Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– To pani nic nie wie o tych innych.

– O jakich innych?

– O tych, co ciężko pracują i nieciekawe są jedwabiów.

Arletka wstała i zbliżyła się do niego:

– Panie Murek, a czy pan uważa za ciężką pracę naprzykład dozorowanie miejskiego szaletu??… Sprzątanie i szorowanie po klientach takiej instytucji?… Oddychanie od rana do nocy przez szereg lat najohydniejszemi wyziewami?…

Na twarz jej wystąpiły rumieńce, oczy iskrzyły się i mówiła coraz głośniej:

– Czy spełnianie takich najniższych posług, w mróz i upał, z rękami popękanemi od cuchnących ścierek, ze strawą przełykaną wraz z oparami wydzielin ludzkich, czy to według pana ciężka praca, panie Murek?

– I to pani?

– A ja! Ja, panie! Ja przez dwa lata to robiłam o temi wypielęgnowanemi rączkami, proszę pana! I drżałam na myśl, że mogą ten cuchnący kawałek chleba odebrać, mnie i mojej matce. A przyszłam do szaletu publicznego, trzeba panu wiedzieć, nie z suteryny, lecz z pięknego pałacu, tak, z pałacu, gdzie była pensja, na której się uczyłam, jak się wytwornie dyga i wykwintnie obiera owoce, gdzie w parku biły fontanny i stały posągi.

– Nic nie rozumiem – ze zdumieniem powiedział Murek.

Podniecenie Arletki nagle opadło. Machnęła ręką i udała, że ziewa:

– Ech, co tam. Przecie pana to nic nie obchodzi.

– Przeciwnie.

– Zresztą, nie mam już ochoty. Dajmy temu spokój.

Murek jednak nalegał i prosił, by opowiedziała mu swoją historję. Upierała się, lecz gdy zaczął ją wyciągać na szczegóły, dała się rozruszać.

Była nieślubnem dzieckiem, córką zwykłej freblanki i dyrektora dużej papierni. Dyrektor miał własną rodzinę, lecz wziął na siebie obowiązek wychowania i wykształcenia dziecka. Małą Zosię umieścił najpierw w drogim internacie, a gdy skończyła lat dziewięć, na pensji w Poznańskiem. Była w szóstej klasie, gdy umarł. Jego rodzina o niczem nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. Zosia wróciła do matki, której przedtem prawie nie widywała, przedwcześnie postarzałej i chorej. Już wówczas matka utrzymywała się z dozorowania szaletu miejskiego. Córka przynosiła jej obiad, a z czasem zaczęła ją zastępować, gdyż poważna choroba nerek robiła wciąż postępy. Dochód z szaletu z biedą wystarczał na utrzymanie się przy życiu. Na rok przed śmiercią matka nie mogła już wstawać z łóżka i wówczas Zośka musiała wysilać swój spryt, by miejskich kontrolerów przekonać, że tylko na chwilkę zastępuje matkę, która właśnie wyszła. Przepisy nie pozwalały, by dozorczynią szaletu była młoda dziewczyna.

– Gdy mama umarła, byłam wolna – zakończyła swe opowiadanie Arletka.

– Tak – przyznał Murek – nie wesołą miała pani pierwszą znajomość z życiem.

– Do słówek łacińskich, francuskich i angielskich, których uczyłam się na pensji, przybyły nowe polskie: te, któremi zapisane są ściany w szaletach.

– I tam… tam pani poznała swego narzeczonego?

Skinęła głową i zagryzła wargi. Po dłuższem milczeniu dodała:

– Przychodził tam kilka razy. Pewnego wieczoru zamknął drzwi od wewnątrz na klucz i zgwałcił mnie na kamiennej posadzce.

– Bydlę – wyrwało się Murkowi, lecz dziewczyna wzruszyła ramionami:

– Miał rację.

– I odtąd go pani pokochała?

Zaśmiała się krótko:

– Nie, panie, odtąd wiedziałam w jaki sposób biedna i młoda dziewczyna może zarabiać na swoją egzystencję. A jak zarabiać nauczyli mnie później inni. Jego spotkałam znowu prawie po roku. Nosiłam już wówczas krepdeszinowe kombinezki.

– A teraz kocha go pani?

Arletka odeszła do okna, obejrzała się, jej usta skrzywiły się nienaturalnym uśmiechem, a oczy dziwnie przymrużyła.

– Poco panu to wiedzieć? – powiedziała takim tonem, jakby mu mówiła: zapytaj jeszcze raz, a dowiesz się czegoś bardzo ważnego, koniecznie zapytaj.

Murek odczuł to dobrze, lecz nie odezwał się ani słowem. Po tych zwierzeniach, Arletka wydała mu się bliższa i bardziej godna współczucia, sympatyczniejsza i pociągająca. Przecież nie chciał jej wierzyć, przecie wciąż upominał siebie i przestrzegał przed przyjmowaniem za dobrą monetę tej romantycznej historyjki… A jednak wierzył. I chociaż w duchu przyznawał, iż dość nieszczęść zwaliło się na tę młodą dziewczynę, by zniszczyć w niej pragnienie dobra i wiarę w wyższe cele życia, lecz wiedział, że się już to nie da odrobić i poprostu bał się sugestywności jej cynizmu. Zdawał sobie sprawę z tego, że zbliżając się do niej poprzez ten cynizm, nie znajdzie argumentów dość bezpośrednich ani dla niej, ani dla siebie, argumentów, któreby utorowały czystą, prostą drogę. A ugrzęznąć nie chciał i – nie miał prawa.

Im dłużej nad tem myślał, tem mocniej żałował, tem wyraźniej widział, że odstępuje od czegoś za czem przyjdzie tęsknota, tęsknota, przed którą trzeba będzie się bronić. Ale postanowienia nie zmieniał.

– Moja droga biegnie w inną stronę – powtarzał sobie.

I wiedział już dobrze w którą stronę. Inwentarz jego życia zamykał się w dwuch pozycjach: walka o zwycięstwo proletarjatu i spełnienie obowiązku wobec dwuch istot ludzkich z tegoż proletarjatu, własnego syna i Karolki.

Od czerwca już odkładał sobie po kilka złotych miesięcznie. Za trzy miesiące będzie już miał kwotę wystarczającą na podróż i wszystkie formalności. Ożeni się z Karolką, zabierze ją i dziecko, wynajmie gdzieś na przedmieściu jednoizbowe mieszkanko, czas wolny od pracy zawodowej i od roboty partyjnej poświęci kształceniu żony.

Czyż miało to jakiekolwiek znaczenie, że Karolki nie kochał?… Ceni ją i szanuje. A to więcej znaczy. Jeżeli nie znajdzie szczęścia w tem małżeństwie, będzie to jego wyłączną winą. W każdym razie powinien zrobić wszystko, by to szczęście dać jej.

Od Żurków dość często przychodziły listy. Karolka też dopisywała, dziękując za pieniądze i dodając informacje o tem, jak rośnie i rozwija się mały Stefanek. Niestety, chłopak był chorowity i leczenie pochłaniało dużo pieniędzy. Jak na półtoraroczne dziecko, był zato bardzo rozwinięty. Wymawiał wiele słów i umiał powiedzieć, że tato jest daleko w Warszawie.

Czytając te listy, Murek nie bez rozczulenia myślał o dniu, w którym weźmie na ręce swoje własne dziecko, stworzenie najbliższe mu na świecie, kiedy przyjrzy się jego rysom, z których – jak pisał pan Żurko – jest uderzająco do ojca podobne.

Murek nie był przesądny. Do snów, zabobonów i wróżb nie przywiązywał żadnej wagi, jednak, gdy Karolka przysłała w liście kosmyk jasnych włosów Stefanka, przyszło mu na myśl, ot, prawie dla żartu, poprosić panią Koziołek, by powróżyła jaka będzie przyszłość tego dziecka.

Nieraz i nie sto razy słyszał, jak wróżyła innym. Zwykle w rannych godzinach, ale często i wieczorem przychodziło do niej wiele osób. Szwaczki, kucharki, żony rzemieślników i sklepikarzy. Rzadziej mężczyźni. Tematami interesującymi dziewczęta była zawsze miłość i nadzieje na małżeństwo, mężatki szukały u wróżki odpowiedzi na pytanie, czy mąż jest wierny, czy też je zdradza i z kim. Mężczyźni rzadko przychodzili w tym celu. Przeważnie byli to tacy, którzy planowali jakąś ryzykowniejszą wyprawę złodziejską i chcieli wiedzieć czego należy się wystrzegać, czy plan się uda, czy zdołają ujść bezkarnie. Inni zasięgali rady, czy warto kupić nastręczony sklepik, kilka morgów, lub taksówkę, sprzedać coś, czy przystąpić z kimś do spółki. Ryzykując cały swój dorobek musieli być ostrożni i bodaj za pośrednictwem kunsztu pani Koziołek, zerknąć w przyszłość. Jeszcze inni byli to bezrobotni, ciekawi, czy dostaną pracę, czy lepiej odrazu skoczyć do Wisły.

Nieraz jednak przed odrapaną kamienicą, zatrzymywała się luksusowa limuzyna. Przyjeżdżały bogate panie z miasta, równie naiwne i święcie wierzące we wróżby, jak praczki i majstrowe z Powiśla.

Murek czasami wsłuchując się w przepowiednie pani Koziołek, wciskał twarz w poduszkę, by głośnym śmiechem nie speszyć jej klienteli. Stara była sprytną wróżką. Musiała wielu ludzi znać i wiele życiowych sytuacji widzieć. Bez większego wysiłku dawała sobie radę z interesantkami. W przeciągu kilku minut potrafiła z przejętej kobieciny wyciągnąć moc informacyj, żonglując przepowiedniami i pytaniami, zawsze mistrzowsko skonstruowanemi, dającemi możność szerszego wejrzenia w życie i stosunki klienta, w końcu mogła każdego oszołomić wysypaniem przed nim tychże wiadomości. W rezultacie, osoba, która przyszła po wróżby, nie dowiadywała się niczego poza potwierdzeniem własnych domysłów, natomiast wróżka wiedziała o niej bardzo wiele. Czasami znacznie więcej niż pozwalało na to bezpieczeństwo mieszkania, biżuterji, czy oszczędności klientki.

Jedno podziwiał Murek w tem wróżbiarstwie pani Koziołkowej: to rady, jakie dawała swym interesantom. Były to zawsze rady trzeźwe, ostrożne, świadczące o wielkiem doświadczeniu i znajomości świata. Stosowanie się do tych rad nikomu na złe wyjść nie mogło, a że nie poto się wróżce płaci, by zlekceważyć później jej wróżby, więc też każdy i każda miał na sobie samym namacalny dowód jasnowidztwa pani Koziołek.

Na tem oczywiście wyrosła i ugruntowała się popularność tej rozumnej i przebiegłej kobiety, to gwarantowało jej wcale przyzwoity dochód i o tyle o ile wygodną egzystencję do śmierci.

Już całkiem bezpłatnie z wróżb pani Koziołkowej korzystali jej sublokatorzy, wszyscy bez wyjątku. Trzeba było tylko wyczekać jej dobrego humoru. Murka, jako trzymającego się najbardziej zdaleka, nie obdarzała przesadną sympatją i dopiero na trzecią jego prośbę, odpowiedziała zgodą.

Wróżyła z kart i z ręki. W danym wypadku, gdy chodziło o wróżby dla osoby trzeciej, wystarczyły same karty. Obejrzała uważnie pęczek włosów, związany niebieską, wązką wstążeczką, i rozłożyła kabałę.

Mówiła dużo i szybko, prawie nie spuszczając wzroku z twarzy Murka. Treść jednak była bardzo uboga. Widocznie nie udawało się jej przeniknąć myśli sublokatora, nie udawało się też wywołać zmiany w wyrazie jego oczu, ponieważ zaś pytania zbywał monosylabami i nie dał się wciągnąć w rozmowę, musiała wróżyć poomacku. Tembardziej, że o Murku wiedziała niewiele, tyle, ile sam jej wprowadzając się, powiedział.

 

Tu jednak mógł podziwiać jej spryt. Dostrzegła, iż włosy wyjmował z koperty, więc domyśliła się, że osoba, do której należą jest daleko. Włosy były bardzo jasne i bardzo miękkie, więc orzekła, że owa osoba jest dzieckiem. A o jakież dziecko można pytać, jeśli nie o własne. Zatem jest to dziecko Murka. Ale Murek według paszportu jest kawalerem, czyli dziecko nieślubne. Któżby włosy dziecka związał wstążeczką, jeżeli nie kobieta, któżby je posyłał ojcu jeżeli nie matka. Zatem pani Koziołek mówi śmiało, zapewnia Murka, iż matka tego dziecka żyje i kocha go bardzo, że tęskni i ma nadzieję, że Murek się z nią ożeni. (Któraż kobieta nie pragnęłaby ślubu z ojcem swego dziecka!). Ponieważ dzieci często chorują, można śmiało powiedzieć, że i to było chore w miesiącu, którego nazwa zaczyna się od litery M, albo M do góry, czyli W. Tedy są do wyboru dwa wiosenne miesiące marzec i maj i jeden jesienny wrzesień. W tych porach roku łatwo się dziecko zaziębia. Pozatem nie trudno odgadnąć, że ojciec, który prosi o wróżbę, kocha swe dziecko i będzie chciał je zobaczyć, a ponieważ Murek wspomniał kiedyś, że na jesieni dostanie tydzień urlopu, tedy oczywiście zobaczy dziecko na jesieni.

Murek cieszył się tą zabawą śledzenia myśli wróżki i tylko ciekaw był, jak wybrnie z określenia płci dziecka. Tymczasem kuta na wszystkie nogi baba i tu sprytnie wymigała się z kłopotu, bo poprostu zapytała:

– Czy to chłopiec, czy dziewczynka?

– Chłopiec – odpowiedział odruchowo, zanim zdążył się spostrzec.

I oto jednem słowem, nieupilnowanem w porę, zepsuł sobie całą grę. Stara wiedziała teraz, że nie omyliła się w niczem. Miała całkowite potwierdzenie i wiedziała odtąd, że jej sublokator, ma na prowincji kochankę i nieślubnego syna. Zły na siebie Murek słuchał już piąte przez dziesiąte przepowiedni dla chłopca. Będzie się dobrze uczył, będzie zdrowy, tylko mając lat siedemnaście, będzie słabował na płuca. Zostanie inżynierem i wszyscy będą szczęśliwi, ale pod warunkiem – tu zaczynały się rady – pod warunkiem, że Murek weźmie matkę syna za ślubną żonę, co nie powinno nastąpić jednak zbyt prędko, a wówczas dopiero, gdy będzie zarabiał więcej, co nastąpi w przyszłym roku. Na zakończenie pani Koziołek dodała, że matka owego dziecka, nie pod każdym względem zasługuje na małżeństwo z Murkiem, ale na jesieni on ją zobaczy, dowie się o niej nowych rzeczy i wtedy postanowi, czy ma być tak, czy siak.

Siedząc tegoż dnia wieczorem na zebraniu egzekutywy dzielnicowej, Murek przyłapał siebie na śmiesznem zadowoleniu z wróżby pani Koziołkowej. Jakkolwiek doskonale umiał rozśrubować cały mechanizm jej procederu, nie potrafił uwolnić się od wiary w przepowiadaną przyszłość, oczywiście dlatego, że takiej przyszłości chciał. Zabawne jednak było przekonać się na sobie samym o względności logiki ludzkiej, ulegającej wyraźnej grawitacji i niewątpliwym wygięciom, ilekroć wypadnie jej zawadzić o uczucia człowieka, o jego pragnienia, marzenia, czy nadzieje. W sferze emocjonalnej, logika przestaje być sprawdzianem precyzyjnym i godnym zaufania.

Niespodziewanie przyszedł mu do głowy dalszy wniosek: jeżeli uczucia mącą logikę, wyzbycie się wszelkich uczuć, powinno gwarantować jej siłę i wszechwładzę w działaniu jednostki. Dopiero wówczas może się stać nieomylnem narzędziem własnej woli.

Zastanowił się przez chwilę, czy odkrycie to może mu się na coś przydać w jego pracy partyjnej? Doszedł jednak do przekonania, że jest to niepodobieństwo. Przecie do komunizmu popchnęło go wcale nie abstrakcyjne rozumowanie, lecz właśnie uczucia, emocjonalne konsekwencje najbardziej osobistych przeżyć. Nawet to, co w tej decyzji nie miało związku z nim samym, wyrosło z uczuć. Widział nędzę bezrobotnych i bezdomnych, patrzył na ciężką pracę wyzyskiwanych robotników, podczas zimowego pobytu w ubogiej wiosce przyjrzał się strasznej biedzie głodujących chłopów. I najpierw współczuł z nimi, najpierw zrodził się w nim bunt, najpierw zapragnął poprawy ich losu, losu upośledzonych, a stokroć wartościowszych od bogaczy – zanim sformułował to wszystko w mózgu i znalazł miejsce dla swoich pragnień w realnych paragrafach programu rewolucji komunistycznej.

Praca w partji dawała mu wiele satysfakcji. A pracy było dużo. Agitacja, rozpowszechnianie druków, ulotek i komunikatów, organizowanie wieców, kontrola nad prawomyślnością partyjną członków, redagowanie sprawozdań dla C. K. W., wszystko to pochłaniało dużo wysiłków i czasu.

Ponieważ zaś Murek poza zajęciem w warsztatach kolejowych nie miał żadnego życia prywatnego, wkrótce wybił się do pierwszych szeregów najczynniejszych działaczy partyjnych.

W ostatnich dniach lipca, został wezwany przez towarzysza Krótkiego, który mu oświadczył, że Centralny Komitet Wykonawczy, oceniając jego zasługi postanowił mianować go sekretarzem Grupy Aktywnej. Był to awans niebyle jaki, gdyż funkcja sekretarza była niemal równoznaczna z kierownictwem samodzielnem, a Grupa Aktywna stanowiła jedno z najważniejszych ogniw w centralnych władzach partyjnych. Zadaniem Grupy była organizacja demonstracyj publicznych, pochodów, strajku i sabotażu, czyli działalność rzadko rozmijająca się z rozlewem krwi.

Murek oczywiście nie brał udziału w bezpośredniej akcji. Jako sekretarz przygotowywał tylko dla komitetu Grupy wnioski i plany akcji w myśl ogólnych rozkazów z C. K. W. Tutaj już panowała ściślejsza konspiracja i nikt z komitetu Grupy nie znał prawdziwego nazwiska Murka, który musiał przybrać pseudonim. Wymyślił go sobie przezornie: Garbaty. Ponieważ był zupełnie prawidłowo zbudowany mógł liczyć, że wywiadowi rządowemu przyjdzie z trudnością zidentyfikowanie go z Garbatym.

Szeregowych członków Grupy, którą kierował, nie widywał wogóle, chociaż decydował o takiem czy innem uformowaniu sekcyj. Tutaj u góry, inni już byli ludzie, niż w szarych szeregach. Znacznie mniej robotników i znacznie więcej inteligentów, sporo żydów. Wśród nich nie brakło osobistości znanych: lekarzy, adwokatów, dziennikarzy, pisujących w wydawnictwach bynajmniej nie komunistycznych. Ku swemu miłemu zdziwieniu, Murek spotkał tu jednego z inżynierów z warsztatów kolejowych, którego uważał dotychczas za endeka, a nawet za monarchistę.

Centralne biuro było świetnie zamaskowane. Mieściło się mianowicie w lokalu specjalnie w tym celu założonej firmy handlowej, zajmującej się wynajmem filmów. Ma się rozumieć, przedsiębiorstwo to nie dawało zysków, jednak deficyty były minimalne.

Tutaj też, zainteresowawszy się źródłem, z którego owe deficyty pokrywano, Murek dowiedział się po raz pierwszy, że budżet partji zaledwie w pięciu procentach pokrywa się składkami członkowskiemi, reszta zaś przychodzi z Moskwy. Był zaskoczony tą wiadomością, która mu się bynajmniej nie podobała. Nie podobała się zaś tembardziej, że dystrybucja tych wielkich funduszów, znajduje się w ręku trzech członków C. K. W., którzy wyliczają się z wydatków tylko delegatowi Kominternu.

Zresztą wszystko tu musiało być dawane i brane „na wiarę”, gdyż pokwitowania wystawiano tylko w bardzo rzadkich, wyjątkowych wypadkach. Przez ręce samego Murka przechodziły obecnie różne kwoty, lecz nie mogąc się pogodzić z systemem bezdowodowym, wypłacał zawsze przy świadku.

Członek C. K. W., adwokat Szeps, noszący w partji pseudonim Zamojski, śmiał się z tej skrupulatności Murka:

– O zbyt wielkie rzeczy tu chodzi, towarzyszu, by zawracać sobie głowę takiemi głupstwami.

Nie przekonało to Murka, nie miał zresztą prawa wtrącać się do zwyczajów i dyscypliny w Centralnym Komitecie Wykonawczym, do którego nie należał i którego ściślejszej organizacji, nawet nie znał.

W tym czasie miał jeszcze jeden kłopot: musiał nauczyć się strzelać. Zbyt często miewał przy sobie ważne dokumenty, zbyt łatwo mógł wpaść w oko wywiadowcom, by ryzykować wsypę bez próby obrony podczas ucieczki. Otrzymał doskonały i niezawodny „nagan”, a ćwiczył się w strzelaniu na tyłach posesji Jakóbiaka przy ul. Ciemnej za halą fabryczną. W hali sztancownice pracowały tak głośno, że strzały nie mogły zwrócić niczyjej uwagi.

Ta nauka szła Murkowi niesporo. Już samo noszenie ciężkiego rewolweru w kieszeni nie sprawiało mu przyjemności, a to, że nosi przy sobie broń, musiało ludziom wprawnym rzucać się w oczy, bo naprzykład pan Piekutowski, zerknąwszy raz jeden na rozbierającego się Murka, z uśmieszkiem zapytał:

– A spluwa partyjna?

– Pożyczyłem od kolegi – bąknął Murek.

– Frajer z pana – westchnął Piekutowski. – A mógłby pan do czegoś dojść. Tylko nie przez tych tam…

Nie było to pierwsze nagabnięcie ze strony współlokatorów. To Majster, to pan Piekutowski od czasu do czasu wymawiali dwuznaczne słówka, dając Murkowi do zrozumienia, że wciągnęliby go do towarzystwa. Raz czy dwa razy zapraszali go nawet na „ochlaj” z racji – jak mówili – że się im kryzys poprawił. Domyślił się, co to znaczyło, i dlatego właśnie stronił od nich. Od nich i od Arletki, która niewątpliwie należała do „ferajny”, pozostającej pod komendą jej narzeczonego. Nie wiedział, czy Arletka pomagała im czynnie, ale był przekonany, że jeżeli nawet tak, to działa pod przymusem, pod groźbą i wbrew woli.

Aż nadto wyraźnie dawała to Murkowi do zrozumienia. Wyzyskiwała każdą sposobność, by uśmiechem, spojrzeniem, czy paru zdaniami dać mu poznać, że go bardzo lubi. Ilekroć znajdowali się sami, a zdarzało się to coprawda rzadko, starała się czy to pod pretekstem zajrzenia do czytanej przez Murka książki, czy pod innym byle pozorem, otrzeć się oń, przytulić, dotknąć jego ręki. On ze swej strony nie szukał takich okazyj, jednak skoro się przytrafiły, nie umiał zdobyć się na brutalny gest. A na najchłodniejsze słowa, dziewczyna zdawała się nie zwracać żadnej uwagi. Widocznie intuicja mówiła jej, że w tę oziębłość nie trzeba wierzyć.

Murek coraz częściej łapał siebie na zamyśleniu się na ten temat, na rozważaniu w gruncie niedorzecznego zamiaru wyratowania Arletki. Wyratowania niekoniecznie dla siebie, lecz dla partji. W normalnych czasach nie przyjętoby jej, niedawno wszakże nadeszła nowa instrukcja Kominternu, by masowo przyjmować, kogo się da. Był dopiero koniec sierpnia. Moskwa jednak zawczasu planowała wielkie manifestacje na dzień 1-go maja i chodziło o zwerbowanie największych mas, szybkie przeszkolenie partyjne, by w dniu święta robotniczego, zademonstrować ogromny wzrost sił K. P. P.

W związku z tem w partji było moc roboty. Murkowi wciąż C. K. W. zabierał najpotrzebniejszych ludzi, wysyłając ich, jako kurjerów na kontakty do miast prowincjonalnych. Nawet zastępcę Murka, towarzysza Dyla, delegowano do Kalisza. Murkowi było to tembardziej nie na rękę, że wreszcie po długich zabiegach w dyrekcji warsztatów kolejowych, uzyskał zgodę na swój urlop na pierwszy tydzień września i dostał kilkadziesiąt złotych pożyczki. Na wyjeździe w tym czasie zależało mu bardzo, gdyż popierwsze chciał czemprędzej ożenić się z Karolką i wyprowadzić się od pani Koziołkowej, której od piętnastego września wymówił. Chciał być jaknajdalej od Arletki. Pozatem drugiego września musiał poznać wreszcie swego małego Stefanka, drugiego września, w dzień jego imienin.

Dlatego zdecydował się wobec władz partyjnych kwestję swego wyjazdu postawić na ostrzu noża. Spodziewał się sprzeciwu, a nawet wyraźnego zakazu. Tymczasem rzecz poszła nieoczekiwanie łatwo. Gdy towarzyszowi Zamojskiemu i towarzyszowi Bigelsteinowi z C. K. W. otwarcie i szczerze powiedział, dokąd i poco musi jechać, ci nietylko nie okazali niezadowolenia, lecz ucieszyli się. Okazało się, że już od kilku dni zastanawiano się, kogoby pewnego i niepodejrzanego przez policję, tam właśnie wysłać. Sprawa musiała być niesłychanej wagi, gdyż Bigelstein i Zamojski sami tu decydować nie chcieli. Kazali Murkowi nazajutrz wieczorem stawić się w jednem ze znanych mu już konspiracyjnych mieszkań. Tam zastał Bigelsteina i dwóch nieznanych sobie mężczyzn.

– Towarzyszu Garbaty – zwrócił się jeden z nich do Murka, – pójdziecie teraz do towarzysza Kurbskiego, głównego sekretarza partji.

Obrzucił go uważnem spojrzeniem i dodał:

– Miarą zaufania, jakiem się cieszycie, niech będzie to, że was nie zrewidujemy i nie odbierzemy wam broni.

Murek poczerwieniał i powiedział krótko:

– Dziękuję, towarzysze.

Wyszli we dwójkę, skręcili w boczną ulicę i wsiedli do oczekującego ich samochodu. Chociaż wewnątrz było ciemno, konwojent wyjął jakąś gazetę, podał ją Murkowi i powiedział sucho:

– Czytajcie.

Murek zrozumiał: chodziło o to, by nie patrzył, dokąd go wiozą. Ostrożność tę uznał za usprawiedliwioną, spuścił głowę i zamknął oczy. Po kwadransie auto stanęło na podwórzu jakiejś willi. Z jednej strony były sztachety, znad których zwisały gałęzie drzew, z drugiej ciemne okna domu. Kierowca wyskoczył i zadzwonił do małych drzwi. Po chwili weszli do środka. W dużym i elegancko urządzonym gabinecie, czekali dobre pięć minut w milczeniu. Nagle weszli dwaj mężczyźni. Jeden duży i ciężki, o tłustych, obwisłych policzkach, z czarnemi, rzadkiemi i szczecinowato sterczącemi wąsami mógł mieć około pięćdziesiątki. Wydatny garbaty nos i grube wargi zdradzały jego semickie pochodzenie. Gdyby nie wielkie, czarne, dziwnie płonące oczy, wyglądałby na kupca, czy zamożnego przemysłowca. Drugi, znacznie niższy, w mundurze majora Wojsk Polskich, co bardzo zaskoczyło Murka, był szczupły i blady. Grube szkła binokli i wąskie, zacięte usta nie harmonizowały z gwałtowną ruchliwością tego człowieka.

 

Obaj podali oczekującym rękę, poczem blondyn w mundurze zaczął krążyć po pokoju, nerwowo przyglądając się sztychom na ścianach, a Kurbski siadł przy biurku i niskim, cichym głosem powiedział:

– Towarzyszu Garbaty. Partja chce wam powierzyć nader ważną misję. Na podstawie wiadomości, jakie mam o was i o waszej krótkiej, lecz pełnej poświęcenia pracy w naszych szeregach, sądzę, iż nie uchylicie się od niebezpiecznej misji, którą wam powierzę. Jeżeli was nakryją… pójdziecie pod sąd. Dożywocie pewne. Zgadzacie się, czy nie?

– Zgadzam się, towarzyszu – bez namysłu odpowiedział Murek.

Kurbski skinął głową.

– Kiedy chcecie jechać?

– Jutro wieczorem, siódma dwadzieścia.

– Doskonale. Nie obarczę was paczką partyjną. Weźmie ją zwykły kurjer. Władacie dobrze językiem niemieckim?

– Zupełnie biegle.

– Zatem otrzymacie na wszelki wypadek paszport na nazwisko obywatela niemieckiego. Tych nie rewidują tak, łatwo. Otóż po przybyciu na miejsce, udacie się na ulicę Kraszewskiego, numer czternaście.

– Czterdzieści! – poprawił człowiek w mundurze majora.

– Czterdzieści – powtórzył Kurbski. – Jest tam sklep tytoniowy i jednocześnie kolektura loterji Kopelowicza. Wejdziecie i zapytacie: – Czy nie wygrałem pięciu tysięcy?… Na to Kopelowicz zapyta: – A który pański numer?… Musicie odpowiedzieć: – Mam to gdzieś zapisane na pudełku od „Egipskich”. Zapamiętacie?

– Zapamiętam.

– Wtedy Kopelowicz skomunikuje was z towarzyszem Sławomirem. Hasłem dla niego jest: – „Przyjechałem po rachunki za wełnę”… Zapamiętacie?

– Zapamiętam.

– Towarzysz Sławomir wręczy wam paczkę z niesłychanie ważnemi dokumentami, które dla partji przedstawiają wręcz nieocenioną wartość. Paczka będzie zalakowana i nie wolno wam jej otworzyć pod żadnym pozorem i w żadnym wypadku. Czy palicie papierosy lub fajkę?

– Palę papierosy.

– Otóż w razie niebezpieczeństwa, naprzykład rewizji w pociągu, macie dotknąć żarzącym się papierosem lontu, który będzie z paczki wystawał, i wyrzucić ją przez okno. Paczka spłonie w ciągu jednej minuty doszczętnie, gdyż papiery będą specjalnie nasycone.

Kurbski poczęstował Murka papierosem i już tonem nieoficjalnym zaczął mu udzielać rad i instrukcyj szczegółowych.

– Wiem, towarzyszu, że starczy wam odwagi, przezorności, i zimnej krwi – zakończył, – by tę ważną misję spełnić i dostarczyć paczkę do rąk własnych towarzyszowi Bigelsteinowi.

Nazajutrz na dworcu był punktualnie. Gdy już pociąg ruszał, do wagonu wszedł stary znajomy, sekretarz magistratu, Więcek. Obaj zdziwili się tem spotkaniem. Więcek właśnie wracał z Warszawy po załatwieniu różnych spraw magistratu w ministerstwie. Ubogi wygląd Murka sprawił mu widoczną satysfakcję. Natomiast próby wydobycia z Murka zwierzeń, zawiodły. Zato Murek dowiedział się od Więcka, że zaszły wielkie zmiany „na starych śmieciach”. Lassota zastrzelił się, a Jelcza poszedł do kryminału, gdyż popełnił grube nadużycia. Niewiarowicz od trzech miesięcy jest chory, a zastępuje go dawny sekretarz wojewody, Landa, który pewnie zostanie zatwierdzony wkrótce jako prezydent komisaryczny. Spaliła się restauracja Wiechowskiego, Żytniewicz z Izby Skarbowej rozszedł się z żoną, umarła pani Rzepecka, Horzeńskim zlicytowali Fastówkę, a niedługo pójdzie i willa przy ulicy Wielkiej. W cukierni u Tempki był niedawno skandal – generałowa Zagajska publicznie spoliczkowała mecenasa Boczarskiego. O co poszło, niewiadomo. Uchodzi jednak za rzecz pewną, że łączył ich romans…

Murek słuchał tego wszystkiego nie bez zaciekawienia, ale z uczuciem obojętności i pogardy.

– Prowincjonalne bagienko – myślał i cieszył się w duchu, że tak daleko jest teraz od tych drobnych, złych i niskich ludzi, od tego nędznego miasta.

A jednak, gdy przy końcu podróży zaczął poznawać krajobraz, gdy koła wagonów zastukotały na zwrotnicach i przed oknami zaczęły się przesuwać tak dobrze znane kontury domów i ulic – serce uderzyło żywiej.

Pośpiesznie pożegnał się z Więckiem, przebiegł przez peron, przez poczekalnię i oto stanął na dużym placu przed dworcem. Wokół drzewa były jeszcze całkiem zielone. Trzy rachityczne taksówki i kilka chabet w dorożkach stało sennie koło czerwonych od rdzy sztachet skweru. Dzień był jasny, słoneczny i ciepły.

Szedł ulicami, które wydały mu się dziwnie puste i śpiące. Poznawał stare szyldy i witryny sklepów, te same, a przecież jakby naiwne i zabawne przez to, że dawniej innemi oczyma na nie patrzył.

Zaczęła go niepokoić myśl: jak też wygląda Karolka?… Może zbrzydła i zbabiała?… Po dziecku często się to kobietom zdarza. Czy mały Stefanek rzeczywiście jest „wykapany ojciec”?… Jak oni tam żyją, jak ich zastanie?… Ich – swoją rodzinę. Swoich najbliższych. Postanowił najpierw pójść do nich. Muszą mieć więcej czasu na spakowanie się. Jutro rano przecie wyjadą razem z nim do Warszawy. Jeżeli rozkład jazdy nie został zmieniony (jaka szkoda, że nie zapytał o to na dworcu!) jeżeli rozkład jest ten sam, to pociąg odchodzi o siódmej.

Na załatwienie spraw partyjnych starczy czasu popołudniu. Powtórzył sobie w pamięci wyuczone hasła i uśmiechnął się na myśl o zdumieniu starego Kopelowicza, gdy w nim, w Murku, w Wysłanniku Centralnego Komitetu, pozna dawnego dygnitarza magistrackiego.

Wszedł na Dojazdową i przyśpieszył kroku. Drewniany domek, gdzie mieszkają Żurkowie… Krzaki w ogródku podrosły pokaźnie… Taki ciepły dzień, dziecko napewno jest w ogródku. Stefanek… Rodzony syn… Wzruszenie leciutko ścisnęło mu gardło, puls walił mocno w skroniach.

Dziecka jednak w ogródku nie było. Po grządkach spacerowało kilka kur. Poomacku przeszedł przez ciemną sionkę, odszukał klamkę drzwi swego dawnego pokoju. Nie były zamknięte. Wszedł i uśmiechnął się: pokoik był czyściutki, poprzybierany ozdobami z kolorowego papieru, nad komodą w ramkach wisiało kilka fotografij Karolki.

– Ach, te kobiety – rozrzewnił się, stwierdziwszy, że Karolka do fotografji wystrajała się w zamaszyste kapelusze, w których zresztą wyglądała wcale ładnie.

Na komodzie poznał kilka swoich starych drobiazgów: przybory do pisania, porcelanową figurkę Chińczyka, a nawet srebrny nóż do rozcinania kartek. Nie musiało im tu być za ciężko, skoro tego nie sprzedali. Obok pod lustrem leżały rurki do fryzowania, pudełko z pudrem i drugie z różem.

– Wybiję jej to z głowy – pomyślał pobłażliwie i cofnął się do sionki, by przejść do kuchni, gdzie napewno wszyscy musieli być w komplecie, jako w porze obiadowej. Umyślnie nie zawiadomił ich o swoim przyjeździe listownie, chcąc tem większą sprawić im niespodziankę.

Wszedł nie pukając. Musiało już jednak być po obiedzie, bo była tu tylko stara Żurkowa. Pochylona nad rynienką myła właśnie talerze.

– A kto to? – zapytała nie podnosząc głowy.

– Dzień dobry pani, to ja.

Staruszka odwróciła się i nagle krzyknęła przeraźliwym głosem:

– Jezus, Maryja!

– Nie poznaje mnie pani? – uśmiechnął się Murek.

Lecz Żurkowa blada jak płótno, z przerażeniem w oczach, zaczęła się cofać, zasłaniając się drżącemi rękami i mamrocząc jak nieprzytomna: