Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

W liście opisał dokładnie i szczerze wszystko. Prosił o wyjaśnienia, o radę, wreszcie o adres Niry.

Od wysłania listu codziennie teraz chodził do Niecków dowiadywać się, czy nie nadeszła odpowiedź. Odpowiedzi jednak nie było. Działało to na Murka tak przygnębiająco, że obojętnie znosił już całkiem wyraźne dopominanie się Niecków, by zabrał swoje rzeczy.

W tym czasie zbliżył się bardziej do często nocującego w „cyrku” na Dzikiej, młodego włóczęgi, zwanego Amerykańcem. Amerykaniec uchodził za jednego z najdoświadczeńszych trampów. Zjeździł na gapę cały świat, całemi latami obijał się w Ameryce, w Anglji, w Niemczech, a nawet w Chinach i w Australji. Cwaniak był pierwszorzędny i lubił o swoich przygodach opowiadać. Murek prowadził z nim długie rozmowy, wypytując o sposoby podróżowania, o sztukę obchodzenia się bez dokumentów, o umiejętność porozumiewania się z ludźmi, których języka się nie zna, o zdobywanie jedzenia i papierosów. W relacjach Amerykańca wszystko wydawało się proste i łatwe. Oczywiście, tu i owdzie przyłapią, pobiją, wsadzą do paki, odstawią ciupasem do granicy. Oczywiście trzeba być wytrzymałym na chłód i upał, na pragnienie i głód. Ale zato co za rozkosz dopiąć swego i przyglądać się obcym krajom, miastom, ludziom, znać świat, jak własną kieszeń.

Murek był gotów na wszelkie trudy, nie chodziło mu jednak o przyjemność podróżowania, ani o satysfakcję poznania świata, który w gruncie rzeczy nie obchodził go wcale. Chodziło mu o Nirę. Odszukać ją, stanąć przed nią i zapytać:

– Dlaczegoś mi kłamała?… Co ukrywasz przedemną?… Jak możesz przez tak długi czas nie dawać znaku życia człowiekowi, który tak cię kocha?… Widzisz, odnalazłem cię za dziesięciu granicami, by zażądać od ciebie prawdy.

Byłoby to bardzo piękne, ale trudno było łudzić się możliwością doprowadzenia do realizacji takich marzeń. Przedewszystkiem Murek nie wiedział, czy Nira rzeczywiście jest we Francji, po drugie Francja też jest ogromnym krajem, w którym odnalezienie jednego człowieka i to na własną rękę, bez pieniędzy, bez znajomości języka, byłoby niepodobieństwem.

Dlatego projekty swojej wyprawy zostawiał na wieczorne godziny półsennych rojeń, na jawie zaś podawnemu starał się jako tako zarobić na niezbędne alimenty dla Karolki i na mniej konieczny kawałek chleba i nocleg dla siebie. O zarobek zaś teraz było stosunkowo łatwiej, bo spadły duże śniegi i codzień magistrat potrzebował wielu rąk do pracy. Po zainkasowaniu dniówki Murek szedł zwykle na Leszno dowiedzieć się o listy.

Pewnego wieczora, wracając stamtąd, przechodził obok owego daszku, pod którym poznał kiedyś ową panienkę z Żoliborza. Ku swemu zdumieniu, zobaczył, że stała na tem samem miejscu i rozglądała się wokoło.

– Wiedziałam, że pana tu dziś spotkam – przywitała go uśmiechem.

– Skądże pani wiedziała? Czy to też jasnowidzenie?

– Zwykłe przeczucie. A to ładnie tak niedotrzymywać obietnicy. Miał mnie pan odwiedzić!

– Poco miałem narzucać się pani – wymijająco odpowiedział Murek. – Każdy ma swoje towarzystwo.

– Ależ ja pana prosiłam!

– Bardzo pani dziękuję.

– Widocznie zależało mi na tem! – w jej głosie zabrzmiał ton irytacji. – No, teraz musi pan koniecznie iść ze mną.

– Odprowadzę panią.

– Nie, nie. Wstąpi pan do mnie. Jestem dziś sama. Moja przyjaciółka pracuje w telefonach międzymiastowych i ma teraz nocne dyżury.

Murek zaśmiał się:

– A to szykownego kawalera pani sobie przy tej okazji wybrała.

– Jak pan mówi! – oburzyła się.

– Ja przecie nic złego… Tak tylko, na mój wygląd.

Panienka skinęła głową:

– Pański wygląd obchodzi mię o tyle, że pan bardzo zmizerniał. Czy może pan chorował?

– Całe moje życie jest chorobą.

– I ma pan smutne myśli. Wie pan, co?… Zjemy razem kolację. To będzie cudowne. Tylko niech pan nie liczy na żadne frykasy. Bułki, masło i herbata z mlekiem. To, niestety, wszystko.

– Dla mnie to już są frykasy. Ale cóż ja będę panią objadał!

Próbował się wykręcić, chociaż w gruncie rzeczy miał wielką ochotę pójść do niej. Nie dla jedzenia. Tylko, ot, posiedzieć i porozmawiać z inteligentną dziewczyną, odetchnąć raz od wielu miesięcy innem powietrzem. Poprawdzie poszedłby tam i dawniej, gdyby nie przypuszczał, że ówczesne zaprosiny były tylko chwilowym kaprysem.

Po drodze opowiadał o swoim trybie życia, o warunkach pracy, o sposobach wyszukiwania zarobku, o noclegach na pryczy, o różnych ludziach, z którymi się styka.

Panienka żywo interesowała się wszystkiem. Nie miała dotychczas najmniejszego pojęcia, że tak można egzystować i że tylu biedaków spędza w ten sposób całe życie.

W dużej, nowej kamienicy, winda jeszcze nie była czynna i panna Mika uważała za stosowne przeprosić Murka, że muszą wchodzić własnemi nogami aż na piąte piętro, co ubawiło go bardzo:

– Owszem, nie jestem przyzwyczajony włazić tak wysoko… z pustemi rękami – powiedział wesoło.

Mieszkanko było malutkie: dwa pokoiki i łazienka. Kuchnia mieściła się w niszy, a składała się z dwuch gazowych palników, zlewu i serji garnków. Przekonał się o tem zaraz na wstępie, bo Mika przedewszystkiem przystąpiła do nastawiania wody na herbatę.

W obu pokoikach stało niewiele mebli, było jasno i tak czysto, że Murek krępował się usiąść, by swem ubraniem nie zawalać obicia krzesła.

– Nie mamy ani gramofonu, ani radja – powiedziała Mika. – Zatem musimy rozmawiać. Jak się tu panu podoba?

– Bardzo ładnie i tak zacisznie, że się zapomina o reszcie kamienicy i o istnieniu paru setek ludzi, którzy obok mieszkają.

– Pan tak nie lubi ludzi?

– Kiedyś ich nie znałem – odpowiedział enigmatycznie.

– No, a lubić można tylko tych – zakonkludowała, – których się zna.

– Bardzo mi przykro wobec tego – zażartował Murek – że pani mnie nie lubi.

Potrząsnęła głową:

– Nie udał się panu dowcip, bo przecie pana znam.

– O ile można znać kogoś, widząc go drugi raz w życiu.

– Nawet nie widząc wcale.

– A to w jaki sposób? – zdziwił się.

– Ze słyszenia. Czy nie zdarzyło się panu nigdy słyszeć o sobie wiadomości, powtarzanych przez ludzi, których pan w życiu nie widział?

Murkowi przypomniały się plotki pani Rzepeckiej i przyznał:

– Owszem, ale pani nie zadaje się z takimi, z którymi ja się stykam. Zresztą choćby nawet tak było, to najwyżej dowiedziałaby się pani, że przezywają mnie wśród nich Trzewikiem.

– Jak?

– Trzewikiem.

– Bardzo niemądre przezwisko – skrzywiła się. – Skądże takie powstało?

– Ot, przygodnie. W tych sferach nikt nie posługuje się nazwiskiem, bo i niebezpiecznie.

– Dlaczego niebezpiecznie?

– Zostawia się policji wyraźny ślad.

– A większość pańskich towarzyszy niedoli pragnie uniknąć zetknięcia się z policją.

– Nie większość. Wszyscy.

– I pan też? – zapytała z przestrachem.

– I ja też.

Zamilkła i dopiero po dłuższej chwili zapytała:

– A… a czy… pan popełnił… coś takiego?

Wzruszył ramionami:

– Och, nic „takiego”. Jestem bezdomny, bezrobotny, jestem nędzarzem. To wystarczy.

Tyle goryczy było w jego słowach, że Mika, mimowolnym ruchem, oparła mu rękę na ramieniu i zarumieniła się, gdy to spostrzegła.

– Więc wszystko kwestja pieniędzy?… Nie, nie wierzę, by pan tak na świat patrzał!

– Nie ja, ludzie tak patrzą. Niechże pani sama powie, czy pieniądze nie klasyfikują ludzi. Naprzykład, człowiek zamożny jest na ulicy przechodniem, a obdartus gapiem. Ktoś, kto podróżuje z pełnym portfelem nazywany jest turystą. Niech jednak nie ma pieniędzy, już staje się włóczęgą. Żyjący w dostatkach ma tytuł „osoby”, a bogacz „osobistości”, lecz nędzarz jest tytko „osobnikiem”. Pieniądze uprawniają do nieprzestrzegania form towarzyskich. Zyskuje się opinję oryginała, biedak za to samo będzie nazwany chamem. Bogaty, gdy bije po pysku, broni swego honoru, hołysz jest poprostu opryszkiem. Nawet w kryminale rozróżnia się takie rzeczy stanowe. Gość, co świśnie miljon, jest defraudantem, a żebrak, co wyciągnie bliźniemu z kieszeni złotówkę, to złodziej.

– Tak może jest, niestety – przyznała Mika, – ale pan napewno nie w ten sposób patrzy na świat.

– Ja… Ja, proszę pani… Ja staram się jeszcze patrzeć na świat inaczej.

– I powinien pan w tem wytrwać!

– Czy ja wiem – odpowiedział po namyśle.

– Ja wierzę panu.

Murek dość lekceważąco machnął ręką:

– Co tam pani wie… Pani jest jeszcze bardzo młoda, gdyby pani przeszła to, co ja… Pani jest naiwna.

Mika zaczerwieniła się.

– Czy dlatego pan to mówi, że wierzę w pańską uczciwość i pański charakter?

W jej głosie zabrzmiała nutka urazy, lecz Murek nie zwrócił na to uwagi.

– Taka wiara jest gołosłowna.

– A właśnie, że nie!

– I bardzo… bardzo ryzykowna.

– Dlaczego?

– Niechże się pani zastanowi! Uroiła pani sobie, że spotkany na ulicy włóczęga jest ideałem uczciwości i szlachetności…

– Przypuśćmy, że uroiłam, i cóż z tego?

– A to z tego, że sprowadza go pani do swego mieszkania. I zostaje pani z nim we dwójkę, z obcym drabem, który może być najgorszym bandytą!

Zaśmiała się:

– Jestem zbyt biedna, bym miała się bać rabunku.

Murek zniecierpliwił się:

– Ale nie chodzi o rabunek!

– Tylko o co?

– O co, o co? O to, że mógłby taki drab rzucić się na panią i zrobić z nią wszystko, coby się mu podobało. Rozumie teraz pani?

– Tak.

– No, więc, co to jest, jeżeli nie naiwność?

– Znajomość ludzi.

– Pani jest paradna! – prawie rozgniewał się. – I nie radzę robić takich eksperymentów. Może pani tego jeszcze gorzko żałować. Taka młodziutka i ładna panieneczka to łakomy kąsek, zwłaszcza, gdy sama w ręce idzie, gdy wprost zaweźmie się, by facetowi wszystko ułatwić. Tak nie wolno! Jeszcze narwię się pani z filantropią na drania, a wtedy już będzie poniewczasie. Nie można ufać tak każdemu…

 

– Ja też nie każdemu, tylko panu ufam.

– I niemądrze!

– A właśnie, że mądrze!

Śmiało patrzyła mu w oczy. Murkowi przyszła gwałtowna ochota zastraszenia tej gęsi, która najwidoczniej uważała go za jakieś niewinne jagnię.

– Ech, pokazałbym ja pani, gdzie raki zimują – powiedział wstając i odtrącając nogą krzesełko. – Ale już niech tam… No, miała pani dać tę herbatkę?… Będzie, czy nie?

Umyślnie przybrał ton opryskliwy, lecz na Mice nie zrobiło to żadnego wrażenia. Przeciwnie. Zaśmiała się i zawołała:

– Jest pan bardzo grzeczny i dlatego już dostanie pan herbaty.

– Grzeczny, grzeczny – wzruszył ramionami. – Ja monopolki napiłbym się, nie herbaty. Może mi pani jeszcze da cukierka!

W żaden sposób nie dawała się zastraszyć ani zgorszyć. Nakryła do stołu i wesoło gawędząc, smarowała Murkowi bułki masłem.

– Nie – powiedziała wreszcie z przekonaniem. – Pan nie potrafi być groźnym.

– Jakto? I nic się pani nie boi?

– Ani trochę.

– Chyba dlatego, że Bóg podobno czuwa nad niewiniątkami.

– Nie tylko.

– A cóż jeszcze?

– A to, że pan nie może być niebezpieczny dla mnie, bo… pan się kocha w innej.

– Niech pani nie wyobraża sobie, że dla mężczyzn to jest równoznaczne z nienawiścią do reszty kobiet.

– Dla ogółu mężczyzn zapewne. Ale pan jest wyjątkiem.

– Słowem, uważa mnie pani za fujarę ostatniego rzędu?

Nic nie odpowiedziała, tylko zaśmiała się wesoło.

– I niechże mi pani wobec tego wyjaśni, po kiego licha zaprosiła mnie pani do siebie.

– Och, mój Boże, poprostu chciałam mieć towarzystwo przy kolacji.

– Akurat moje?

– Tak.

– Lepszego już w Warszawie nie było?

– Pojęcie „lepszości” jest względne.

– Nie, proszę pani – nie ustępował Murek. – Niech pani nie wykręca się sianem. Mówiąc szczerze, to pani mnie wtedy pierwsza na ulicy zaczepiła. Pod tym daszkiem, podczas deszczu….

– I cóż z tego?

– Więc poco? Korzyści pani żadnej odemnie mieć nie może. Bo nawet węgla do pieców tu nosić nie trzeba: centralne ogrzewanie. Z nudów też pani tego nie zrobiła, bo kto od świtu do zmroku pracuje, nie ma czasu na wybryki z nudów. Podobać się też pani nie mogę, więc o cóż chodzi?

– Nie wie pan, że kobiety miewają kaprysy?

– Zawracanie głowy. W każdym najkapryśniejszym kaprysie musi być jakaś przyczyna.

– No, więc proszę: – Pan mi się podoba:

Murek spojrzał na nią ponuro. Zdawało mu się, że ta panieneczka kpi sobie z niego. Uczuł się tem boleśnie dotknięty.

– A ja pani powiem – odezwał się po pauzie – że to jest i nie subtelne i nawet okrutne drwić z kogoś, dlatego, że jest oberwusem i nędzarzem.

– Ależ proszę pana – krzyknęła Mika. – Ja mówię szczerze, mówię prawdę. To pan jest bardzo płytki jeżeli pan przypuszcza, że podobać się można tylko dzięki elegancji, czy tam ogolonej twarzy! Wstydziłby się pan doprawdy!

Była podniecona i rozgniewana. Murek przyglądał się jej ze zdumieniem.

– Tak! – mówiła wzburzona. – I trzeba być bardzo gruboskórnym, żeby nie widzieć, że się podoba kobiecie, a w dodatku podejrzewać ją o kpiny!

– Na miły Bóg! A cóż się pani we mnie podoba?… Czy ten brud i łachmany, czy to, że jestem fujarą i gruboskórnym?…

– Już teraz nic się nie podoba! – powiedziała z gniewem i zaczęła szybko sprzątać ze stołu.

Zabrała szklanki i Murek słyszał, jak głośno myła je nad zlewem. Nagle stanęła na progu i gestykulując mokremi rękami zawołała:

– I żeby pan nie wyobrażał sobie, że mam jakiekolwiek wyrachowanie.

– Wcale sobie nie mogę wyobrazić, gdybym nawet chciał.

– Bo ja wiem, że się panu ja właśnie nie podobam! Wiem z całą pewnością. Bo gdybym się panu podobała, toby pan nie zapomniał, jak wyglądam i poznałby mnie pan!

– Jakto poznałbym?

– Najprościej w świecie. Choćby tak, jak się poznaje każdego człowieka, czy choćby przedmiot, jeżeli wywarł na nas wrażenie dość silne, by zapamiętać jego wygląd.

– A wie pani! – zainteresował się Murek. – Że i mnie się wydawało, że już gdzieś panią widziałem…

– Otóż to! Nie raczył pan zwrócić na mnie uwagi.

– Ja bardzo przepraszam….

– Niema za co. To nie pańska wina, tylko moja. Trochę mi przykro, ale to nawet i lepiej.

– Więc niech mi pani przypomni!

– Nic nie przypomnę.

– Proszę mi chociaż powiedzieć, czy spotkałem panią tu, w Warszawie, czy gdzieś na prowincji, czy może kiedy w pociągu?…

– W sa-mo-lo-cie!! – wysylabizowała.

– To niemożliwe. Ja nigdy nie latałem.

– O? Serjo? To wielka szkoda – zaczęła umyślnie mówić szybko. – Podróż lotnicza to bardzo przyjemna rzecz. Daje dużo emocji, no i widoki, co za widoki! Pozatem szybkość i czystość takiej podróży. Ani odrobiny kurzu. Bo i skądby. Taki pęd powietrza wszystko wydmucha.

Napróżno próbował jej przerwać i prosił, by powiedziała, gdzie i kiedy się spotkali?

– Nic z tego – powtarzała. – Mówmy o lotnictwie.

Wreszcie zawyrokowała.

– Za to, że pan mnie sobie nie przypomina, musi pan być ukarany. Zgoda?

– Zgoda.

– Przyjmuje pan pokornie karę?

– Najpokorniej.

– Więc trzymam pana za słowo! Otóż za karę pańska ciekawość musi odcierpieć. Owszem, powiem panu gdzieśmy się widzieli i kiedy to było, ale powiem dopiero wtedy, gdy uznam to za stosowne.

– Ale jeszcze przed moją śmiercią? – zrobił płaczliwą minę.

– Napewno – skinęła głową. – I przekonam się, czy pan ma męski charakter, czy będzie pan mnie nudził pytaniami, albo starał się dowiedzieć od kogoś innego, czy lojalnie zaczeka pan na moje osobiste rewelacje.

Pomimo solennej obietnicy Murek nie mógł przestać o tem myśleć i napróżno łamał sobie głowę.

Mika umiejętnie skierowała rozmowę na inne tematy: Murek ani się spostrzegł, jak zaczął jej opowiadać o swojej przeszłości, o ohydnej intrydze, przez którą został zredukowany w magistracie, o stopniowem staczaniu się w coraz gorszą nędzę, o beznadziejnej miłości do narzeczonej, której nie może zapewnić nawet najskromniejszego domu, o bezowocnych wysiłkach w celu znalezienia jakiejkolwiek posady.

Panienka słuchała z nieukrywanem przejęciem, wypytywała o szczegóły i często jej głos stawał się drżący, a oczy wilgotniały.

– To nie może tak być, nie może! Jest sposób. Napisać do Prezydenta.

– Co napisać?…

– Wszystko! Wszystko tak, jak pan mi to przed chwilą opowiedział. I prosić o rehabilitację, o sprawiedliwość, o powrót na dawne stanowisko, albo o nowe. To jest niepodobieństwo, by głowa państwa, by zwierzchnik najwyższy pozostawił to bez rozpatrzenia! Jestem przekonana, że to pomoże.

Murek zastanowił się i westchnął:

– A no, może i ma pani rację. Spróbuję.

– Niech pan to napisze, ale obszernie, z nazwiskami, z datami. Wszystko. A ja poproszę Marjetkę, by przepisała to na maszynie.

– Jaką Marjetkę?

– Kosicką, moją przyjaciółkę, u której tu mieszkam. Bardzo dobra i bardzo uczynna dziewczyna. Tylko nie wiem, czy….

Zawahała się i umilkła. Murek powiedział:

– Cóż ja będę ją swojemi sprawami trudził…

– Ach, nie, nie to. Tylko widzi pan, ona… może nie zechce pisać tej skargi, bo to do Prezydenta, a ona nie uznaje naszych władz.

– Jakto nie uznaje?

– Marjetka jest komunistką. Tylko – przestraszyła się – niech pan tego nikomu nie mówi! Broń Boże! Mogliby ją aresztować.

Murek wzruszył ramionami:

– Powinni.

– Ale ona nic złego nie robi – broniła przyjaciółki Mika. – A każdemu wolno mieć takie przekonania, jakie uważa za najlepsze. Złota dziewczyna. Napewno zgodzi się, już dla mnie to zrobi.

Umówili się, że za dwa dni spotkają się pod znanym daszkiem, dokąd Murek miał przynieść rękopis skargi.

Najgorzej było z pisaniem. Znał wprawdzie w mieście kilka takich klatek schodowych, gdzie bezpiecznie można było usadowić się na parapecie okna, przynajmniej póty, póki dozorca nie spędzał. Jeszcze wygodniej byłoby w Urzędzie pocztowym, lecz czatujący tam wywiadowcy lubili zbyt często zapraszać podejrzanie ubranych na przesłuchiwanie do komisarjatu. O pisaniu na świeżem powietrzu nie mogło być mowy. Nastały silne mrozy, od których grabiały nietylko palce, lecz i całe ciało stawało się sztywne i obolałe. Przez marynarkę, sweter i dwie koszule chłód przenikał z taką łatwością, jakby człowiek wcale na sobie nic nie miał. Na Kercelaku w związku z tem ceny palt poszły w górę. Za najlichszą jesionkę, porządnie już przetartą żądano najmniej piętnastu złotych. Co sprytniejsi współlokatorzy z noclegów zaopatrzyli się od dawna w watowane palta, lub nawet w kożuchy. Lecz Murek ani umiał, ani chciał posługiwać się ich sposobami.

Dlatego nie wykończył swego obiecanego elaboratu na czas i nie stawił się w umówionym dniu pod daszek. Przypilnował Mikę dopiero pod koniec tygodnia i wręczył jej plikę arkusików różnego formatu, zapisanych gęsto ołówkiem.

Kazała mu zgłosić się na Żoliborz, ale po niedzieli, gdyż Marjetka obiecała przepisać, gdy skończy nocne dyżury w telefonach.

W wyznaczonym terminie robota rzeczywiście była skończona. Mika wręczając to Murkowi, powiedziała:

– Marjetka koniecznie chce pana poznać.

Murek zrobił niechętny gest ręką.

– Och – zgorszyła się Mika. – Nie odmówi jej pan tego. Była przecie dla pana tak życzliwa.

– Ale poco?

– Twierdzi, że musi z panem pomówić. Coś tam gadała, że jest pan na błędnej drodze i że szkoda takiego człowieka. Obiecałam jej, że was poznajomię. Tembardziej, że wspomniała o możności pracy dla pana.

To zainteresowało i Murka, niestety, Mika nic bliższego powiedzieć nie umiała. Natomiast wygadała się, że sama na swoją rękę robiła starania, by znaleźć dlań jakieś zajęcie w firmie, w której pracuje. Na nieszczęście wszystko spełzło na niczem, gdyż i tam redukują personel biurowy.

– I mnie taki los spotkał – zakończyła, rozkładając ręce.

– Co pani mówi?…

– Och – uspokoiła go. – Z biura musiałam ustąpić, ale dano mi inną pracę. W laboratorjum.

– A cóż to za firma? Chemiczna?

– Tak. Fabrykacja różnych lekarstw, preparatów, specyfików. Bardzo duża firma. Napewno zna ją pan, chociażby z reklam. „A. Zleist i Spółka”.

– Oczywiście, wiem – potwierdził. – A co pani w tem laboratorjum robi?

Mika zlekka zarumieniła się:

– Ach, bardzo nieprzyjemne rzeczy. Nawet obrzydliwe… Bo widzi pan, ja pracuję teraz w wydziale preparatów hormonowych. Tam wycina się różnym biednym zwierzątkom pewne gruczoły, których wydzielina idzie na wzmocnienie… temperamentu rozmaitych pań i panów. Brr… Gdyby ci pacjenci wiedzieli, jak dla nich cierpią biedne koguty, kury i króliki!… Ja, po tem wszystkiem, za żadne skarby nie wzięłabym do ust tych pastylek, anibym pozwoliła zastrzyknąć sobie tych hormonów. Człowiek jest najbardziej egoistycznem i bezlitosnem stworzeniem na ziemi. Najpierw odbiera biednym zwierzętom ich radość życia, a później je całe zjada…

– Jakto zjada?… To wy tam jecie te swoje ofiary?

– Gdzież tam. Nie my. Ale przecież w każdej restauracji można dostać porcję kapłona, czy pulardy.

Murek z niedowierzaniem patrzył na delikatne, wątłe, niemal przezroczyste ręce Miki. I temi właśnie ślicznemi rękami wykonywała ona owe obrzydliwe operacje.

– I może pani to robić? – zapytał z niedowierzaniem.

– Muszę – uśmiechnęła się smutnie. – W biurze nie było pracy, zaproponowano mi to zajęcie, cóż miałam począć? I za to powinnam być wdzięczna.

– Ależ to są świnie – oburzył się. – Żeby młodej panience dawać tak bezwstydną robotę! To nie mogli znaleźć w całej firmie innego miejsca, a tam postawić mężczyznę?

– Zapewne. Ale mężczyznom więcej trzebaby płacić. A my dostajemy po sto czterdzieści złotych miesięcznie. Niech pan nie myśli, że pracuję tak sama. Jest nas przeszło dwadzieścia kobiet. Przeważnie młode panienki. Są dwie studentki medycyny i te przynajmniej niejako są w swoim fachu, ale inne nic z tem wspólnego nie mają. Jedna naprzykład studjuje inżynierję lądową, druga jest w Konserwatorjum, a ja mam koleżankę, rzeźbiarkę, z którą kiedyś uczyłyśmy się w Szkole Sztuk Pięknych. Cóż począć. Trzeba. Spoczątku brzydziłam się okropnie i wstydziłam się, ale do wszystkiego widocznie można się przyzwyczaić. Może i nie zdecydowałabym się na te hormony, ale Marjetka zakrzyczała mnie, że żadna praca nie przynosi ujmy i że trzeba gwizdać na przesądy.

– O, przepraszam – zaoponował Murek. – Praca wprawdzie nie przynosi ujmy, ale gwizdanie na to, co pannie Marjecie podoba się nazywać przesądami, to całkiem inna para kaloszy. To wcale nie przesąd. Mężczyźni są właśnie do tego, by brać na siebie wszelką nieprzyjemną i brutalną pracę. Bo chcą w kobiecie widzieć coś lepszego i czystszego od siebie. I muszą starać się, by osłonić ją przed wszystkiemi brudami życia. Gdybym ja był dyktatorem, czy tam innym królem, wydałbym ustawy, zabraniające zatrudniania młodych dziewcząt przy podobnych świństwach. Kobieta powinna być upiększeniem, ozdobą, piękniejszą stroną naszego życia. Należy pielęgnować w niej dobroć, szlachetność, subtelność uczuć, żeby mężczyzna, wracając do domu, mógł przy niej i dzięki niej, zapomnieć o wszystkiem, co w walce o byt jest złe i brudne, by miał obok siebie żywe źródło wiary w inne wartości, niż chleb i władza, w wartości duchowe. Dlatego wogóle jestem przeciwnikiem pozadomowej pracy kobiet.

 

– Więc lepiej niech umierają z głodu?

– No, nie – zawahał się Murek. – Obecne czasy nie są normalne. Ale należy dążyć do zupełnego uwolnienia kobiet od zajęć zarobkowych, od walki o byt, od babrania się w tem, co mocniejsze męskie nerwy zniosą, przed czem twardszy charakter męski nie ugnie się, a co kobietę najczęściej złamie i zaszarga.

Mika zapytała bez przekonania:

– Więc według pana kobieta ma być lalką do zabawy?

– Wcale nie lalką – zaprotestował. – Powinna być łącznikiem między duszą męża, a tym światem piękna i radości, o którym gotów zapomnieć grzęznąc po uszy w trosce o byt. Czyż to nie szczytne i nie wielkie zadanie?… W uboższych warstwach społecznych kobiety pracują narówni z mężczyznami. A skutek? Oboje zmieniają się w otępiałe zwierzęta pociągowe, dla których poza trudem i jedzeniem nic już niema.

Zamyślił się i po chwili dodał:

– Kobieta, którą kocham, mogłaby mi dać pełnię szczęścia, ową całą piękną stronę życia. Niestety, ja nie mogę zapewnić jej takich warunków egzystencji materjalnej, bez jakich najcudowniejszy kwiat uwiędnie.

Mika lekko przybladła:

– A nie boi się pan zawodu?

– Jakiego zawodu?

– No, przypuśćmy, że zdobył pan już owe warunki materjalne. Czy jest pan pewien, iż pańska ukochana potrafi dać z siebie to, czego się pan po niej spodziewa?

– Oczywiście – bez wahania odpowiedział Murek, lecz nagle ścisnęło mu się coś w sercu i dorzucił: – O ile na świecie wogóle istnieją rzeczy pewne, całkowicie pewne.

Mika nalała dwie szklanki herbaty i smarując masłem bułkę powiedziała z namysłem:

– Owszem. Są rzeczy pewne. Jeżeli się kogoś zna bardzo blisko, jeżeli nie są przed nami skryte żadne myśli danej osoby, jeżeli wiemy o każdym jej kroku…

Murek nagle spochmurniał…

– Znam takie wypadki – wolno ciągnęła Mika – gdy wierzono komuś, absolutnie nie zasługującemu na zaufanie. Miłość zaślepia. Czy naprzykład pan… Ja przepraszam, że wtrącam się do tych rzeczy, ale mówię tylko dla przykładu. Czy naprzykład pan nie ma żadnych wątpliwości co do postępowania kobiety, którą kocha? Czy niektóre rzeczy nie wydają się panu tajemnicze, niezrozumiałe?…

– Skąd… skąd pani wie?… – zapytał ochrypłym głosem.

– Nic nie wiem – wzruszyła ramionami.

Murek uśmiechnął się z przymusem:

– Dziwna z pani dziewczyna. Ja takich obaw nie mam, chociaż…

– Chociaż byłyby do nich podstawy? – podchwyciła.

– Tak… Ale zewnętrzne. Pozory.

Po chwili dodał:

– Rzeczywiście mało ją znam. Zamało. Złożyło się na to wiele przeszkód. Nieuniknionych. Widzi pani, ja sam przed nią musiałem zataić moje bezrobocie, bezdomność i nędzę. Może było to z mojej strony tchórzostwo. Nie chciałem jej tem przerazić, jej, która napewno wogóle nie wyobraża sobie, by można było żyć tak nędznie.

– Więc ona pochodzi z warstwy zamożnej?

– Tak, chociaż teraz jest też zmuszona do pracy.

– Ach, więc o to chodzi. Zakochał się pan w niej, gdy jeszcze była aniołem, który nie skalał swych stóp dotknięciem ziemi. I dlatego właśnie zakochał się pan w dziewczynie z warstwy próżnującej… Dla zapewnienia sobie w domu istoty czarodziejskiej i nieziemskiej. A ona jest taką snobką, że wstydziłaby się pana, dźwigającego ciężary i sypiającego w domach noclegowych?… Czy tak?…

W spokojnym i ciepłym głosie Miki zadźwięczały ostre tony, niemal szyderstwa.

– A czy nie przypuszcza pan, że ten anioł upiększa życie komuś innemu?… Czy nie rozumie pan, że ten anioł nigdy, słyszy pan, nigdy nie potrafi ocenić pańskiego ciężkiego trudu i pańskich zgrubiałych rąk i żadnej pracy?… Czy ten anioł, po rozebraniu się z kosztownych piórek, nie okaże się zwykłym pasorzytem?!…

Na twarz Miki wystąpiły czerwone plamy, oczy straciły swój łagodny wyraz i uderzały gniewnemi spojrzeniami, ręce kurczowo ściskały serwetkę.

On siedział ponury i najgorsze podejrzenia zaczęły go dręczyć. Nie umiał się zdobyć na obronę. Chociaż od wczesnego ranka nie miał nic w ustach, zapomniał o głodzie.

– Pójdę już – zerwał się z krzesła.

Mika opamiętała się:

– Ależ pan nic nie jadł!

– Nie mogę – powiedział szczerze. – Pani powinna to zrozumieć. Nie mogę.

– Co ja narobiłam! – załamała ręce. – Proszę pana! Niech pan tego na serjo nie bierze. Ja bardzo przepraszam. Proszę mi wierzyć, że ja tylko przez życzliwość dla pana…

– Wierzę – mruknął i sięgnął po czapkę.

Mika zastąpiła mu drogę:

– Nie gniewa się pan na mnie?

– Skądże…

– Napewno nie?

– Nie, bo i za co? Mówiła pani od serca… A ja… Ja wolałbym już, żeby było bodaj i to prawdą, bylem nareszcie wiedział… Ach, żebym coś pewnego wiedział…

Chwyciła go za rękę:

– Pan szczerze to mówi? Chce pan?…

Wpatrzył się w nią z przerażeniem:

– Co pani wie?…

– Mniejsza o to. Ale dam panu coś bardzo ważnego. Niech pan jutro czeka na mnie pod daszkiem. Przyjdzie pan?

– Przyjdę. Ale niech mi pani zaraz powie…

– Nie – przerwała stanowczo. – Nic panu dziś powiedzieć nie mogę, a potrzebnych rzeczy nie mam w ręku. Przyniosę je panu jutro. Dowidzenia.

– Dowidzenia – automatycznie odpowiedział Murek i półprzytomny zbiegł ze schodów.

Cięty mróz szybko przywrócił mu przytomność. Biegł kilkadziesiąt kroków, później zwalniał i z całej siły rozcierał uszy, nos i policzki, by znowu przejść w kłusa. Ostre powietrze rozpierało płuca i aż hamowało oddech. Z Żoliborza na Leszno dobrych kilka kilometrów przebył Murek w niespełna półgodziny. Brama jeszcze była otwarta, a stary Niecka w olbrzymim kożuchu i bezgłośnych wojłokowych stęporach czekał przy furtce na przepisową godzinę

Murka przywitał krótko:

– Tam listy do pana Franciszka są.

– Skąd?

– Dyć z poczty. Skąd mają być?

Wpadłszy do ciepłej izby, miał wrażenie, jakby go wyjęto z ukropu. Nieckowa podała mu dwa listy. Z trudem otworzył zgrabiałemi palcami pierwszy: była to odmowna odpowiedź na prośbę o posadę w Poznańskiej Fabryce Karoserji. Drugi: poznał charakter pisma babci Horzeńskiej. Na białej ćwiartce papieru widniało kilka zdań:

„Jestem poważnie chora i dopiero dziś czuję się o tyle lepiej, że mogę Panu odpisać. Zresztą nie było z czem się śpieszyć. Dowiedział się Pan już dawno wszystkiego z prasy. Jest to podła dziewczyna i niech jej Bóg przebaczy naszą hańbę i wstyd, a Pańską krzywdę, bo ja nawet teraz, w przeddzień śmierci, przebaczyć nie umiem. Dla Pana to szczęście, że jeszcze nie była Pańską żoną”.

Murek nie słyszał ani zaproszeń do ogrzania się przy piecu, ani pytań, ani rozmowy rodziny Niecków.

Raz po raz czytał list, stojąc nieruchomo wpatrzony w litery, które zaczęły mu skakać przed oczyma i zlewać się w niezrozumiałe wykrętasy. W głowie zakręciło się i zatoczył się pod ścianę, przy której byłby upadł, gdyby nie podchwyciła go Julcia.

W izbie zrobił się rwetes. Murka przemocą usadzono na krześle, a zięć Niecków wmusił w niego spory kubek wódki. Na półgłośne protesty żony, odpowiedział z pasją:

– Chcesz, żeby człowiek kopyta wyciągnął?!… Nie widzisz, że jakieś nieszczęście na niego spadło?… Wódki będzie żałować!

Murek słyszał to, jak przez sen. Po kwadransie jednak stopniowo odzyskał świadomość. Alkohol rozgrzał stężałą od mrozu krew, serce zaczęło bić mocno i równo.

Wzrok trafił na zaciśnięty w garści arkusik papieru. Przetarł oczy i przeczytał jeszcze raz.

– Cóż ona zrobiła?! – zapytał głośno, aż wszyscy spojrzeli nań z zaciekawieniem.

Spostrzegł się i wstał. Zdawkowemi słowami przeprosił, podziękował i wyszedł. Wódka wypita na czczy żołądek działała zbyt silnie. Zataczając się, dobrnął na Dziką do Cyrku i zwalił się na pryczę, jak kłoda. Dopiero zrana ból dał mu znać o odmrożeniu, którego musiał się nabawić, idąc z Leszna. W kieszeni znalazł zmięty list babci Horzeńskiej.

Próżno głowił się nad nim przez cały dzień, próżno chodził po administracjach dzienników, szukając w kompletach pism jakichkolwiek wyjaśnień.

Wieczorem o umówionej porze czekał pod daszkiem. Mika przyszła punktualnie. Była zdyszana i podniecona.

– Dam panu to – zaczęła – ale pod jednym warunkiem. Musi mi pan dać słowo honoru, że żadnego głupstwa pan nie zrobi.