Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– A sumienie?…

Arletka zaśmiała się pogardliwie:

– Niech pan, panie Franku, da ogłoszenie: jest do wynajęcia sumienie. Założę się, że pies z kulawą nogą nie przyjdzie… Co tu gadać! Dużo pan miał pożytku z tego swego sumienia?

Murek wypił jeden po drugim dwa kieliszki wódki i milczał. Lokal opustoszał już prawie zupełnie. Orkiestra pakowała swe instrumenty. Arletka nie przestawała mówić.

– Zamykamy, proszę państwa, zamykamy – przynaglali zapóźnionych gości kelnerzy.

– Przecie pan ma trzydzieści kilka lat, a nic pan życia nie użył. Nic – nie ustawała Arletka – przez te przesądy, przez tę głupią moralność, której każdy ma pełną gębę dla innych. A won z taką moralnością!

– Może i racja… Może i racja – odezwał się Murek.

– Nie może – ucieszyła się – napewno racja!

– Zamykamy – stanął przed lożą kelner z gotowym już rachunkiem.

– Może nie ma pan pieniędzy? – szeptem zapytała Arletka – Bo ja mogę…

– Ależ mam!

Zapłacił i Arletka powiedziała:

– Ja też wychodzę. Niech pan koniecznie na rogu zaczeka. Ale koniecznie! Dobrze?

Nim zdążył odpowiedzieć pobiegła do garderoby. Szumiało mu trochę w głowie i lekko zatoczył się wychodząc z loży. Na ulicy było już prawie zupełnie jasno. Doszedł do rogu i zatrzymał się. Ręce pachniały perfumami Arletki. Nerwy uspokoiły się, myśli płynęły jakoś łagodnie. Kto wie, czy ta Arletka nie ma słuszności!… Sumienie do wynajęcia!… A Karolka… głupie i złe bydlę… Musiała zbliżać się siódma, bo robotnicy śpieszyli do pracy…. Poco ja tu stoję?… Aha…

Nie długo czekał. Zdaleka poznał Arletkę. Jaka ona smukła i jaka zgrabna – zauważył.

Wzięła go zdecydowanie pod rękę i powiedziała:

– Chodźmy. Muszę jeszcze z panem pomówić.

Szli chwilę w milczeniu, Murek zastanawiał się, usiłując zebrać myśli. Wreszcie zapytał:

– Panno Arletko, czego pani właściwie chce odemnie?

– Czego?… – spojrzała nań jakby gniewnie i dodała po pauzie: – ja chcę pana.

– Przepraszam – nie zorjentował się – jakto mnie?

– Chcę pana mieć! Mieć pana dla siebie.

Nagle stanęła i pociągnęła go za łokieć:

– To tutaj. Chodźmy.

Weszli do bramy, później na drugie piętro. Na drzwiach wisiał szyldzik: „Hotel Szwedzki”. Murek nie protestował. Na końcu długiego korytarza zaspany numerowy otworzył drzwi oznaczone liczbą 13. Pokój był nieduży lecz czysty. Arletka zapuściła roletę, odrzuciła kołdrę na dużem, szerokiem łóżku i zaczęła się rozbierać.

Murek zaśmiał się z zażenowania i rozwiązał krawat.

– A on?… – zapytał – ten narzeczony?

– Nienawidzę go. Zresztą… co to ciebie obchodzi!

– A nie boisz się?…

– Nie – odpowiedziała z zaciśniętemi szczękami – on… nie będzie żył… Ach, co mamy sobie zawracać nim głowę. Najważniejsze jest to, że mam ciebie. Nikogo więcej nie chcę. Nikogo!…

Przytuliła się doń, a raczej przyciągnęła go do siebie i przywarła z całej siły. Pod jej gładką, gorącą skórą drgały jędrne mięśnie.

Murek od bardzo dawna nie miał kobiety, a takiej kobiety nie miał nigdy i pomimo tego, że od alkoholu, jak i od rozkoszy był półprzytomny, uświadomił to sobie jasno. Gdy go w kwadrans później, dotykając wargami jego ucha zapytała szeptem:

– Czy dobrze ci ze mną?

Za całą odpowiedź zasypał pocałunkami jej oczy, usta i szyję.

– Mój, mój, mój – powtarzała ona.

Musiało już być koło południa, gdy zerwała się i zaczęła się ubierać. Był tak senny, że tylko piąte przez dziesiąte rozumiał co do niego mówiła. Mówiła, by przyszedł na Solec do mieszkania przed siódmą. Że szykuje się jakaś wielka robota, stuprocentowa, bo wszystko obmyślane i przygotowane pierwszorzędnie. Że robota nie jest przewidziana „na mokro”, ale może się zdarzyć potrzeba. Że pójdzie Kazik sam, oraz Piekutowski i Majster, a miał iść jeszcze jeden, ale wczoraj zwichnął nogę, Piekutowski i Majster uradzili zaproponować Murkowi, jeżeli wróci, współudział w wyprawie i w zysku, bo we trzech nie dadzą rady, a forsy do podziału będzie więcej niż lodu.

– Wystarczy nam na długo – zakończyła. – Rzucę tę budę i pojedziemy sobie w świat. We dwoje! Pomyśl tylko, jak to będzie cudnie!… Więc co?… Zgadzasz się?…

– Zgadzam się. Raz kozie śmierć.

– Nie, poco śmierć! Będziemy żyć! Ach, jak będziemy żyć! No, a teraz prześpij się, mój ty najdroższy!

Wycałowała go i wybiegła.

– Raz kozie śmierć – powtórzył Murek i zasnął.

Gdy obudził się było już ciemno. Minęło sporo czasu, nim uprzytomnił sobie gdzie jest i co się stało. Poduszka pachniała perfumami Arletki. Ubierając się zajrzał do kieszeni. Zostało mu jeszcze sporo gotówki. Jak zwykle po przepiciu nie czuł się zbyt dobrze.

– Klin klinem – pomyślał i wstąpił do najbliższego baru. Wypił kilka wódek, przegryzł ostrym korniszonem i już w lepszym nastroju ruszył na Powiśle. Przypominał mgliście projekty Arletki, o których mu mówiła tam, w hotelu. Chodziło o jakiś napad bandycki, w którym i on miał wziąć udział.

Musiała już widocznie namawiać Piekutowskiego i Majstra, gdyż obaj powitali Murka z jakby koleżeńską serdecznością, nie ukrywając radości z jego przyjazdu. Arletka witała się z Murkiem tak, jakby go od dawna nie widziała. Piekutowski i Majster bezceremonjalnie wyprawili Koziołkową i jej córkę z kuchni i zamknęli się tam z Murkiem, poczem Piekutowski krótkiemi zdaniami wyłożył sprawę. Potrzeba im takiego właśnie morowego spólnika jak Murek. Robota jest gruba. Starczy na czterech. Wszystko pójdzie jak po maśle.

– Masz spluwę? – zapytał Majster.

– Mam – sięgnął do kieszeni Murek.

– No, to klawo. Pójdziesz z nami?

– Pójdę – ponuro odpowiedział Murek.

– No, to o dziewiątej na rogu Skolimowskiej – Piekutowski spojrzał na zegarek – za pół godziny. A tu masz maskę.

W pokoju Koziołkowa z Idalką szeptały o czemś z Arletką, gdy jednak tamci wyszli, cofnęły się do kuchni, Arletka zaś zamknęła za niemi drzwi i zarzuciła Murkowi ręce na szyję:

– Zgodziłeś się?… – zapytała – Pójdziesz?

– Pójdę – odpowiedział twardo i uwolnił się od jej rąk.

– Zobaczysz jacy będziemy szczęśliwi – przysiadła obok niego na łóżku i szeptała najczulsze słowa, usiłując dodać mu otuchy.

Murek siedział jak skamieniały, potem wyjął rewolwer, obejrzał ładunki, przełożył maskę do prawej kieszeni i wstał.

– Na mnie czas.

Bez słowa przywarła do jego ust aż oboje stracili oddech. Gdy już był na schodach, z otwartych drzwi wybiegł za nim cichy szept.

– Kocham cię.

Na dworze zacinał zimny gęsty deszcz, podmuchy wiatru uderzały w twarz ostremi kroplami. Rzadkie latarnie stały w mglistych otokach, pod nogami chlupotała woda.

Zaczynała się prawdziwa jesień.