Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Przy lada sposobności, o którą pisarzowi, wciąż mającemu styczność z robotnikami, nie było trudno, w małych dawkach sączyło się tę propagandę z naiwną i pozornie obojętną miną.

W bytowaniu Murka, w związku z wstąpieniem do warsztatów kolejowych, zaszła jeszcze jedna zmiana. Mianowicie musiał przedstawić dowód zameldowania, a zatem zameldować się naprawdę, czyli znaleźć dla siebie jakiś niedrogi kąt. Zresztą sam oddawna tęsknił już do tego.

O wynajęciu najskromniejszego bodaj pokoiku z zarobków pisarza warsztatowego nie było co marzyć. Jedyną możliwością pozostało tak zwane podnajęcie kąta, czyli łóżka przy jakiejś rodzinie. Po krótkich poszukiwaniach znalazł coś odpowiedniego. Na parkanie przylepiona była kartka z zawiadomieniem, że jest wolne „pomieszczenie dla kawalera, przy familji”. Przy ulicy Solec, w niedużej kamienicy, na drugiem piętrze, w dwupokojowem mieszkanku, było czysto i schludnie, chociaż ubogo.

Stara, koścista kobieta, o wielkich czarnych oczach, nieprzyjemnie przenikliwych, obejrzała Murka krytycznie i krzyżując ręce na wypukłym brzuchu, zapytała:

– Szanowny pan względem czego?

– Ogłoszenie przeczytałem. Szukam pomieszczenia.

– A zatrudnienie pan ma?

– Mam.

– A gdzie?… Bo ja tylko wypłacalnym osobom wynająć mogę.

– Pracuję w warsztatach kolejowych.

Stara zamyśliła się i powiedziała gniewnie:

– Zgóry płacić trzeba. Ja tam łatków, ni łachudrów nie potrzebuję. I jak pan chcesz: z pościelą, czyli też bez?

– To zależy, ile będzie kosztować.

– Z pościelą trzydzieści, bez pościeli dwadzieścia i pięć, i szkoda gadać. Targować się idź pan do żydów. U mnie wszyscy tak płacą.

Odstąpiła nabok i ruchem podbródka wskazała żelazne łóżko, stojące w kącie, nieco powyginane, lecz zakryte czystą kolorową kapą z nakrochmalonego kretonu.

– Tutaj – dorzuciła krótko.

Oprócz wskazanego w pokoju stały jeszcze trzy łóżka i ceratowa kanapa. Mniejwięcej przez środek pokoju przeciągnięty był drut, na którym wisiała rozsunięta obecnie kwiecista perkalowa kotara. Drewniana podłoga wyszorowana była do białości i w kierunkach widocznie bardziej uczęszczanych, zasłana rozłożonemi gazetami.

W małej kuchence obok stało duże, meblowe łóżko, komoda i stół, przykryty żółtą ceratą, przeświecającą spod ażurowej, szydełkowej serwety.

– A kto tu jeszcze mieszka? – zapytał Murek.

– Pański interes?… Ludzie mieszkają. Porządne ludzie. Ja z córką w kuchni, a tu suplikatory.

Obtarła usta fartuchem i poufniejszym tonem dodała:

– A jeżeli masz pan jakie lepsze rzeczy, to mogę do siebie, do komórki wziąć pod klucz. Zawsze bezpiecznie na ludzką pokusę.

Murek machnął ręką:

– Na moje tam nikt się nie połakomi.

Stara zaniepokoiła się:

– A płacić trzeba zgóry!

– Dobrze, dobrze. Ma pani tu zadatku trzy złote – uśmiechnął się – a wieczorem zajadą tu wozy meblowe z mojemi rzeczami.

Już chciał wychodzić, lecz gospodyni zatrzymała go oświadczeniem, że dokumenty musi jutro dać do zameldowania i to nie żadne lewe, tylko akuratne, bo ona z policją nijakich spraw mieć nie chce.

Pożegnał ją zapewnieniem, że wszystko będzie w porządku. W bramie zaczepił dozorcę domu i dowiedział się, że owa baba jest z lepszej familji, gdyż jej rodzice mieli mydlarnię na Okopowej, ale wyszła zamąż za śmirusa i drania, „któren teraz we więźniu wyrok odsiaduje”. Ale ona sama znaczy się, pani Koziołek, jest porządną lekatorką, a żyje z wróżenia i nijakiej lekramy nie potrzebuje, bo na całem Powiślu każdy wie, że jak pani Koziołek co powie, to sprawdzi się, jak ament w pacierzu.

Co do jej sublokatorów nie umiał udzielić bliższych informacyj.

– Spokojne ludzie – kiwnął tylko głową.

Tegoż wieczora Murek poznał prawie wszystkich. Najwygodniejsze łóżko w kącie przy piecu zajmował szpakowaty brunet o zakrzywionym nosie, ruszający się wolno i z namysłem cedzący słowa. Ze swego rodzaju szacunku, z jakim zwracali się doń współlokatorzy, można było wywnioskować, że w tem gronie jest najpoważniejszy. Zresztą, jego ubranie, czysta bielizna i niespracowane ręce zdawały się świadczyć, że żyje sobie niezgorzej. Mówiło się o nim: pan Piekutowski. Jeden tylko z całego towarzystwa nazywał go Felusiem i traktował go poufalej. Tego nazywano poprostu majstrem. Był niski, raczej gruby, o nadmiernie rozrośniętej klatce piersiowej. W bladej i gąbczastej twarzy, gęsto usypanej śladami po ospie, świeciły mu się małe, niebieskie i złe oczy.

O ile pan Piekutowski nie zwracał uwagi na przybysza, o tyle Majster zainteresował się nim żywo z tak niezdarnem udawaniem poczciwego gadulstwa, że Murek odrazu zorjentował się, iż biorą go na spytki.

Miałby wielką ochotę „odstawić” z miejsca Majstra, do którego poczuł niechęć, lecz postanowiwszy uprzednio utrzymywać z współmieszkańcami poprawne stosunki, zbywał natrętne wypytywania zwięzłemi ogólnikowemi odpowiedziami, że pracuje tu i tu, że zarabia mniej, niżby chciał, że długo był bezrobotny, a dawniej mieszkał na prowincji, że jest nietrunkowy, że uchował się w kawalerskim stanie.

Rozmowy tej z pozorną obojętnością słuchali wszyscy, nie wyłączając gospodyni, siedzącej w kuchni przy stole i zajętej cerowaniem bielizny.

Trzeci lokator, pan Wicuś, chuderlawy blondyn o koszlawej i pokrytej bliznami szyi, inwalida wojenny, dogadywał wesoło, usiłując do każdego wypowiedzianego słowa doczepić opowiadanko o tem, co mu dzisiaj lub też kiedyś przytrafiło się w jego budce z papierosami na ulicy Dobrej.

Nie zwracając najmniejszej uwagi na rozbierających się lokatorów, po kuchni i po pokoju krzątała się córka pani Koziołkowej, prawie trzydziestoletnia, rosła i silnie zbudowana kobieta, z tęgiemi białemi łydami i dużym, jędrnym biustem. Jej domowa letnia sukienka, sięgająca zaledwie do kolan, była tak obcisła i odsłaniała tyle zdrowego młodego ciała, że robiła wrażenie zupełnej nagości, za którą nieznacznie wędrowały oczy wszystkich mężczyzn. Tylko twarz miała wręcz obrzydliwą, długą, zwisającą ciężko ku przodowi, z ledwie zarysowaną wypukłością nosa, jakby wciągniętego na całej swej długości między policzki. Okrągłe, zamglone oczy i grube, wywinięte wargi przy zupełnym niemal zaniku podbródka nadawały tej twarzy wyraz barani, czy koźli.

– Żebym miał taką mordę – mruknął Wacuś – tobym na niej nawet siadać nie chciał.

Pomimo tej fatalnej brzydoty Idalka, czy też, jak ją na całem Powiślu nazywano, Ibalka, miała już trzech mężów. Po dwóch pierwszych owdowiała, trzeciego, konduktora z tramwajów, rzuciła, gdyż – jak mówiono – nastarczyć jej nie mógł, a w mieszkaniu na klucz zamykał.

Idalka posprzątała to i owo, rozłożyła pościel na kanapie, zaciągnęła kretonową zasłonę, przez co kanapa znalazła się jakby w osobnym pokoiku i, wyszczerzywszy swoje długie, rzadkie i żółte zęby, powiedziała bardzo niskim, matowym głosem:

– No, to i dobranoc, chłopy.

– Dobranoc – odpowiedział tylko Murek.

Inni nie zareagowali wcale. Idalka przeszła do kuchni, cokolwiek przymknąwszy drzwi za sobą. Po chwili rozległ się stamtąd plusk wody.

Majster podrapał się po plecach i oświadczył szeptem:

– Myje się, ścierwo.

– A kto śpi tam, na kanapie? – zapytał go Murek.

– Tam?… Kobieta jedna.

– To jest dziewucha! – dorzucił Wacuś i cmoknął smakowicie.

Pan Piekutowski, rozwiązując tasiemki przy długich, białych kalesonach, odezwał się łagodnie:

– Lepiej nie roztkliwiaj się, Wacuś. Nie dla psa kiełbasa.

Wacuś westchnął i machnął ręką:

– Czy ja nie wiem?

– No, to i nie gadaj – ostro uciął Majster.

– A pan, panie szanowny, – zwrócił siłę Piekutowski do Murka – też musisz być poinformowany, że owa kubita, czyli panna Arletka, to ma swojego narzeczonego, co bardzo nie lubi, jak mu kto w jego sprawy nos wsadza.

– No, to i w porządku.

Kiwnął głową i wyciągnął się pod kołdrą.

– Feluś, gasić? – zapytał Majster.

– Gaś!

Majster wyskoczył z łóżka i poczłapał bosemi nogami do kontaktu, stąpając piętami i zadzierając do góry palce. Wacuś, który zajęty był obliczaniem czegoś w notesie, z rezygnacją złożył swoje papierki i wepchnął pod poduszkę.

Zaległa cisza. Przez chwilę jeszcze z kuchni dolatywało stękanie starej, układającej się do snu, później i tam zgasło światło.

Murek, który za przykładem współlokatorów, położył się w kalesonach, teraz je ściągnął pod kołdrą. Tak przyjemnie było czuć dotyk prześcieradła do nagiej skóry. Od tak dawna już nie spał w łóżku. Dotyk zimnej poduszki był poprostu rozkoszny.

Zasnął szybko, lecz wkrótce się obudził. W pokoju było prawie ciemno. Pomimo to odróżnił wyraźnie jakąś sylwetkę, posuwającą się przez środek pokoju. Podłoga skrzypiała. Wśród ciszy rozległ się szelest przy łóżku pana Piekutowskiego i ozwał się jego zaspany szept:

– Poszła do cholery, ty szlajo!…

Jednocześnie łóżko zaskrzypiało. Chwila szamotania się i warknięcie pana Piekutowskiego:

– Nie odczepisz się?…

Widocznie jednak adresatka tych wezwań nie myślała się do nich zastosować, gdyż słychać było tylko jej gardłowe sapanie. Wkrótce szamotanie się ustało, a raczej przeszło w urywany rytm.

Murek odwrócił się do ściany i naciągnął kołdrę na ucho. Spoczątku myślał, że nie zaśnie, zmęczenie jednak silniejsze było od wyobraźni, która pod pewnemi względami niemal zanika u ludzi, co od szeregu miesięcy nie najadali się nigdy dosyta.

O świcie, zanim jeszcze odezwały się ranne syreny fabryczne, Murek się obudził. W pokoju było duszno. Podniósł głowę i ze zdumieniem zobaczył na sąsiedniem łóżku leżącą obok Wacusia Idalkę, zupełnie odsłoniętą, z jedną ręką zwisającą do podłogi i z szeroko otwartemi ustami.

Wzdrygnął się, naciągnął ubranie i poszedł do kuchni umyć się nad zlewem.

Gdy już wychodził, zaczęli się podnosić i inni. Idalkę Wacuś nakrył kołdrą.

– Śmierci na nią niema – zajęczał żałośliwie.

 

– Życie z człowieka wyciśnie szantrapa – potwierdził Majster.

Przez szparę w zasłonie Murek zerknął na kanapę. Pościel nie była ruszona. Widocznie owa Arletka spędziła noc gdzieindziej.

Wychodził właśnie z bramy, gdy zatrzymała się taksówka i wyskoczyła z niej ładna, śniada panna w długiej czarnej jedwabnej sukni. Murek przez tę chwilę, kiedy płaciła szoferowi, zdążył zauważyć, że ma bardzo umalowaną twarz i śmiałe spojrzenie.

Poczekał aż weszła do bramy i zapytał dozorczynię:

– Co to za panienka?

– Panienka to ona w łokciu – jowialnie oświadczyła kobiecina – a mieszka u tejto wróżki, co i pańska osoba. U pani Koziołek.

– Aha! Arletka – pomyślał Murek.

Tegoż dnia miał sposobność poznać Arletkę osobiście. Gdy wrócił do domu, nie było w pokoju nikogo poza nią. W kuchni coś pitrasiła stara Koziołkowa.

Arletka w długim różowym szlafroku siedziała przy oknie i lakierowała paznokcie. Teraz nie była wcale umalowana i przez to wydała się znacznie młodsza. Napewno nie miała więcej, jak dwadzieścia lat.

– Dobry wieczór – skłonił się Murek.

– Dobry wieczór – skinęła głową i przyjrzała się mu z zaciekawieniem.

– Jestem tu nowym sąsiadem pani – objaśnił, ponieważ nie spuszczała zeń wzroku.

Była bardzo ładna i gdyby nie wyskubane do cieniutkiej kreski brwi, jej urodzie nie miałby nic do zarzucenia. Przytem wywierała wrażenie dumne, co Murkowi zawsze się podobało.

– A może przeszkadzam pani w ubieraniu? – zapytał.

– Nie – uśmiechnęła się.

– Bo ja mogę wyjść. Mnie wszystko jedno.

– Pan bardzo uprzejmy, ale nie trzeba. Gdybym chciała, zaciągnęłabym kotarę. Zresztą dziś nigdzie nie idę. Dopiero wieczorem do zajęcia.

– To pani pracuje na nocnej zmianie?

– Jakto na zmianie? – zdziwiła się i nagle wybuchła śmiechem: – ach u nas jest tylko jedna zmiana, właśnie nocna. Ja pracuję na dancingu.

Obejrzała paznokcie pod światło i dodała:

– W takiej budzie na Chmielnej. Pewno pan nieraz tamtędy przechodził. Nazywa się Dancing-Club.

– Owszem – przytaknął.

– No, i tak – powiedziała bez znaczenia, lecz z widoczną chęcią podtrzymania rozmowy.

Murkowi jednak zrobiło się przykro, sam nie wiedział dlaczego. Wolałby sądzić, że dzisiejszego ranka wracała od narzeczonego, niż wyobrazić ją sobie, jako fortancerkę w jednym z tych nocnych hulaszczych lokalów.

– Ten narzeczony też musi być ładny numer – pomyślał – jeżeli pozwala jej na to.

I powiedział ogólnikowo:

– Wesoła praca.

– Taka sobie. Lepsza ta, niż żadna.

– Zawsze lekka.

– O nie! – zaprotestowała – niechby pan tak spróbował całą noc przetańczyć z pierwszym lepszym. Najczęściej pijanym w dodatku. No i pić. Nie cierpię pić.

– A musi pani, żeby podbić rachunek gościa?

– Oczywiście. Koleżanki, to co pewien czas wstają od stolika idą do garderoby i palce w usta… Ale ja tego strasznie się brzydzę. Nie umiem. Raz spróbowałam i wtedy tak mnie głowa rozbolała i naprawdę rozchorowałam się. Okropne! I ten zaduch w lokalu. Do nas przyjeżdżają już z innych knajp. Rzadko który, trzeźwy. A ja mam wciąż takie szczęście, że nie dadzą mi spokoju. Siada taki przy stoliku i już pyta, czy Arleta wolna…

– Ładne imię.

– Tak mnie przezywają – wyjaśniła rzeczowo. – Ja wolę swoje, chociaż podobno jest brzydkie.

– A jak pani na imię?

– Zofja, Zośka. Pospolite, to prawda, ale…

Do pokoju weszła pani Koziołek, ostentacyjnie kłapiąc szerokiemi pantoflami i niosąc z szacunkiem talerz z parującą jajecznicą.

– Proszę – postawiła przed Arletką – na słonince. Tylko niema co rozgadywać się, bo ostygnie.

– Tem lepiej, ciociu – poklepała starą po ramieniu Arletka – nie lubię przecie gorącego.

Baba jednak ściągnęła brwi i karcąco spojrzała na Murka:

– A pan coś strasznie rozmowny?… Nie wyglądał…

– Ciociu – przerwała Arletka – a chleba dostanę?

– Zaraz – odpowiedziała krótko i już w milczeniu przyniosła w ręku bochenek i nóż.

Gdy wyniosła się spowrotem do kuchni, Arletka zabrała się do jajecznicy i jadła z apetytem.

– Czy pani jest siostrzenicą pani Koziołkowej? – zapytał Murek półgłosem.

– Skądże – odwróciła się doń z pełnemi ustami. – Ona jest ciotką mojego Kazika.

– Narzeczonego?

– Aha. On jest piekielnie zazdrosny i dlatego muszę tu mieszkać pod okiem pani Koziołek.

– No, nie wydaje mi się, by pani Koziołek była zbyt surową strażniczką cnoty.

– Wiem, – zaśmiała się. – Wiem, o czym pan myśli, o Idalce, tak?

– Może…

– Czy i pan już zapoznał się z jej miłością? – zachichotała. – Idalka oporu nie uznaje. Ani wyboru. Każdy dobry.

– Co do mnie, niema obawy…

Arletka nagle spoważniała.

– Wszyscy jednacy – powiedziała z pogardą. – Każdy z was zapiera się, śmieje się z jej brzydoty, spluwa, a gdy mu tylko ta krowa wpakuje się do łóżka… jazda! Zapomina o wszystkiem. Samcy!

– Za pozwoleniem – ironicznie zauważył Murek. – Czy to on, czy ona? Kto kogo atakuje?

– Ach, nie w tem rzecz – zniecierpliwiła się. – Skoro wie pan, że to u niej choroba.

– Wcale tego nie wiedziałem.

– Mówię panu, choroba. Ale wy, mężczyźni! Czasami, gdy nie idę do pracy i wieczorem kładę się spać, to przecie słyszę, co oni mówią i jak z nią rozmawiają. A w nocy?… Sam pan wie. Nie mogę zasnąć, tak mnie to złości i śmieszy. Idalka, biedactwo, na nic nie zważa. Jak się, panie, nazywa taka choroba?

– Skądże pani przypuszcza, że ja mam to wiedzieć?

– Bo… bo pan jest – zawahała się – pan jest inteligent.

– I z czego to pani wnioskuje, czy z mojej elegancji, czy z delikatnych rączek?

Zaśmiała się kokieteryjnie:

– Już ja umiem poznać się na takich rzeczach. Pan myśli, że u nas w Dancing-Clubie nie bywają różni?… Oho! Zaczynając od arystokratów i ministrów, a kończąc na właścicielach remiz dorożkarskich. I trzeba odrazu skapować się, jak z takim gadać.

– Z hrabią po salonowemu, a z prostakiem poprostu – domyślnie dopowiedział Murek.

Potrząsnęła głową:

– Właśnie, że nie. Odwrotnie. Taki gość od magli, dość ma w domu cholerowania żony i chce w lokalu siedzieć z damą, a nawet sam stara się udawać wykwintnego, póki nie zaleje się na pestkę. A hrabia lubi żeby mu zawalić ordynarnie, by nie umieć przyzwoicie jeść i przekręcać francuskie słowa. Taki idjota wówczas cieszy się, że jest mądry i wykwintny, śmieje się, podmiguje z przyjaciółmi, a jak mu na każde jego najgłupsze powiedzenie pisnąć jeszcze „o jej!”, to rozpływa się z zadowolenia. Potem łaskawie oświadcza, że wydobędzie taką dziewczynę z błota i da jej… Jak to się nazywa?… Aha: polor i oprawę. A całe gadanie poto, by nabrać biedną fortancerkę na darmowe przespanie się z nim. A nuż skusi się nadziejami na „wyższy poziom”, to znaczy w praktyce na dostanie się do faceta na stajenkę, no i nie upomni się o doraźną należność.

Westchnęła i dodała zabawnie smutnym tonem:

– Świnie.

– Ale pani ma zdolności obserwacyjne, panno Arleto – powiedział Murek z podziwem.

– W życiu wszystko się wyrabia. Dlatego też jestem pewna, że pan nie jest tem, na co zewnętrznie wygląda.

– Tylko czem? – zaciekawił się szczerze.

– Pan?… Albo pan zbankrutował i z biedy do tego doszedł, albo…

Jej oczy uważnie i badawczo patrzyły zukosa.

– Albo? – podchwycił Murek.

– Albo spełnia pan swój obowiązek służbowy.

Murek zrozumiał, o co go posądza:

– Czyli, że jestem tajniakiem? – zapytał z uśmiechem. – Wyglądam na to?…

Miał jej ochotę powiedzieć, że właśnie przedwczoraj został już członkiem partji komunistycznej, lecz w porę ugryzł się w język.

– Mnie to nic nie obchodzi – odezwała się znudzonym tonem.

– Widzi pani i ja trochę znam się na ludziach. Więc poco, pani mnie buja?…

– Ja? – szeroko otworzyła oczy.

– Właśnie. Czy warto tyle czasu ze mną gadać, skoro chodziło pani tylko o dowiedzenie się, czy nowy współlokator nie jest z policji i nie wprowadził się tu do szpiclowania?

Zarumieniła się i, czując to, wybuchła śmiechem, by zatuszować zmieszanie.

– Ładnie pani się śmieje, ale lepiej było spytać wprost. Wówczas powiedziałbym, że nie, a pani, jeżeli się chociaż trochę zna na ludziach, nie pytałaby się więcej i tem samem oszczędziłaby pani sobie przykrości rozmawiania. Ot co. A tak, to dała mi tylko pani do zrozumienia, że boi się pani policji, że zatem są jakieś powody tych obaw. I gdybym był agentem, łapaczem, szpiclem, dopiero teraz wpadłbym na myśl posądzania pani.

Powiedział to wszystko z łagodną ironją. Arletka nie próbowała mu przerwać, jednak gdy skończył, zaprzeczyła:

– Nic do ukrywania nie mam. Proszę bardzo. A pana nie posądzam, tylko tak wyszło z rozmowy.

– No, no – pobłażliwie podniósł rękę Murek.

– Daję panu słowo! Czyż pan jest o sobie tak złego zdania, że rozmowa z panem, to przykrość?

– Jestem takiego zdania.

– Więc bardzo się pan myli.

– Niechże się pani nie wysila – spojrzał na nią z nieukrywanem lekceważeniem. – Tu nie dancing, a ja nie hrabia, ani inny maglarz, tylko zwykły pisarz warsztatowy.

– Głupi pan jest – rzuciła niecierpliwie.

– Dziękuję za szczerość.

– A właśnie, że szczerość, bo przyjemnie mi z panem rozmawiać. Ja też, proszę pana pochodzę z inteligencji i wolę gadać z panem, niż z innym.

– Niech pani sobie tem nie zawraca głowy – powiedział obojętnie, chociaż czuł, że rozdrażni ją tem jeszcze bardziej. Zły był na nią.

Chciała mu coś odpowiedzieć, lecz zapukano do drzwi. Murek przekręcił klucz w zamku i odciągnął grubą zasuwę. Był to pan Piekutowski. Rozejrzał się spokojnie, burknął „Dobry wieczór” i poszedł do kuchni umyć ręce.

Murek zauważył, że przyjście Piekutowskiego speszyło Arletkę. Zaczęła nucić jakąś piosenkę i przekładać fatałaszki w swojej walizce.

Wziął czapkę, nasunął na czoło, otworzył drzwi i wolno schodził, gdy usłyszał za sobą trzask klamki i głos przyciszony:

– Panie, chwileczkę!…

Zawrócił. Zamknęła drzwi za sobą i szepnęła:

– Chcę pana przekonać. I opowiedzieć o sobie. Niech pan czeka o dziesiątej na przystanku na Dobrej.

Zanim zdążył jej odpowiedzieć, że niema na to czasu, weszła spowrotem i przekręciła klucz. Jednocześnie poznał głos Piekutowskiego:

– Czego latałaś za tym frajerem?

– Żeby wrzucił do skrzynki list – odpowiedział głos Arletki.

Mówili coś jeszcze, lecz dalej od wejścia i nie było słychać.

– Po co ona kłamie? – myślał Murek i jednocześnie zbiegał ze schodów w obawie, że Piekutowski dopędzi go i zażąda pokazania listu.

Za ten pośpiech sam siebie przywołał do porządku. Ta cała Arletka obchodziła go akurat tyle, co i Piekutowski. Był nawet niezadowolony z siebie, że dał się wciągnąć w jakie takie zbliżenie z tą dziewczyną. Opowie o sobie!… Śmiechu warte. Każda taka dziwka ma parę zmyślonych historyjek do opowiadania naiwnym. Oczywiście rosyjska księżniczka, albo córka księdza! Znane rzeczy. I porwał ją zakochany rotmistrz od ułanów!… Uwiódł, by porzucić. Małpy.

Chociaż starał się nastroić siebie jaknajgorzej do Arletki, nim doszedł do Związku na Mozyrską, jego nieżyczliwość stopniała. Bądź co bądź biedna dziewczyna, napewno wolałaby uczciwą pracę, niż mizdrzenie się do grubych burżujów w nocnej knajpie. Zresztą ma narzeczonego i pilnują jej wszyscy. Może i całkiem porządna. W każdym razie nie kłamie, że pochodzi z inteligencji. Niemożliwe, by wyrobiła się tak, czy to wśród lokatorów pani Koziołkowej, czy też po knajpach.

Pomimo wzrastającego zaciekawienia się Arletką, na spotkanie nie poszedł. Miał zresztą ważniejsze sprawy. W Związku czekali dwaj towarzysze, wraz z którymi wybrany był do komitetu propagandowego na miejsce aresztowanych przed tygodniem, starych członków partji.

Wszedł już wcale nieźle w te rzeczy. I cieszył się, widząc wzrastające zaufanie i przychylność wybitniejszych komunistów. Z samym Krótkim widywał się teraz często, a Krótki był w partji figurą, komisarzem „propagitu” na całe państwo. Znał się już też na hierarchji partyjnej i wiedział, że ponad Krótkim, Podsiadłym, Piotrem i tymi wszystkimi, których znał, stał wszechmocny Komitet Wykonawczy, a i ten podlegał delegatowi Kominternu.

O ile dawniej dręczyła go mglistość konturów, w jakich wyobrażał sobie organizację partji, o tyle obecnie czuł i rozumiał celowość, a także logikę tej wielkiej przejrzystej konstrukcji, w której każda kondygnacja miała swoje zadania, swoje kompetencje, swój regulamin, a podlegała wyższej, tworząc takąż piramidę, jak ta, rządowa, w której kiedyś był jedną z doskonałych dopasowanych cegiełek.

Uświadomienie sobie własnej przydatności w tej nowej piramidzie przyniosło Murkowi wielką ulgę, wypełniło próżnię, ustabilizowało go w nowym świecie.

 

Wiedział znowu, czem jest, co ma robić i poco istnieć. A to, chociaż nie dawało wszystkiego, dawało wiele. Dawało spokój i możność pogodzenia się z losem.

Nauczył się przytem jednej rzeczy: konspiracji. Była ona czemś w rodzaju dobrze znanej z dawnych czasów – tajemnicy urzędowej. Nauczył się sztuki zupełnego panowania nad swemi odruchami, odliczania słów, odmierzania gestów, usłużnych i totumfackich uśmiechów w rozmowie ze zwierzchnikami w warsztatach, operowania mimiką przy agitowaniu robotników, posługiwania się całym arsenałem środków, może niezbyt pięknych, lecz koniecznych. Koniecznych nie tylko w podziemnej pracy partyjnej, lecz – jak wielekroć się przekonywał – na każdym terenie, w całem życiu.

O ileż teraz czuł się dojrzalszym, o ile bardziej doświadczonym i zręczniejszym od tego Murka, który bezkarnie i niezasłużenie został wyrzucony z magistrackiej posady i pozwolił się zepchnąć pod powierzchnię.

Znacznie więcej wiedział teraz o sobie, znacznie lepiej rozumiał siebie i innych. Szkoła materjalizmu komunistycznego nie poszła na marne. W jej betonowej świątyni nie było miejsca na chwasty przesądów, na kwiatuszki złudzeń. Sceptycyzm, jak kwas siarczany, wypalał do korzeni wszelkie naiwne roślinki, które przesłaniały dawniej matematyczną architekturę prawd ludzkich. W tem wszystkiem światu było może mniej pięknie i chłodniej, surowiej, lecz zato jaśniej i prościej.

Patrząc przez to na swoją przyszłość, patrząc na zmiany w samym sobie i ogromne przeobrażenia w panoramie świata, Murek doszedł do jednego przekonania: oto nie żałował już ani swego biurka urzędniczego, ani oplutych przez Nirę uczuć, ani głodu po Cyrkach, Berlinach i Kamczatkach, ani wygód, ani trudów i nędzy. Nie żałował, gdyż temu właśnie złemu losowi zawdzięczał dotarcie do prawdziwej drogi, prowadzącej do wielkiego celu i drugie: zawdzięczał to, co nazywał swoją dojrzałością wewnętrzną.

Trafniej i pewniej wartościował teraz ludzi, z którymi się stykał. I tak naprzykład już po paru tygodniach mieszkania na Solcu „rozgryzł” swoich współlokatorów. Dowiedział się, że Piekutowski jest z zawodu elektrotechnikiem, a Majster szoferem na taksówce, ale obaj swój fach traktują jako coś dodatkowego i niezbyt ważnego. Murek nie wątpił, że należą oni do jakiejś bandy złodziejskiej, czy bandyckiej, której hersztem musiał być oczywiście ów siostrzeniec Koziołkowej, a narzeczony Arletki. Inwalida Wacuś nie miał nic wspólnego z nimi, a nawet trochę ich się bał, jak i sama Koziołkowa. Jej córka była tępa i obojętna na wszystko oprócz swego nocnego żerowiska.

Murek trzymał się zdaleka. Początkowo próbował i tu agitacji komunistycznej, ale dość szybko zorjentował się, że w tem zdemoralizowanem środowisku nie zda się to na nic. Ograniczył się tedy do agitowania Wacusia. Czasami jednak dawał się wciągnąć w ogólną rozmowę i nie krępował się wówczas w wypowiadaniu swoich poglądów socjalnych. Sprawiło to, że uznano go za nieszkodliwego. Kto sam jest komunistą, nie pójdzie „kapować” do policji i można przy nim swobodniej rozmawiać. To też i rozmawiano. Sypały się opowiadania o słynnych przestępcach, o wielkich kradzieżach i rabunkach, o mistrzowskich ucieczkach z więzienia, o subtelności Kodeksu Karnego, o tych, którzy się dorobili na kasiarstwie wielkich fortun, a umieli tak pozacierać ślady, że i dziś niczego im udowodnić niepodobna.

Gardził Murek swoimi współlokatorami, ale i współczuł z nimi. Czyż ich winą było to, że nie wychowano w nich poczucia moralności, potrzeby celów wyższych, głodu idei? Oczywiście w społeczeństwie komunistycznem nie będzie dla takich miejsca, bo zresztą nie będzie i pożywki, na której żyją: własności prywatnej. Lecz obecnie nie należy ich zbyt surowo potępiać. Murek przeczytał już kilka autobiografji byłych przestępców, którzy w Sowietach, w atmosferze powszechnego, radosnego, wysiłku pracy, porzucili swoje nędzne rzemiosło i stali się godni wielkiej przyszłości.

Mówił nawet o tem w dwuch masówkach robotniczych w Pruszkowie i w Rembertowie, dokąd był delegowany przez sekretarjat „Propagitu”. W Rembertowie omal go policja nie złapała przy tej sposobności. Uciekł tylko dzięki temu, że jeden z towarzyszy, felczer miejscowej Kasy Chorych obandażował mu głowę i kazał wynieść na noszach do pociągu. Felczera znano, a chory tak jęczał, że wśród czatujących na dworcu łapaczów „niebezpieczny agitator warszawski” przemknął się łatwo. Trzeba było zawsze być przygotowanym na wsypę, ale tymczasem wiedział, że nie jest śledzony i nawet śmiało przynosił do domu książki komunistyczne, które czytywał wieczorami, a zwłaszcza w święta.

Pewnego dnia Arletka, która od owego zignorowania przez Murka wyznaczonej randki, demonstracyjnie nie zwracała nań uwagi, zapytała go:

– Może mi pan da jaką książkę do czytania?

– Z przyjemnością! Ale ja nie mam takich książek, które panią zajmą.

– A jakież pan ma?

– Poważne, dotyczące różnych zagadnień społecznych. Polityczne, naukowe.

– Tak – przyznała. – Na tem się nie poznam. Za mądre.

– Nie za mądre, tylko nie zainteresuje to pani.

– Tak samo, jak naprzykład pana nie zainteresowało moje życie.

– Co znowu – mruknął. – Nigdy tego nie powiedziałem…

– Ale pan dał mi do zrozumienia. Nie przyszedł pan wtedy, i ja wiem dlaczego. Pan ma swoją kobietę i jest pan zakochany.

– Nie, nie mam.

– Żadne zapieranie się, nie pomoże. Ja się nie mylę.

– Czy dlatego, że nie przymilam się do pani?

– A pewno! – powiedziała wyzywająco. – A pozatem, niech pan nie myśli, że nie wiem o tem, że pan już trzy razy wyrzucił Idalkę, która pchała się do pana. Pan ma kochankę.

– Jeżeli pani podoba się tak myśleć – wzruszył ramionami – to proszę bardzo. Jednak całkiem z innych powodów nie czekałem wtedy na panią.

– Z innych?… – zastanowiła się. – I to możliwe. Uważa mnie pan za bydlątko, nie warte zachodu. Za dziwkę?…

– Bynajmniej. Tylko proszę mi wytłumaczyć, poco miałbym zbliżać się do pani?…

– Jakto, poco?

– Ma pani przecie swego narzeczonego.

– I cóż stąd? Czy nie wolno mi nikogo znać poza nim?

– Wolno, ale nie warto. Sądzę, choć jeszcze go nie widziałem, że musi to być chłop młody i morowy, że ma na panią silny wpływ, że, słowem, zaspokaja wszystkie pani potrzeby, fizyczne i duchowe.

– Ach tak… A z czegóż to pan wnioskuje, że ma na mnie aż tak wielki wpływ?

– Z czego? – zaśmiał się. – No, przecież trzyma panią gorzej, niż na uwięzi, a pani drży na myśl jego gniewu. A już trzeba mieć kogoś w garści, by go pchnąć na taką… na taką zabłoconą drogę, na jaką on pchnął panią.

Dziewczyna niespokojnie spojrzała w stronę drzwi do kuchni.

– Tak – ciągnął Murek, – wy, kobiety, przepadacie za tymi, którzy was traktują, jak psa-przybłędę i wciągają was w swoje gnojowisko. Szczególniej kobiety wychowane w bezmyślnym zbytku, którym nie wpojono żadnych zasad, żadnej moralności. Jak ćmy lecą na świecidełka, na blichtr. Użyć! za wszelką cenę!

Dziewczyna wysłuchała go uważnie i zapytała na serjo:

– A pan co? Pan kazałby wyrzec się wszystkiego, co może nam sprawić radość, zapełnić życie, dać szczęście. Wyrzec się: Tak?

– Nie, nie! – podniósł głos – nie wyrzekać się, lecz znaleźć szczęście i radość w czemś innem, w wartościach wyższych!

– I jakież to wartości?

– Jakie? Życie pożyteczne, życie twórcze. Praca dla społeczeństwa, dla ludzkości.

Arletka skrzywiła usta:

– Z jakiej racji? Czy panu ludzkość dużo dobrego wyświadczyła?… Bo mnie same zło.

– To nie ma znaczenia. A zresztą, jeżeli nie stać kogoś na wyższe ideały, może chociażby żyć dla siebie. Przecież pani nie zaprzeczy, że są kobiety, które znajdują szczęście właśnie w swojem kobiecem powołaniu: być dobrą żoną, dobrą matką. Rozumie pani?…

Spojrzał na nią ze złością i odwrócił się. Szkoda było czasu na przekonywanie ślepego o piękności kolorów. Spowrotem rozłożył książkę, lecz przyszła mu nowa myśl i powiedział:

– Są takie kobiety, które w najgorszych warunkach, nawet w nędzy nawet narażone na szykany otoczenia, zdolne są jednak zdecydować się na urodzenie nieślubnego dziecka. I w tem dziecku widzą swoją radość i cel, i szczęście. Ale to są dziewczęta proste, z ludu, zdrowe moralnie, których twarda skóra nie przyjmuje zarazków z burżujskiego, gnijącego świata.

– Bajki, bajki, mój panie – zaśmiała się Arletka – każda z przyjemnością zamieniłaby tę twardą skórę na jedwabną bieliznę.

– Nieprawda.

– Pan nie zna kobiet. Wszystkieśmy jednakie. Chcemy jak najpełniej użyć młodości. A co do męża i dzieci?… Owszem. Bardzo chętnie. Nawet w najgorszą biedę. Ale na to trzeba się zakochać. Albo już znudzić się ostatecznie i zapragnąć spokoju. Albo zbrzydnąć i w ten sposób zapewnić sobie roboczego wołu, któryby tyrał na rodzinę do śmierci. Nic pan nie wie o kobietach.