Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Boże, ratuj, Boże, ratuj… Boże, ratuj…

– Zbzikowała na starość – pomyślał Murek i starając się uspokoić Żurkową, powiedział:

– Niechże pani nie boi się, to ja, Murek, dawny wasz lokator. Proszę przyjrzeć się!

Staruszka jednak miała wzrok obłąkany i zdawała się nic nie rozumieć, bo przywarła do ściany, która uniemożliwiała jej dalszy odwrót i zajęczała:

– Panie, litości, litości!…

– Ależ ja jestem Murek, doktór Murek, i nic złego pani nie chcę zrobić. Przyjechałem po Karolkę i po Stefanka. Nie poznaje mnie pani?

– Na mękę Pańską, litości!… – zaskowytała Żurkowa i osunęła się na kolana, składając ręce jak do modlitwy. – Niech pan nie zabija! Nie moja wina! Bóg mnie skarał, nie moja wina. To ta łajdaczka, to ta nieczysta, to ona, my nic… Zlituj się pan nad starą, już i tak niedługo umrę… I on nie winien, to ona opętała nas, ona! Jędza, rozpustnica!… Grzech śmiertelny na nasze dusze…

Biła się piąstkami w piersi i krzyczała cienkim, ochrypłym głosem:

– Bóg nas skarał, będziemy gorzeć w ogniu piekielnym, ale zlituj się pan, ja wszystko powiem, całą świętą prawdę, nic nie zataję, jak na spowiedzi!… Ja wiedziałam, o ja wiedziałam, że tak się skończy. Bóg nierychliwy, ale zmiłuj się nad nami!… Wszystko powiem!

Murek z tego chaosu wykrzykników i zaklęć zaczął rozumieć, że Żurkowa niewątpliwie jest przerażona, ale nie straciła zmysłów, że poznała go i że musiało się tu stać coś okropnego.

– Dziecko nie żyje – przemknęło mu przez głowę i zawołał surowo:

– Gdzie Stefek?

– Jezu! Ratuj! – wyciągnęła ręce stara.

– Gdzie dziecko?… – powtórzył groźniej.

– Niema! Boże mój! Niema!

– Umarło?!…

– Nie, nie, jak na świętej spowiedzi powiem: niema!

– Więc skoro nie umarło – spokoił się nieco Murek, – gdzież jest?… Oddaliście komuś?… Do żłobka?…

– Nie, niema, nie było. Nigdy nie było – trzęsła się stara, szlochając i raz po raz wyciągając błagalnie ręce, – wszystko kłamstwo, przez tę nędzę, przez biedę, szatan podkusił, ta ladacznica namówiła, Bóg nas skarał… Wszystko kłamstwo!… Na starość w więzieniu przyjdzie nam gnić. Ale to jej wina! Ona, ta djablica nieczysta to wymyśliła, ona nas biednych na pokuszenie przywiodła!… Ona…

– Jaka ona? – krzyknął Murek.

– Ona, Karolka, nasz zły duch!…

Murek przetarł czoło.

– Więc jak? – zapytał cicho. – Wogóle dziecka Karolka nie miała?

– Nie miała.

– A ciążę zepsuła?

– I w ciąży nie była.

– Więc wszystko to poto, byście ze mnie pieniądze mogli ciągnąć?

– Boże zmiłuj się! My starzy, a ta djablica – zaczęła znów jęczeć stara, lecz Murek jej przerwał i kazał opowiadać poporządku. Widząc, że jej bezpośrednie niebezpieczeństwo nie grozi, stara oprzytomniała, podniosła się nawet z podłogi i szybko zaczęła mówić.

Karolka zmyśliła wszystko, a ich, Żurków, namówiła do współudziału w oszustwie. Z listów Murka wiedzieli, że mu ciężko i że jest bez posady, toteż nie spodziewali się, że przyjedzie. Karolka sądziła, że raczej przestanie nadsyłać pieniądze, bo mężczyzna nigdy stały nie jest. Wciąż powtarzała Żurkom, że trzeba brać póki daje. A pieniędzmi dzielili się porównu. Karolka wynajęła pozatem tamten pokoik i przyjmowała tam mężczyzn, a że zarabiała tak po trzydzieści i więcej złotych miesięcznie, to i Żurkom musiała więcej płacić, choćby za ten wstyd, że publiczna w ich mieszkaniu żyje. Gdyby nie to, co Murek przysyłał, to przy obciętej emeryturze z głodu umrzećby przyszło. A listy pisali zawsze z namowy Karolki, tej djablicy, tego złego ducha…

Murek siedział nieruchomo i tylko na twarzy wystąpiły mu pod skórą dwa węzły muskułów od kurczowo zaciśniętych szczęk a na czoło krople potu. Stara ośmieliła się i gadała coraz głośniej i coraz potoczyściej, aż warknął na nią:

– Dość!

Umilkła przestraszona i czekała, co Murek zrobi. On jednak nie ruszał się z miejsca, jakby skamieniał. Minęło może pół godziny, może więcej. Huknęła głośno furtka i zaskrzypiały deski w sieni. Murek poznał głosy rozmawiających i podniósł się z krzesła w chwili, gdy drzwi się otworzyły.

Karolka weszła pierwsza. Krzyknęła jakimś przenikliwym, ptasim piskiem i cofnęła się, lecz ucieczkę uniemożliwiło zatarasowanie drzwi przez pana Żurkę. Zresztą Murek jednym susem był już przy progu, wepchnął starego do środka i przekręcił klucz w zamku. Żurko zaczął bełkotać coś niezrozumiałego i trząsł się, jak w febrze. Karolka ponuro, spodełba oglądała się dokoła, jakby wypatrując drogi do ucieczki.

Murek po dłuższej chwili zapytał przerywanym, głuchym głosem:

– Co ja wam… złego zrobiłem?… Ludzie!…

Zapanowała taka cisza, że słychać było tykanie zegara.

– Wy starzy, których ja jak rodzonych… Żeby wam moja krzywda grób przygniotła, żeby was… A ty, ścierwo – zwrócił się do Karolki, – ty mi za to zapłacisz!

Wolno, bardzo wolno ruszył ku niej. Karolka obejrzała się i nagle wzięła się pod boki.

– Więc co?! – podniosła głowę. – Więc bij! Zabij!

Murek zamierzył się i z całej siły wyrżnął ją pięścią w środek twarzy. Zwaliła się na podłogę z głuchym łoskotem. Oboje starzy wcisnęli się w kąt i wczepieni w siebie, jęczeli piskliwie, wzywając wszystkich świętych na pomoc. Murek jednak tego nie słyszał. Porwał krzesło i wymierzył leżącej cios tak silny, że krzesło rozsypało się na kawałki, a Karolka zerwała się z bólu i rzuciła się do drzwi. Nim dobiegła, chwycił ją za włosy, a drugą ręką zaczął wymierzać uderzenia coraz mocniejsze: w twarz, w piersi, w brzuch. Wiła się charcząc i szamocząc się napróżno, aż szarpnął i w garści został mu duży pęk włosów, a Karolka potoczyła się, upadła ciężko grzbietem na kubeł z węglem i bluznęła z ust czarną krwią. Zadarta spódnica odsłoniła grube, nagie uda.

Murek zamachnął się i wymierzył jej straszliwe kopnięcie w podbrzusze. Zawyła nieludzkim głosem, zwinęła się w kłębek, znowu rozprężyła, nogi i ręce zatrzepotały w konwulsyjnych drgawkach po podłodze i znieruchomiała.

Nie zastanawiał się w tej chwili, czy umarła, czy tylko zemdlała. Stał pochylony nad nią, dysząc ciężko i wpatrywał się w jej zmasakrowaną, siną i spuchłą twarz, podobną do kawałka surowego mięsa. Potem zaśmiał się, spojrzał na własne ręce, pokrwawione i pokaleczone na kostkach. Ostrożnie, by nie poplamić krwią ubrania, wydobył z kieszeni kopertę, a z niej ów kosmyk jasnych włosów i wepchnął go dużym palcem w półotwarte usta Karolki.

– Żryj, ścierwo – zaśmiał się znowu.

Potem otworzył drzwi, zamknął je za sobą na klucz i wszedł do pokoju Karolki. Najpierw pozdzierał fotografje ze ściany, porwał je i podeptał, powyciągał szuflady, darł w strzępy bieliznę, bluzki, suknie, pościel. Systematycznie niszczył wszystko, aż po kwadransie skończył i wrócił do tamtej izby. Karolka półsiedziała na ziemi, oparta o ścianę. Podłoga była zalana wodą. Widocznie starzy cucili Karolkę, która pojękiwała mocno.

Murek strącił ze stołu talerze, postawił na nim miednicę, umył twarz i ręce, odepchnął starą, która przydreptała usłużnie z ręcznikiem i wytarł się własną chustką do nosa, poczem nie obejrzawszy się za siebie wyszedł.

Zrobił już spory kawał drogi, zanim oprzytomniał i stwierdził, że niewiadomo poco idzie w kierunku dworca. Skręcił do miejskiego ogrodu i usiadł na ławce. Musiał zastanowić się i zebrać myśli, które nagle zderzyły się z rzeczywistością i stały się śmieszne, głupie, niepotrzebne, nienawistne. Przez szereg miesięcy układały się, wiązały, splatały w nierozerwalną całość. Jeszcze przed trzema godzinami nie uwierzyłby, że może zajść coś, co zmieni, co zniszczy jego plany, jego przyszłość. Żona, dziecko, rodzina i praca dla partji, dla rewolucji komunistycznej, walka o wolność proletarjartu, tych miljonów uciemiężonych, pokrzywdzonych prostych ludzi, takich jak on sam, jak Żurkowie, jak Karolka i jak to dziecko, które urodziło się wprawdzie w niewolnictwie, lecz dorośnie w wolności, którą jego ojciec, towarzysz Franciszek Murek, dlań zdobędzie.

A tymczasem oszukano go. Najhaniebniej oszukano. Jak zwierzę harował. Wyrzekał się tysiąc razy posiłku, by im nie dać zaznać głodu. Żerował jak pies po śmietniskach, nocował jak bezpańskie bydlę, byle tylko dla nich te kilka groszy uciułać. A oni… Nieszczęśliwi! Uciemiężeni!… Wyzyskiwali jego ostatni pot, jego najcięższy trud. Bez najmniejszej litości. Gorzej od tych bogaczy, kapitalistów, burżujów…

– Tylko w proletarjacie tkwi głęboko etyka i poczucie społeczne, tylko w proletarjacie egoizm jednostki nie przesłania wielkich celów ogólnoludzkich!… – Jakże dobrze pamiętał te słowa, swoje własne słowa, któremi rozpoczął swój pierwszy artykuł w „Głosie Proletarjatu”.

Jeszcze niedawno czytał ten artykuł Arletce. Wtedy, gdy powiedziała, iż wszyscy ludzie, biedni czy bogaci, to jednakowe świnie. Jak to ona wyraziła się wtedy?…

– Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać!…

Z uczuciem dziwnej obojętności patrzył przed siebie na rzadkie drzewa ogrodu, na powykrzywiane sztachety, na przechodniów, snujących się leniwie, na szare domy i kocie łby jezdni. Ta energja, ta chęć działania, ta wiara w sens swego nowego życia, wszystko to rozlało się, stajało w nim, wyparowało. Pozostała pustka zupełna i lepki osad goryczy.

Sięgnął do kieszeni po papierosy i namacał rewolwer. A gdyby tak?…

Zbiegną się ludzie, policja… W kostnicy oczywiście rozpoznają zwłoki: dużo musi tu jeszcze pamiętać doktora Murka. A w gazetach napiszą zdawkowo: „Nowa ofiara kryzysu”. I nikomu na myśl nie przyjdzie, że kryzys to tylko wykręt, że trzeba byłoby uczciwie powiedzieć: ofiara społeczeństwa, zagryziony przez ludzi… Że w innym ustroju..

Ale myśl, która biegła utartym od szeregu miesięcy torem, zatrzymała się przed refleksją: – w ustroju, stworzonym przez naiwnych zapaleńców dla takich Żurków i Karolek, też dla proletarjatu, który póty jest proletarjatem, póki nie nadarzy się sposobność do pasorzytowania, do wyzysku, do żerowania na cudzy koszt.

 

Słońce zniżało się już ku czerwonym wieżom kościoła Marji Panny. Wstał i ruszył przed siebie. Właściwie nic go już nie obchodziła misja partyjna, z którą tu przyjechał, nie miał jednak nic lepszego do roboty. Zawiezie im tę paczkę, odda i wystąpi z partji. Już nie potrafiłby pracować dla nich tak, jak dotychczas.

Przechodząc obok Magistratu, nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Nie odpowiedział też na ukłon młodego Kesla, który stał we drzwiach swojej cukierni. Szedł coraz wolniej, zastanawiając się, czy nie zawrócić odrazu na dworzec i jechać do Warszawy… Do Warszawy, albo gdziebądź.

Jednak nie zawrócił. Minął trafikę Kopelowicza. Wewnątrz był jakiś kupujący. Murek przeczekał i wszedł dopiero, gdy klient wyszedł. Kopelowicz odrazu poznał Murka. Gdy ten wymienił hasło, kupiec aż przybladł. Trzeba było jeszcze raz hasło powtórzyć, by przerażony żyd wybąkał odpowiedź. Widocznie obawiał się prowokacji. Uspokoił go dopiero odzew. Wpuścił Murka do swego mieszkania za sklepem, do sklepu wysłał córkę, ładną drobną żydóweczkę, a sam wybiegł na podwórze.

Po kwadransie wrócił z barczystym, elegancko ubranym, młodym żydem, który przedewszystkiem kazał gospodarzowi zasłonić okna i zamknąć na klucz drzwi od sklepu, poczem zapytał:

– Towarzysz Garbaty?…

– Tak – potwierdził Murek, – zawiadomiono was?

– Zawiadomiono, ale powiedzcie, towarzyszu, im tam w centrali, że ja pracować nie mogę. Nam się tu ziemia pod nogami pali, a oni jakby chcieli naszej zguby. Wciąż starym szyfrem depeszują. Tu na telegrafie siedzi teraz specjalny oficer z „dwójki”. I paczki nie dam, bo nie mogę jej otrzymać. Cóż oni sobie myślą, że wszystko darmo?… Wyście nie przywieźli tych trzech tysięcy dolarów?

– Nie!

– Otóż to! Towarzysz Sławomir oświadczył, że papierów nie da bez forsy. Już za poprzednią przesyłkę musiał z własnej kieszeni wybulić. Teraz nie da.

– Więc to nie wy jesteście Sławomirem? – zdziwił się Murek.

– Nie, ja jestem Kobielski, prezes tutejszej egzekutywy. Sławomir wogóle gadać nie chce nie tylko z wami, ale i ze mną. On otrzymał na pokrycie kosztów siedem tysięcy dolarów. On się wprost odgraża, że doniesie do Moskwy, że oni tę forsę rozkradli, a on tu musi płacić z własnej kieszeni. I teraz nie da. Już nie mówię o sobie. Oni są za mądrzy, towarzyszu. Im się zdaje, że gdy zrobili mi zarzut o owe franki szwajcarskie, to już jestem przegrany i muszę pysk stulić. Proszę, niech dowiodą! Ale taki parszywy łobuz, jak Bigelstein, woli mnie nie ruszać. On wie, co ja wiem o nim. Niech lepiej uważa. Powtórzcie to mu proszę. W razie czego ja patyczkować się nie będę i niczego tu do ukrywania przed wami, towarzyszu, nie mam.

Murek dość już miał wprawy, by nie okazać zdumienia wobec tego potoku rewelacyj. Słuchał napozór obojętnie długich wywodów Kobielskiego o jakichś czekach, jakimś Piekarskim, który uciekł do Rumunji z całą kasą egzekutywy, o tem, że sekretarz towarzysz Lempke jeździł z donosem do Warszawy przez osobistą zemstę, bo jego żona romansuje z Kobielskim, że Ginsberg wcale nie jest prowokatorem i z polecenia towarzysza Sławomira został konfidentem policji. Wreszcie zakończył z czarującym uśmiechem:

– Towarzyszu Garbaty. Co będziemy sobie zawracać głowy i oszukiwać się wzajemnie? Ja wiem, że oni was tu przysłali nie tylko po papiery, ale i na przeszpiegi w tutejszej egzekutywie. No, nie?… Nie?… Poco macie się trudzić i sięgać lewą ręką do prawej kieszeni?… Ja wam i tak otwarcie służę wszelkiemi informacjami. No?… Zgoda?

Murek chrząknął.

– Żartujecie, towarzyszu Kobielski. – Jeżelibym nawet miał taką misję, jakże mógłbym wam do tego się przyznać?..

Kobielski mrugnął porozumiewawczo i wyciągnął do Murka rękę:

– Zrobione. Ja wiem, że dużo będzie zależało od waszego raportu i zgóry serdecznie wam dziękuję. A żebyście wiedzieli, że ze mnie szczery chłop, to wam powiem coś, czem będziecie mogli Bigelsteina i Szepsa trzymać za mordę. Ręka rękę myje. Czy chcecie pogadać z tym frajerem Lempkem i z resztą komitetowych?… Proszę bardzo! Ja nic do ukrywania nie mam. Ale myślę, że to zbędne. Lempke oczywiście będzie na mnie psy wieszał, a Glass wylezie ze swemi staremi oszczerstwami. A jednak nic mi nie zrobią. Ani mnie, ani Sławomirowi, ani Wałachowi. Bo Bigelstein i Szeps wiedzą, że byłby koniec. No, więc jak?… Chcecie, by zrobić wam kontakty, czy wystarczy wam moje słowo?

– Wystarczy – przytaknął Murek.

– No, to w porządeczku, dajcie łapę.

Mocno potrząsnął ręką Murka i przysunąwszy się doń z krzesłem nachylił się do jego ucha:

– Bigelsteinowi wystarczy powiedzieć tylko parę słów. Jemu albo Szepsowi. Wystarczy powiedzieć w rozmowie mimochodem: „W Baranowiczach lepiej bywało z angielską walutą”. To sami zobaczycie, że każdy z nich aż przysiądzie.

– A cóż było w Baranowiczach?…

– Oni tam zrobili taką machlojkę, że aż do śmierci nie życzyłbym sobie lepszego interesu. Pamiętacie, jak przed czternastu laty zastrzelił się w Baranowiczach Frumkin?… A wiecie, czemu się zastrzelił? Bo wiózł z Moskwy okrągłe trzydzieści tysięcy funtów żywą gotówką – zaśmiał się głośno i dodał: – Z taką forsą to mu życie zbrzydło! A ja mam dowody w ręku. Rozumiecie, towarzyszu Garbaty?… A niechby spróbowali mnie sprzątnąć tak jak towarzysza Frumkina, to w dwa dni potem Komintern dostanie te dowody: I Bigelstein wie o tem, żem nie taki głupi, by trzymać to u siebie. Już mi dwa razy, ach, jakże sprytnie, nasyłali złodziei do sklepu, ale takich złodziei, co nic nie ukradli, bo szukali czego innego. Niech oni dla mnie nie będą za wielkie cwaniaki! A między nami, towarzyszu, sztama, sztama!

– Sztama, – powtórzył Murek.

Kobielski był rad z siebie i oświadczył, że zgóry przewidywał to porozumienie i kazał przygotować w domu przekąskę, by przymierze oblać. Dał Murkowi adres i wyprawił go przez sklep, a sam wyszedł przez podwórze. Połączyli się dopiero przy końcu ulicy Poznańskiej. Kobielski mieszkał wcale elegancko, a przekąska okazała się wystawną kolacją. Po kilku kieliszkach gospodarz zaczął wypytywać Murka, czy rzeczywiście nie przywiózł z sobą pieniędzy dla Sławomira. I skwasił się trochę, gdy się dowiedział, że naprawdę nie.

– Myślałem, że tylko tak cyganicie, by spróbować, czy nie uda się załatwić rzeczy bez forsy – powiedział szczerze.

Pod koniec kolacji zatelefonował dokądś, oświadczając Murkowi, że Sławomir zaraz przyjdzie. Po kwadransie istotnie w przedpokoju zaterkotał dzwonek i Kobielski pobiegł otworzyć drzwi.

Murek aż zaniemówił, gdy ujrzał na progu swego dawnego znajomego. Sławomirem był Leon Stawski. I on też nie ukrywał zdumienia na widok Murka. Pomimo wrodzonej swady, którą usiłował pokryć konsternację, robił wrażenie załapanego. Rozmowa o przeszłości nie kleiła się. Stawski więc przeszedł na sprawy aktualne i z właściwym sobie tupetem wręcz zapytał Murka, jakie zajmuje stanowisko we władzach partyjnych?

– Wyższe – odpowiedział Murek – od tego, które mam oficjalnie.

Stawski i Kobielski zamienili szybko spojrzenia, poczem z ożywieniem zaczęli mówić o brakach pieniężnych w lokalnej organizacji, o trudnościach propagandy w miejscowym garnizonie i w sąsiednich wytwórniach wojskowych, o zatargach z trockistami, których namnożyło się w ostatnich czasach. Wreszcie Stawski wydobył spod kamizelki niewielki pakiet, owinięty w gazetę i wręczył go Murkowi, górnolotnie wyjaśniając, że chce tem zadokumentować swoją wierność, oddanie i karność wobec zwierzchnictwa partyjnego, lecz że zaklina C. K. W., by nie zwlekało z przesyłką pieniędzy, gdyż wszystkie koszty sam poniósł i bliski jest bankructwa. Murek zapewnił, że użyje całego swego wpływu, by gotówkę wycisnąć.

– Nawet cisnąć nie trzeba – denerwował się Stawski, – przecie oni dostaną tę forsę z rączki do rączki!

Skolei Stawski objaśnił Murka, jak ma się z paczką obejść w razie rewizji w pociągu, ale ostrzegł go, by dopiero w ostatecznem niebezpieczeństwie zniszczył papiery, gdyż są to unikaty niezmiernej wartości, których zdobycie kosztowało moc pieniędzy i ryzyka.

– Zresztą co mam mówić, towarzyszu Franciszku – zakończył poufale, – sami doskonale wiecie.

– Wiem – spokojnie potwierdził Murek, chociaż nie miał pojęcia, co paczka zawiera, i zgóry postanowił sobie, że zbada w odpowiedniej chwili jej zawartość.

Noc spędził u Kobielskiego, a nazajutrz wczesnym rankiem był już na dworcu. Bez trudu znalazł pusty przedział trzeciej klasy, otworzył przedewszystkiem okno, by być gotowym na wszelkie ewentualności, a gdy pociąg ruszył i konduktor sprawdził bilety, ostrożnie rozwinął gazetę. Wewnątrz była zalakowana koperta z szarego, dziwnie szorstkiego papieru, cuchnącego jakiemiś chemikaljami. Zboku wystawał krótki postrzępiony loncik. O otworzeniu koperty bez złamania pieczęci nie mogło być mowy. Wyjął scyzoryk i przeciął ją uważnie wzdłuż grzbietu. Jeszcze wyjrzał na pusty korytarz i wydobył z koperty jej zawartość.

Jeden rzut oka wystarczył mu, by zrozumieć, o co chodzi. Były to precyzyjne plany terenów Wytwórni Wojskowej w Rzeczkach, o kilka kilometrów od miasta. Już dawniej wiedział, że produkują się tam w największej tajemnicy jakieś armaty, czy armatki. Teraz miał przed sobą całą paczkę planów konstrukcyjnych, obliczeń, całe tabele cyfr i ze dwadzieścia malutkich błon fotograficznych, na których pod światło z trudnością rozróżnił minjaturowe sylwetki działek, poszczególnych części i armatek wmontowanych już w czołgi i samoloty. Drobnym maczkiem zapisano na odwrocie planów szczegółowe dane o rozmiarach produkcji, o rodzaju materjałów, o niezwykłej sile ognia armatek „B. Z. 38”.

Miał przed sobą kompletnie zebrane i świetnie opracowane materjały szpiegowskie. Państwo, do którego rąk dostałyby się te rzeczy, nietylko mogłoby produkować takąż broń, lecz w razie wojny skutecznie zbombardować fabrykę. Murek nie miał wątpliwości, dla kogo to było przygotowane i kto miał za to zapłacić. Zdawał też sobie sprawę, że wartość tej niewielkiej koperty była ogromna. Może kilkaset tysięcy, a może i miljon. Oczywiście, szefem akcji szpiegowskiej na miejscu był Stawski. Posługiwał się zapewne zarówno członkami partji, którzy szpiegowali ze względów ideowych, jak i przekupstwem pośród personelu fabryki. W centralnej egzekutywie warszawskiej zbiegały się nici szpiegowskie z całego kraju. Tam też grzęzły zyski z procederu, bo na prowincję wysyłano mizerne sumki.

Rozmyślając nad tem i nad wszystkiem, co wygadali przed nim Stawski i Kobielski, Murek przypomniał sobie własne dawniejsze obiekcje w związku z gospodarowaniem kasą C. K. W. przez Szepsa i inne grube ryby.

– Więc tak wyglądają wierzchołki?! Banda szpiegów, złodziei, szantażystów i zdrajców ruchu robotniczego. Doły pracują z poświęceniem, z zapałem, z wiarą w ideały, a góra zbija forsę i drwi w duchu ze stada baranów. No, nie! Już ja się dłużej bujać nie dam!…

Tysiączne myśli przebiegały mu przez głowę. Może zwrócić się do nieposzlakowanych ideowców, do Krótkiego, do Podsiadłego, do Piotra, do Liczki i zdemaskować draństwo naczelnych władz partyjnych. Wystrzelać łotrów!… Zmusić ich do zameldowania się w Moskwie! Niech idą pod sąd.

– A skąd wiem – przyszła refleksja, – że tam będzie sprawiedliwość?

I odrazu odeszła go ochota działania. Bo i dla kogo?… Dla tłumu, złożonego z takich Żurków i z takich Karolek?… I poco?… By do władzy w partji doszli inni złodzieje i spryciarze?…

– Niema głupich!

Jednak w kieszeni tkwiła niepokojąca koperta z cenną zawartością. Co z tem zrobić?… Miałby ochotę podpalić lont i zniszczyć wszystko. Uwolniłby się od kłopotu i łamania głowy. Ale zniszczyć coś, co przedstawiało tak wielką wartość?… Nie, do tego poprostu nie był zdolny, on, Franciszek Murek, który nigdy w życiu grosza jednego bez namysłu nie wydał, który podnosił i chował guzik, znaleziony na ulicy.

Więc może zanieść to do policji?… Przysłużyć się państwu, spełnić obowiązek obywatela i patrjoty?

Roześmiał się na tę myśl. Za to wszystko, czego doznał od państwa, za tyle dobrodziejstw, któremi obdarowała go ukochana ojczyzna, nie ruszyłby nawet palcem. A zresztą wiedział, czemby się to skończyło: wsadziliby go do więzienia.

– Zatem – zastanowił się, – czem właściwie jestem i dla kogo żyję? I poco żyję?

Czuł nieznośny zamęt w głowie. Nie myśleć, o niczem nie myśleć!… Na pierwszej większej stacji poszedł do bufetu i wypił kilka większych wódek. Zasypiając w wagonie przypomniał sobie owego inżyniera, z którym kiedyś dysputował w domu noclegowym. Inżynier, wstrętny łach ludzki… Ale miał dużo… dużo racji. I co on przepowiedział Murkowi? Aha, że też będzie żył od jednego łyku wódki do drugiego, że też zeszmacieje… A niechby… niechby!…

Obudził się, bo go ktoś potrząsał za ramię. Zerwał się na równe nogi.

– Już Warszawa – mówił konduktor. – Proszę wysiadać. Zaspał pan.

 

Peron był już pusty. Pasażerowie musieli dawno wyjść z dworca. Jeżeli czekał tu na Murka ktokolwiek z partji, też zapewne odszedł. W każdym razie trzymanie w kieszeni planów nie byłoby rozsądnie. Murek przypomniał sobie już dawniej znalezioną kryjówkę na Czerniakowie w składzie drzewa, gdzie kiedyś pracował. Wsiadł w tramwaj i pojechał. Na placu obok składu drzewa stały resztki fundamentów po spalonym domu. Odgarnąwszy gruz w jamie otworzył zardzewiałe drzwiczki od pieca, który kiedyś służył pewno do ogrzewania suteryny. Nieraz przechowywał tu pieniądze i różne drobne przedmioty. Teraz wsunął tam szarą kopertę, piec zamknął i zasypał gruzem spowrotem. W godzinę później stawił się u towarzysza Kudełki i zażądał kontaktu z Bigelsteinem.

Postanowił nie zdradzić się z decyzją porzucenia partji. Naraziłby się na podejrzenia. Bigelsteinowi złożył krótki raport: był na miejscu, widział się z towarzyszami Kobielskim i Sławomirem, paczkę otrzymał, ale w drodze zniszczył ją zgodnie z instrukcją, gdyż groziła rewizja.

Bigelstein okazał się jednak przebieglejszy, niż Murek myślał. Sprytnie uszeregowanemi pytaniami chciał go przyłapać na kłamstwie. Trafił jednak na przygotowanego. W raporcie Murka wszystko trzymało się kupy.

– A co było w paczce? – próbował go zaskoczyć Bigelstein.

– Nie otwierałem, nie wiem.

– To szkoda, psiakrew! No, i cóż zrewidowano was?

– Nie. Gdyby zrewidowano, znalezionoby rewolwer i fałszywy paszport, ale na szczęście wystarczyła im moja legitymacja warsztatowa i dali mi spokój.

Teraz dopiero Bigelstein rozzłościł się. Nawymyślał Murkowi od tchórzów, od bubków, i oświadczył, że tacy ludzie nie nadają się do poważnej roboty.

– Wasz brak zimnej krwi, wasze tchórzostwo naraziły partję na stratę wręcz olbrzymią. I zapowiadam wam, że poniesiecie za to karę.

Przez chwilę Murek miał ochotę roześmiać się mu w nos i zapytać, jaką to karę dostałby za zamordowanie Frumkina w Baranowiczach. Opanował się jednak i wysłuchał „rugi” do końca. Nie skończyło się jednak na tem. Kazano mu czekać, a po godzinie zjawił się sam towarzysz Kurbski i jeszcze jacyś dwaj nieznani Murkowi mężczyźni. Wszyscy byli nań wściekli i badali go, jak zbrodniarza, zasypując krzyżowanemi pytaniami. Był już zupełnie wyczerpany, gdy skończyli to śledztwo. Murek dosłyszał, jak wychodząc Kurbski powiedział z pasją do jednego z towarzyszów:

– To tępe bydle. On jest zagłupi, by mógł to zrobić.

– Czekajcie, dranie! – pomyślał Murek.

Gdy znalazł się na ulicy, musiało już być grubo po północy. Wszystkie restauracje były pozamykane. Czuł głód i chciał się napić. Przyszło mu na myśl, że bufet na dworcu musi być jeszcze otwarty i ruszył w tamtą stronę. Skręcał właśnie w Chmielną, gdy rzucił mu się w oczy neonowy szyld: „Dancing Club”. Miał na sobie nowe ubranie, a w kieszeni zapasik gotówki, uciułanej na zapoczątkowanie rodzinnej egzystencji. Zresztą wiedział, że zobaczy tu Arletkę.

Chociaż nigdy nie był w podobnym lokalu, czuł się zbyt zmęczony śledztwem partyjnem i własnemi myślami, by zwrócić uwagę na nowe dla siebie otoczenie. Kolorowe oświetlenie, miękkie fotele, dyskretne lóżki, wysoki szynkwas z nienaturalnie wysokiemi stołkami, a w środku sali krążek wyfroterowanej posadzki. Publiczności niewiele, kilka stolików zajętych i dwa większe pijane towarzystwa w lożach. Usiadł w narożnej lóżce, gdzie zaprowadził go facet we fraku i kazał sobie podać coś do jedzenia – wszystko jedno co – i czystą wódkę. Kelner spoglądał nań dość nieufnie, rozruszał się dopiero wówczas, gdy gość zażądał zaproszenia panny Arletki.

– Ta się dopiero zdziwi! – myślał Murek.

I rzeczywiście, zdumienie Arletki nie miało granic, ale też i radości nie ukrywała. Wyglądała nader ładnie w jasnej sukni z mieniącego się jedwabiu, z gołemi ramionami i plecami. Usiadła obok Murka i nie spuszczała zeń pytającego wzroku.

– Czy tak wypiękniałem – zapytał z uśmiechem – że pani mi się wciąż przygląda?

– Przeciwnie – potrząsnęła głową – zbrzydł pan. Musiał pan mieć dużo przykrości. Taki pan mizerny! Spotkało pana coś złego?

– Tak – odpowiedział i rysy ściągnęły mu się jeszcze bardziej.

Arletka przysunęła się bliżej i zaczęła lekko głaskać jego rękę.

– Biedny pan Franek, biedny…

– Bardzo – potwierdził.

– Ktoś panu zrobił zawód?…

– Wszyscy… I wszystko.

Dziewczyna nagle błysnęła zagniewanem spojrzeniem i jakby ze złością ścisnęła rękę Murka:

– Bo to pańska wina! Tylko pańska wina! Pan wszystkim wierzysz! A ludzie są dranie, ostatnie, zimne dranie! Dobrze panu tak! Bardzo się cieszę! Należało się panu.

– Należało się – ponuro skinął głową, lecz to jeszcze bardziej rozjątrzyło Arletkę.

– O, doskonale! Teraz pan na siebie gotów całą winę wziąć. Żeby taki mężczyzna był taką… taką… ciamajdą! Jeszcze gotów rozpłakać się nad sobą! Tegoby jeszcze…

Urwała, bo w oczach Murka rzeczywiście zakręciły się łzy.

– No, panie Franku – przytuliła się do niego i mówiła cichym, ciepłym głosem – panie Franku, przepraszam! Bardzo przepraszam. Pan przecie wie, że kogo jak kogo, ale pana ja nie chciałabym urazić.

Głaskała jego ręce i zaglądała mu w oczy.

Kelnerzy przynieśli wódkę i przekąski. Orkiestra zaczęła grać jakieś namiętne tango. Kilka zataczających się par zjawiło się na tanecznym krążku podłogi. Jeden z zawianych gości prosił Arletkę do tańca, lecz wykręciła się. Murek jadł, a dziewczyna dolewała mu wciąż wódki.

Murek był wygłodzony, i alkohol zaczął działać szybko. W żołądku rozgrzało się, krew pulsowała mocniej, myśli biegły szybciej. Arletka pokazywała mu poszczególnych gości i koleżanki, dowcipkowała i starała się go rozchmurzyć, a że się jej nie udawało, co pewien czas wpadała w irytację i nie skąpiła docinków Murkowi, by pochwili znowu go kokietować i przymilać się czule.

– Jeszcze wódki – rzucił Murek kelnerowi.

– Pan się urżnie – ostrzegła Arletka.

– I dobrze. Nic lepszego wymyślić nie mogę. Miała pani rację, panno Arletko: ludzie to świnie. No, pijmy! Strzemiennego!

– Dlaczego? Pan już chce iść?

Spojrzał na nią z ironicznym uśmiechem:

– Tak. To najmądrzejsze wyjście. Do Abrahama na piwo.

Jego żartobliwy ton nie zwiódł dziewczyny:

– Tego pan nie zrobi – powiedziała z przekonaniem.

– Zrobię, zrobię. Widzi pani, nic innego mi nie zostało. Zawsze rozumiałem, że żyję pocoś, dlaczegoś, z jakimś celem. I że tylko dlatego żyję. W tem był jakiś sens. Ja nie potrafię żyć tak, jak pani, naprzykład, z dnia na dzień. Pani nie rozumie się na tem, ale ja już straciłem wszystko. Poprostu nie mam dla kogo żyć! A skoro nie mam dla kogo, to nie mam i poco.

Oburącz chwyciła go za ramię i potrząsnęła nim z całej siły:

– Zwarjował pan chyba?!… Już się pan upił, czy co?!

– Dlaczego?

– Bo mówi pan takie bzdury! Przecie pan jest rozsądny człowiek a plecie niedorzeczności. Niechże się pan sam zastanowi!

Mówiła z takiem przekonaniem, tonem tak spokojnej perswazji, że spojrzał na nią z zaciekawieniem:

– Zastanawiam się i cóż stąd? – zapytał.

– Jakto co? Twierdzi pan, że dla nikogo żyć nie warto. Zgoda. Nie warto. A czy nie przyszło panu do głowy, że warto żyć dla siebie! Poprostu dla siebie!

Murek odstawił kieliszek i zmarszczył czoło:

– A co to znaczy „dla siebie”?

– To znaczy plunąć na wszystkich, wszystkich mieć w nosie, a starać się uprzyjemnić sobie egzystencję, sobie samemu. Bez skrupułów, bez zastanowienia się czyim kosztem się żyje. Pana krzywdzili kto chciał i nie chciał, niechże i pan tego się nauczy. Brać! Brać co się da! Dobrowolnie, czy przemocą, czy podstępem. I nie patyczkować się.

– I pani tak robi?

– A tak!

– I daje to pani zadowolenie?

Wzruszyła ramionami:

– W każdym razie większe niż gdyby mnie wyzyskiwano. Ja wiem, panu nie odpowiada takie życie jak moje. Dobrze, ale pan ma możność brania z życia tego co chce. Czy ja wiem: pieniądze, władza, kobiety. Tylko ręce wyciągnąć. Ale trzeba chcieć i nie być mazgajem. Świat przed nim stoi otworem, a on do Abrahama, bo nie ma dla kogo żyć! Ładne rozumowanie. Przecie tem lepiej, że nie ma pan dla kogo. Tem pan jest wolniejszy.