za nic! Wszystko, byle nie to! Trzeba walczyć. Ta blondyneczka miała rację. Walczyć!

Szukał w myśli najradykalniejszych sposobów tej walki. Zastanawiał się, czyby nie pójść do której redakcji i nie ogłosić drukiem historji swojej dymisji i upadku, aż do pracy śmieciarza. To może wstrząsnęłoby opinją publiczną. Może otworzyłoby ludziom oczy na krzywdę, wyrządzoną jednemu z niewinnych członków społeczeństwa. Ale taką rzecz należałoby podpisać pełnem imieniem i nazwiskiem. Inaczej nie miałaby żadnej wagi. Wówczas zaś dostałaby się do rąk rodziny Horzeńskich i Nira dowiedziałaby się, że jej narzeczony posługiwał kucharkom, tułał się po noclegowych barłogach, a niewiadomo, czy rozgłoszenie tego nie zniechęciłoby jej do małżeństwa z człowiekiem, o którym każdy wiedziałby tyle nieprzyjemnych, bądź co bądź, rzeczy.

W każdym razie postanowił zdecydować się bodaj na głośny skandal, niż na kontynuowanie takiego życia. Zwłaszcza z temi ohydnemi śmieciami należy skończyć.

Tu przypomniał sobie, że będzie jednak musiał wstąpić do Antośki na Mazowiecką, gdzie zostawił kiedyś okazyjnie kupiony za trzydzieści groszy sweter do zacerowania. Wieczory i ranki bywały już mocno chłodne. Za to zacerowanie zniesie jej ostatni raz kubeł z odpadkami i na tem szlus! Niech sama dyguje, albo pokojówka Frania. Że służą u ministra, to jeszcze nie racja, by miały na posyłki doktora praw. Gdyby tak pójść i temu ministrowi powiedzieć?… Napewno zdębiałby.

I nagle myśl ta wydała mu się całkiem niezła. Aż przysiadł na pryczy, by dokładniej zastanowić się nad niespodziewanym pomysłem, który już po chwili wydał mu się genjalny. O ministrze Skupińskim słyszał wiele, czytywał w gazetach jego mowy, słyszał go przemawiającego przez radjo jeszcze, jako premjera. Obecnie miał tekę sprawiedliwości. Tem lepiej dla Murka, jako prawnika.

– Tylko prosto w dym! – zachęcał siebie. – Niczego się nie bać!

Bo i co ostatecznie miał do stracenia?… Nic. A do wygrania wszystko.

Nad obmyśleniem planów działania spędził resztę nocy. O świcie, pijąc kawę, zerknął z uśmiechem na Niżyniera, jakby mu chciał powiedzieć:

– Myliłeś się, brudny cyniku. Ja nie pójdę w twoje ślady.

O ósmej był już na Mazowieckiej. Antosia jednak ani słyszeć nie chciała o ułatwieniu mu dostępu do swego pana. Nie skutkowały żadne argumenty. Posada w domu ministra była zbyt wygodna, by dla jakichkolwiek względów chciała wystawić się na ryzyko. Natomiast oświadczyła Murkowi, że najlepiej zaczepić ministra przed bramą i to nie zrana, gdy jedzie do ministerstwa, bo wówczas jest zły, lecz o trzeciej, gdy przyjeżdża na obiad i bywa w lepszym humorze.

I ta rada była coś warta. Przez dwa dni Murek napróżno usiłował przypilnować ministra. Albo przebiegał zbyt prędko, albo był w towarzystwie jeszcze paru osób. Dopiero na trzeci dzień udało się. Murek czekał na schodach. Na dole trzasnęły drzwi. Minister wolno wchodził nagórę. Gdy Murek niespodziewanie zagrodził mu drogę, aż odskoczył.

– Co to jest! – krzyknął – czego pan!?…

Murek odstąpił i zdjął kapelusz:

– Pan minister wybaczy, mam prośbę do pana ministra.

– Kto pan jest? – już spokojniej zapytał, choć jeszcze trzymał teczkę tak, jakby chciał zasłonić się nią od napastnika.

– Jestem człowiekiem, który wynosi śmiecie z mieszkania pana ministra.

– Co? Co pan robi?

– Wynoszę śmiecie z mieszkania pana ministra.

Twarz starszego, wygolonego pana nagle poczerwieniała, – oczy zwęziły się:

– Aha! – powiedział. – Rozumiem. Cóż, proszę za mną.

Ruszył naprzód, bez słowa otworzył drzwi, zdjął palto, i wprowadził Murka do obszernego gabinetu. Murek zdumiony tem, nie ruszał się od progu. Minister zapalił spokojnie papierosa i zapytał:

– I cóż pan znalazł w tych śmieciach?

Pod wpływem ostrego spojrzenia i tych słów Murek stracił kontenans. Nie miał pojęcia, o co chodzi.

– No, – odezwał się po chwili minister. – Śmielej, młody szantażysto, śmielej! Jakie tam papierki wyzbieraliście i posklejali?

– Nie jestem żadnym szantażystą…

– Naturalnie, naturalnie, nie jesteście. Jesteście ideowcem, pracującym dla swojej partji i szperającym w cudzych śmieciach, w śmieciach politycznego przeciwnika. Ale ponieważ znaleźliście się w chwilowych trudnościach materjalnych, a wasze sumienie przemówiło, gotowi jesteście oddać mi pewne podarte szpargały? Czy tak?

Murek teraz dopiero zrozumiał o co go podejrzewają i uśmiechnął się:

– Nie, panie ministrze. Jestem człowiekiem uczciwym. Śmiecie zaś nosiłem do zsypiska nie poto, by wyszukiwać w nich jakieś papiery, lecz, by zarobić kilka groszy na chleb.

– I znaleźliście tak sobie, przypadkowo?

– Nic nie znalazłem, panie ministrze, i niczego nie szukałem.

Minister nie ukrywał zdumienia:

– Więc czegóż u licha odemnie chcecie?

– Chcę pracy.

– Pracy? – minister spojrzał nań, jak na warjata. – Pracy? Przecie sami mówicie, że pracujecie. Wynosicie śmiecie.

– Tak, panie ministrze, ale ja jestem doktorem praw. Nie! Niech pan minister nie sądzi, że ma do czynienia z obłąkanym. Mój wygląd to skutek wielu miesięcy najcięższej nędzy. Nazywam się Franciszek Murek. Mam oto wszystkie dokumenty…

Wydobył paczkę papierów i położył na brzegu biurka, lecz minister zdecydowanym ruchem odsunął je od siebie:

– Nie potrzeba. Wierzę wam… Wierzę panu.

– Nie chcę panu ministrowi zabierać wiele czasu. Będę się streszczał. Ukończyłem prawo, uzyskałem doktorat, zajmowałem kolejno szereg posad w instytucjach prywatnych, społecznych, państwowych i komunalnych. Teraz, od roku jestem zredukowany.

Minister rozłożył ręce:

– Cóż, takich jest więcej! Różne bywają przyczyny…

– Zapewne, panie ministrze. Ale u mnie żadnych, literalnie żadnych, przyczyn nie było. Niema najmniejszej plamki na mojej przeszłości. Jeżeli zaś pan minister raczy przejrzeć moje świadectwa, przekona się pan minister, że z mojej pracy zwierzchnicy byli zawsze zadowoleni. Awansowałem szybko w każdej instytucji, a jeżeli przechodziłem z jednej do drugiej, to tylko dlatego, że w drugiej dawano mi wyższe stanowisko i szersze pole pracy.

– Wierzę chętnie.

– I proszę być pewnym, panie ministrze, że w ciągu tego roku nie zaniedbałem niczego, by zdobyć jakąkolwiek posadę bodaj najdrobniejszą. Robiłem wszystkie wysiłki.

Minister uśmiechnął się i poczęstował Murka papierosem.

– Nie wątpię, skoro potrafił pan tak obcesowo mnie zaatakować.

– Przyznaję, że to bezczelność z mojej strony. Ale musiałem wyczerpać wszelkie środki.

– A dlaczego wybrał pan właśnie mnie?

Murek nie opuścił oczu i powiedział śmiało:

 

– Bo znam pana ministra z jego przemówień, działalności, rozporządzeń. I uważam pana ministra za mądrego człowieka.

– Bardzo mi przyjemnie, że zasłużyłem sobie na taką opinję. Naogół… Ale niechże pan usiądzie.

– Dziękuję – potrząsnął głową Murek – moje ubranie bardziej nadaje się do dezynfekcji, niż do zetknięcia z tym fotelem. Nocuję pośród najgorszych mętów społecznych, pod mostami lub w domach noclegowych. Od pół roku nie wiem, co to jest pościel, co to jest wanna, co to jest czysta bielizna.

– Bardzo panu współczuję.

– Ale ja nie przyszedłem, by wzruszać pana ministra moją nędzą. Nawet nie narzekam na nią. Powiedziałem sobie: Trudno, ale przecierpię. Chodzi tylko o to, że nie widać końca tej nędzy. Jestem młody i zdrowy. Od najcięższej fizycznej pracy nie umrę, nie spadnie mi korona z głowy od wynoszenia śmieci, od posługiwania pańskiej kucharce, panie ministrze. Ale przyszedłem do pana, jako do człowieka rozumnego z pytaniem: Czy społeczeństwo, czy państwo nie może lepiej zużytkować kwalifikacyj wykształconego, uczciwego i chętnego do pracy obywatela?

Minister poruszył się na fotelu:

– Zapewne. Ale dlaczego pan właśnie do mnie z tem pytaniem się zwraca?

– A do kogo mam się z niem zwrócić? Pan minister chyba bardziej, niż ktokolwiek, powołany jest do ocenienia, czego państwo chce, a czego nie chce, czy tak ma być zorganizowane społeczeństwo, czy inaczej. Pan reprezentuje to państwo i społeczeństwo. Pan jest uprawniony do tego z tytułu swego stanowiska i z tytułu własnej woli do kierowania jego sprawami.

Murek zrobił pauzę i mówił dalej:

– Zawdzięczam społeczeństwu i państwu wiele. Dały mi bezpłatnie wykształcenie. Więcej, bo przez szereg lat w gimnazjum i na uniwersytecie otrzymywałem stypendjum. Wydano na mnie dużo, bardzo dużo pieniędzy, bo przecie poza stypendjum utrzymywanie szkół powszechnych, gimnazjów i uniwersytetów kosztuje miljony. I czy poto to wszystko, by teraz doktór praw nosił śmiecie?…

– Ma pan zupełną rację! – przyznał minister. – Zupełną rację. To jest marnotrawstwo grosza publicznego. Zawsze byłem tego zdania, że nadprodukcja inteligencji grozi nam wielkiemi trudnościami. Zawiele szkół ogólnie kształcących, zamało zawodowych, rzemieślniczych, technicznych. Zupełna racja. Najwyższy czas zmienić kurs polityki oświatowej.

Podsunął sobie blok i szybko zanotował kilka zdań.

– A pański przykład jest klasyczny – powiedział odkładając ołówek – klasyczny. Gdyby był pan wykwalifikowanym rzemieślnikiem, to nawet w takim kryzysie, jaki przeżywamy obecnie, mógłby się pan utrzymać ze swej pracy zawodowej. Prawda?… Z trudem, ale, jako tako. Tymczasem obdarzono pana doktoratem i kazano nosić śmiecie i tułać się po przytułkach dla włóczęgów. Przepraszam pana na chwilę…

Wziął słuchawkę telefonu, nakręcił numer i wydał komuś dyspozycję, by na godzinę szóstą przysłano mu do mieszkania stenografkę.

– Widzi pan – zwrócił się do Murka – jesteśmy młodem państwem. Wiele rzeczy nie funkcjonuje sprawnie. Ciągle trzeba różne braki zastępować, to zmieniać, tamto naprawiać. Zresztą sam pan to rozumie, jako człowiek inteligentny. – Mamy niestety właśnie nadmiar inteligencji. Z czasem to się wyreguluje.

– Ale, panie ministrze, co się zrobi z tymi, co już są, a którzy nie mają pracy. Co państwo zrobi ze mną?

– Z panem….

– Czy każe mi nadal wynosić śmiecie?

Brwi ministra zmarszczyły się niecierpliwie:

– To już inne zagadnienie. Zagadnienie konjunkturalnego bezrobocia, zastoju, kryzysu. Na to ja panu żadnej rady dać nie mogę.

– Ale pan minister mógłby dać mi posadę. I z tą prośbą właśnie przyszedłem.

– Nie, panie – minister wstał. – Mogę panu tylko to dać, co mam. A posad nie mam. Oczywiście, mógłbym któremuś z moich podwładnych odebrać posadę i ofiarować ją panu, ale wówczas on byłby skazany na nędzę. Dlaczego tedy mam robić to przesunięcie?…

Murek zagryzł wargi i milczał.

– A zresztą kwestja, kto ma zdychać, a kto żyć wygodnie, nie jest, nie była i nie będzie nigdy rozstrzygnięta innem prawem, jak odwiecznem prawem walki o byt. Zwycięża silniejszy, przegrywa słabszy. I koniec. Tej reguły nie zmieni najlepszy ustrój państwowy, najwspanialsza organizacja społeczeństwa. Bo to jest prawo przyrody. Naturalna selekcja gatunku… Tak… Wie pan to równie dobrze, jak ja. No, cóż. Muszę pana już pożegnać. Aha…

Sięgnął do kieszeni po portfel i wydobył jakiś banknot:

– Ja, osobiście, czem mogę, tem panu służę

Murek jednak cofnął się:

– Dziękuję, panie ministrze, wsparcia nie chcę.

– Niechże pan traktuje to, jak pożyczkę.

– Nie, dziękuję.

Minister z niezadowoleniem schował banknot spowrotem i powiedział:

– Więc cóż… Mogę wydać u siebie w ministerstwie polecenie, by przyjęto pana, gdy tylko coś się zwolni. Niech pan jutro zgłosi się do szefa biura personalnego. Pan się nazywa doktór Murek?

– Murek. Franciszek Murek.

– Dobrze. Nie zapomnę o panu i życzę powodzenia.

Podał Murkowi rękę i otworzył drzwi. W przedpokoju pokojówka aż usta otworzyła, gdy zobaczyła przez jakiego to interesanta obiad się spóźnia.

Murek nacisnął kapelusz na czoło i wyszedł. Nie miał wielkich nadziei co do skutków tej wizyty, nazajutrz jednak złożył w ministerstwie podanie, na którem w jego obecności urzędnik napisał: „osobiste polecenie Pana Ministra”.

W trzy dni później w witrynie jednego z dzienników Murek przeczytał wielki artykuł, podpisany przez ministra, z opisem doli zdeklasowanych inteligentów, którzy muszą zarobkować, jako śmieciarze, i z konkluzjami na temat konieczności przeciwdziałania nadprodukcji inteligencji.

Artykuł był piękny, rzeczowy i musiał wywrzeć silne wrażenie i znacznie podnieść powagę autora.

Do wynoszenia kubełków z odpadkami Murek nie wrócił. Uparł się. Na kilka dni zresztą znalazł pracę przy przeładunku towarów w wielkich składach przy ulicy Ciasnej, które to składy groziły zawaleniem się i z rozporządzenia władz należało je opróżnić.

Któregoś dnia, przechodząc Królewską, ze zdziwieniem ujrzał, że w oknach na pierwszem piętrze, w mieszkaniu ciotki Niry wywieszono reklamy jakiegoś biura.

Zainterpelował w tej sprawie dozorcę domu i dowiedział się, że pani Bożyńska już od bardzo dawna tu nie mieszka. Wyprowadziła się z całą rodziną. Sama na wieś, na prowincję, a gdzie reszta, niewiadomo.

Zdziwiło to bardzo Murka. Zestawiwszy daty wyjazdu Niry zagranicę i wyjazdu na wieś jej ciotki, doszedł do przekonania, że tkwi w tem jakieś nieporozumienie, lub tajemnica. Niestety, gburowaty dozorca domu nie chciał wdawać się w rozmowę. Po dłuższym namyśle postanowił zatelefonować do biura towarzystwa asekuracyjnego. Tam dowiedział się, że panna Horzeńska już nie pracuje. Otrzymała miesięczny urlop bezpłatny, ponieważ jednak nie dała w terminie znać o sobie, a do pracy nie stawiła się, skreślono ją z listy akwizytorów.

W najwyższym stopniu zaniepokojony tem wszystkiem, nazajutrz poszedł znowu na Królewską. Udało mu się przypilnować dozorczynię, bardziej rozmowną, niż jej mąż. Ta zakomunikowała mu, że listy do pani Bożyńskiej przeadresowuje się do majątku jej krewnych na Pomorzu. Pozatem, że ta panienka, siostrzenica pani Bożyńskiej, wcale nie pojechała z ciotką, tylko całkiem innego dnia i to sama, a wymeldowana jest zagranicę, do „Francyi”.

Pod adresem Niecków, do których pobiegł natychmiast, nie przyszła od Niry najmniejsza kartka.

Murek sam nie wiedział, co myśleć o tej sprawie. Czuł, że musiało się stać coś złego, że Nira nie powiedziała mu całej prawdy. Dlaczego?… Co ją zmusiło do zatajenia czegoś niewątpliwie ważnego i niewątpliwie groźnego?… Najdziwaczniejsze domysły przychodziły mu do głowy, każdy jednak wydawał się wkońcu nonsensem.

Po tygodniu daremnych rozmyślań, po wielu niedorzecznych wystawaniach przed domem na Królewskiej i powtarzaniu telefonów do dyrekcji towarzystwa ubezpieczeniowego, rozstrojony nerwowo, bliski rozpaczy, zdecydował się na napisanie bardzo obszernego listu do starej babki Horzeńskiej. Przewidywał, że list ten może pokrzyżować jakieś plany Niry, że Nira mogła i przed najbliższą rodziną zataić swoje zamiary. Wolał jednak narazić się na każde przykrości, niż żyć dłużej w takim stanie rozstroju nerwów. Dosłownie nie był zdolny do żadnej pracy, nie sypiał nocami, chodził ponury, nie jedząc nieraz przez cały dzień.