Tasuta

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tymczasem jednak gotówka topniała z dniem każdym. Topniała w coraz mniejszych dawkach, lecz najmniejszy bodaj groszowy wydatek przybliżał widmo pustki w woreczku. To też zrezygnowawszy z zabiegów o posadę w jakimkolwiek urzędzie, Murek odwiedził wszystkie znane sobie instytucje prywatne w nadziei, że bodaj najskromniejszą posadkę znajdzie. Wszędzie jednak był raczej nadmiar pracowników i przemyśliwano o redukcjach. O zaangażowaniu kogoś nowego nawet mowy być nie mogło.

Z bólem serca postanowił zrezygnować z zamówionych mebli, za które już szereg rat wpłacił. Właściciel firmy nie chciał jednak ani słyszeć o zwrocie bodaj części pieniędzy Z punktu prawnego, miał słuszność i Murek musiał zadowolić się obietnicą, że w wypadku nabycia jego mebli, przez kogoś innego, otrzyma część swoich wpłat.

Poszedł też do Fajncyna, właściciela kamienicy, gdzie zarezerwował dla siebie mieszkanie. Nie był tu do niczego zobowiązany, ale dla przyzwoitości należało poinformować właściciela, że się zrzeka.

– Co jest? – zapytał Fajncyn – pan doktór się nie żeni?

– Narazie nie. Muszę swoje projekty odłożyć.

– Nu, odłożyć, to i mieszkanie może poczekać. Ja pana doktora powim, że o dobrego lokatora, na taki lokal, to teraz trudno. A mam byle komu wynająć, co to płacić nie będzie, to wolę jeszcze poczekać.

Murek uśmiechnął się smutnie.

– Zadługo pan czekałby.

– No? Dlaczego?

– Bo póki dobrej posady nie znajdę, to się nie ożenię.

Żyd spojrzał nań z zaciekawieniem:

– Jakże, to pan doktór już w magistracie nie pracuje?

– Ano nie.

– Dlaczego?

– Zredukowali mnie. Jestem bezrobotny.

– Ajajaj – pokręcił głową Fajncyn – taka osoba i bezrobotny… Ale pewno nie dziś, to jutro, pan doktór w jakim urzędzie znowu co dostanie?

Murek potrząsnął głową:

– Wszędzie pełno. Trudno bardzo.

Żyd zamyślił się i po dłuższej chwili zapytał:

– Przecież pan zna się na prawie, i na urzędach, i na podatkach, i na rozporządzeniach. Pan mógłby być jak adwokat?

– Nno nie, bo do adwokatury trzeba przejść przez aplikanturę, a pozatem…

– Uj, ja też nie mówię – przerwał Fajncyn – — tylko tak kalkuluję, że jakby pan w jakiej firmie temi rzeczami się zajął, to i zarobek może być… Ja pana powiem: bracia mojej żony, to oni mają wielkie interesy. Oni handlują z lasem. Firma „Polskie drzewo”. To oni kupują na wyrąb, a później przecierają w tartakach i sprzedają, to na Śląsk do kopalni, to zagranicę. Oni oba to wciąż w rozjazdach, a z tem chodzeniem po urzędach, to dla nich nieszczęście. Oni wprawdzie mają swego adwokata, ale taki adwokat to skórę zedrze, a robić mu się nie chce. Jak pan chce, to ja mogę z nimi pogadać.

Murek bardzo podziękował Fajncynowi, lecz nie miał nadziei, by jego projekt został zrealizowany. Nie zaprzestał też starań nad zdobyciem posady. Codziennie wynotowywał z dzienników kilka odpowiednich ogłoszeń i wysyłał oferty. Koszt znaczków pocztowych stał się poważną pozycją w jego budżecie. Odpowiedzi jednakże nie otrzymywał wcale, lub nadchodziły takie, które proponowały mu akwizycję i domokrążną sprzedaż. Zawsze jednak żądano kaucji, której przecież złożyć nie mógł.

Pod koniec lutego, Nira wyjechała do Warszawy. Pociąg odchodził o siódmej rano i dlatego złożyło się tak szczęśliwie, że nikt z rodziny jej nie odprowadzał, dzięki czemu Murek do ostatniej chwili mógł być z nią sam na sam.

Nira była w cudownem usposobieniu, rozmowna i wesoła. Raz po raz parskała śmiechem, żartując z pogrzebowej miny narzeczonego i zapewniając go, że pomimo oddalenia będzie mu tak wierna, jak dotychczas.

– Chyba, że poznam w Warszawie jakiegoś maharadżę. Wówczas za siebie nie ręczę i wydam się za niego – śmiała się. – Zresztą mam nadzieję, że pan, panie Franku, przyjmie godność drużby? Prawda?

– Z takich rzeczy nie wolno żartować – cicho powtarzał Murek, lecz w zgiełku podróżnych nawet go nie słyszała.

Dopiero na pożegnanie podała mu swój adres w Warszawie i obiecała obszernie napisać.

Wyskoczył z pociągu już w biegu i długo machał na peronie chusteczką, chociaż wiedział, że Nira przez zamarznięte szyby nie może go widzieć. Wracając do domu, rozważał w myśli, przepowiednie babci Horzeńskiej, która przewidywała, że po miesiącu, czy dwuch wnuczce obrzydnie posada i wróci do swoich.

Przed bramą domu, stał jakiś starszy żyd i rozglądał się. Gdy Murek go mijał, wchodząc do bramy, żyd zapytał:

– Przepraszam pana, czy doktór Murek?

– Tak.

– Ja mam do pana interes. Jestem Lesser, szwagier Fajncyna.

– Aaa – zdziwił się Murek.

– Możemy wstąpić do pana pogadać?

– Proszę bardzo – zakłopotał się Murek. – Tylko u mnie jeszcze nie sprzątnięte.

Lesser zaśmiał się:

– Ja nie kobita, mnie wszystko jedno.

Obawy Murka były nieuzasadnione. Stara Żurkowa wstała wcześnie, a pokój lokatora uprzątała przedewszystkiem. Lesser usiadł przy stole, rozejrzał się i zapytał:

– Pan już dawno bez posady?

– Trzeci miesiąc.

– Zredukowali?

– Tak.

– Ja wiem, że pan jest uczciwy człowiek – innym tonem zaczął Lesser. – My z bratem mamy interes, co go pan pewno zna „Polskie Drzewo”.

– Owszem, słyszałem.

– Otóż mój brat, to on trochę na rabina się szykował, on nawet w żargonie źle mówi. Tylko po hebrajsku. To pan rozumie, że wszystko na mojej głowie. Żeby firma szła, ja muszę dopilnować, żeby dobrze kupić i dobrze sprzedać. Ja muszę każdą rzecz sam sprawdzić. I las, i wyrąb, i transport, i w tartakach. To już ja, żebym nie wiem co, żebym i nocami nie spał, jak rok okrągły, to i tak nie mogę dopilnować wszelkich spraw urzędowych. Pan mnie rozumie?… Zadużo ich jest. Podatki takie i siakie, i jeszcze inne; ubezpieczenia, kasy chorych… ja wiem? To trzeba nogi do tego połamać. Oni myślą, że człowiek tylko poto ma przedsiębiorstwo, żeby im różne papierki i formalności wypisywać i płacić, czy jest za co, czy niema. Żeby nie mój brat, co jest uparty, to jabym już dawno cały interes zwinął i wyjechał na drugi koniec świata. Ale skoro nie mogę, to już chcę jakoś na swojem wyjść. Adwokat, co mi te rzeczy załatwia, ani dba o to, ani ja mu nie mam czasu na ręce patrzeć. Fajncyn powiadał mi, że pan doktór do tego w sam raz. Dużo pan u mnie nie zarobi, ale lepsze to, jak nic. Co pan o tem myśli?

– Myślę – odpowiedział Murek – że zasadniczo mógłbym zgodzić się.

– To i dobrze. – Powiem panu tak: robim próbę. Będzie nam sztymować razem, to pomyślimy o stałej umowie. Narazie daję panu dniówkę, pięć złotych.

– Jakto dniówkę?

– No, to tak dla wygody i pańskiej, i mojej. Jakbyśmy wzięli umowę miesięczną, to obaj musielibyśmy zapłacić od tego, djabli wiedzą poco, ubezpieczenie i podatek. A tak lepiej. Więc dniówkę pięć i pozatem od każdej sprawy jakiś procent. Wytargujesz pan zniżkę jakiejś zaległości – procent. Ile?… Ja wiem?… Zależnie od sprawy. Kłócić się nie będziemy.

Murek zastanowił się. Oczywiście, nie zachwycała go ta propozycja. Oczywiście, perspektywa nieustalonej pracy i równie nieustalonych zarobków, nie odpowiadała mu wcale. Przejmowała go strachem myśl, że nie da sobie rady, a niesmakiem konieczność działania w imieniu żydowskiej firmy, w dodatku na niekorzyść Skarbu Państwa. Jednak wyboru nie miał. I tak z nieba mu to spadło. Dlatego może nawet nie pomyślał o wytargowaniu lepszych warunków i zgodził się.

Firma „Polskie Drzewo” składała się z maleńkiego baraku, gdzie mieścił się kantorek i z olbrzymiej posesji zawalonej stertami desek, bali, tarcic, sągami drzewa i gonty. Wszystko razem położone na krańcu przedmieścia Chęty, za dworcem, nad rzeką, w kącie, utworzonym przez brzegi i własną bocznicę kolejową.

Brat Hermana Lessera, Nuchim, gruby i milczący brodacz, zaglądał tu rzadko, sam Herman nigdy. W kantorku sprawował władzę buhalter Kacowicz, mały nerwowy żydek, który, jak sam twierdził, jeden jedyny całą firmę umiał na pamięć. Kacowicz przyjął Murka z rezerwą. Znał go zresztą z magistratu, gdzie nieraz załatwiał interesy. Stąd pozostał mu szacunek, należny osobie urzędowej, od której humoru zależy wiele, lecz i niechęć do człowieka obcego. Minęło kilka dni, zanim doszedł do przekonania, że Murek nie dybie na wysadzenie go z posady. Zresztą i posada nie była do pozazdroszczenia. Poza oficjalną rolą buchaltera, Kacowicz spełniał tysiące przeróżnych funkcyj. Kontrolował ładunki, stróżów nocnych i dziennych, zajmował się wypłatami, prywatnemi sprawami rodziny chlebodawców, pisaniem ofert, wyławianiem z pism ogłoszeń o przetargach i licytacjach, a w razie potrzeby sam otwierał bramę, palił w piecu i gotował herbatę. Od świtu do nocy po całej posesji rozlegał się jego jazgotliwy, zaaferowany dyszkant.

W nawale tych zajęć, zdążył jednak w stosunkowo krótkim czasie zaznajomić Murka z urzędowemi sprawami i zostrożna zaczął nim komenderować, wysyłając go to do izby skarbowej, to do zarządu kolejowego, to do zakładu ubezpieczeń.

Pod koniec tygodnia przyjechał Herman Lesser i wysłuchawszy Murkowego sprawozdania, wypłacił mu trzydzieści złotych dniówek i ekstra setkę za załatwienie sprawy postojowego na kolei.

Murek powoli przyzwyczajał się do nowego stanowiska. Do późnego wieczora codzień studjował ustawy i taryfy, wyszukując w nich możliwość zmniejszenia wydatków firmy. A że z wieloma stronami obecnego zajęcia był już dawniej obeznany, że orjentował się w sieci dróg urzędowych i w kompetencjach różnych władz – szło mu coraz łatwiej. Jednak wstydził się potrochu, bądź co bądź, niewyraźnej pozycji, jaką zajmował i w miarę możności unikał wywnętrzania się na ten temat. Bywając wszakże w wielu urzędach w nowym charakterze, musiał legitymować się jako radca prawny firmy „Drzewo Polskie” i w mieście, gdzie nic ukryć się nie dawało, wkrótce wszyscy wiedzieli, że dr. Murek – jak wyraził się Żytniewicz z Izby Skarbowej – wyzyskuje swoje umiejętności, dla oszwabiania Skarbu. Niektórzy urzędnicy, dawni koledzy, nie ukrywali przed Murkiem zazdrości, podejrzewając, że teraz dopiero robi kokosy.

 

Wieści o tem dotarły i do willi na Wielkiej. Pani Horzeńska, spotkawszy Murka w starostwie, przywitała go prawie serdecznie, nawet napomykając o tem, że „drogi pan tak jest zajęty robieniem interesów, podobno świetnych, że zapomina o nas”.

Murek nie zapomniał, lecz od czasu wyjazdu Niry nie chciał u Horzeńskich bywać. Wspomnienie tamtej awantury było silniejsze, niż poczucie obowiązku odwiedzenia rodziców narzeczonej. Tembardziej, że od niej samej miał – ku swemu radosnemu zdziwieniu – częste, dość częste wiadomości. W niespełna dwa tygodnie otrzymał wprawdzie krótkie, lecz aż cztery karteczki. Pisała, że jeszcze posady nie ma, lecz to kwestja dni, że jest zdrowa i że życzy mu zrobienia miljonów na handlu drzewem. Widocznie miała o nim wiadomości z domu, wiadomości, oczywiście, nieścisłe, i przesadzone. Pomimo to w swoich niemal codziennych listach do Niry nie prostował tych informacyj. Niech lepiej myśli, że powodzi mu się świetnie.

W istocie powodziło się nieźle. Lesserowie byli zadowoleni, Kacowicz również. Drugi tydzień przyniósł wprawdzie tylko dniówkę, zato trzeci prawie dwieście złotych. W perspektywie wyłaniała się nawet znacznie pokaźniejsza suma w związku z wykryciem przez Murka nadmiernego obliczenia podatku za place firmy.

Właśnie po wynotowaniu potrzebnych danych, które ostatecznie i czarno na białem wykazywały błąd, zjawił się w urzędzie, gdy referent wręcz mu oświadczył, że nie będzie wogóle z nim pertraktował. Otrzymał taką instrukcję od zwierzchnika:

– Pan, doktorze, nie jest współwłaścicielem tej firmy i nie posiada pan plenipotencji.

– Mogę przedstawić, w razie żądania, odpowiednie upoważnienie.

– Może pan. Ale naczelnik wyraźnie oświadczył, że nie będzie sobie zawracał tem głowy. Niech tu przyjdzie który z właścicieli.

Murek chciał powiedzieć, że jest to samowola, i że wreszcie skieruje skargę do wyższej instancji, lecz powstrzymał się. W interesie przedsiębiorstwa leżało przedewszystkiem zgodne i potulne ustosunkowanie się do wszelkich władz.

Nazajutrz Herman Lesser, który specjalnie musiał odłożyć wyjazd do Gdańska, wrócił z urzędu chmurny i zrezygnowany. Wyprawił Kacowicza z jakiemś poleceniem i usiadłszy przed żelaznym piecykiem westchnął:

– Poco panu ta polityka?

Murek aż zerwał się z krzesła.

– Ja panu powiem, co mi oni powiedzieli – ciągnął Lesser. – Oni powiadają, że nasza firma nie mogła sobie znaleźć innego, jak takiego, co go za niebłagonadiożność usunęli. I co ja mam robić?… Sam pan to rozumie, panie Murek. Ja z pańskiej roboty jestem kontent, ja do pana mam zaufanie, że pan nie złodziej, że pan solidny gość. Ale co ja mogę poradzić, jak mi mówią, że dla mnie niebezpiecznie pana trzymać. Ja wiem?… Oni mogą takie szykany wymyślić, że mnie tylko zostanie powiesić się. Ja muszę ich słuchać. Mało tego. Oni mi jakiegoś innego tu wpychają… Twierdzą, że jak mam dać chleb, to niech dam takiemu, co jest polecony, to i firma na tem lepiej wyjdzie… I co ja z nim zrobię?… On jest były oficer. Ja wiem?… Ja mu słowo powiem, to on gotów do mnie strzelać z rewolwerem. Ja wogóle się go boję… Oj, czemu mnie pan nie uprzedził, że pan polityczny?… Janie potrzebowałbym teraz brać sobie obcego człowieka na kark. Już to pan nieładnie ze mną postąpił…

Murek stopniowo uspokajał się. Czyż miał polemizować z Lesserem, udowadniać mu swoją niewinność, prosić o zmianę decyzji?… Sam wiedział dobrze, że człowiek ten inaczej postąpić nie może.

Zdjął z gwoździa palto, nacisnął na uszy kapelusz i powiedział:

– No, trudno. Dowidzenia, panie Lesser. Należy mi się jeszcze dwadzieścia pięć złotych. A może i tego pan nie da?

– Oj, panie Murek. Czego się pan na mnie obraża? Moja wina?

– No, nie – przyznał.

– Trzeba panu było z tą polityką?… A co do należności, to dlaczego dwadzieścia pięć?

– Prosty rachunek: pięć dni.

Lesser zaśmiał się:

– To pan liczy i dzisiejszy dzień i wczorajszy?… A przecie pan w te dni nic nie zrobił. Panu należy się piętnaście.

Murek machnął ręką:

– Możesz mi pan i nic nie dać. Do sądu nie podam.

Lesser odliczył bilonem piętnaście złotych i położył na stole:

Na dworze była odwilż. Nogi po kostki zapadały w mokry podciekły śnieg. Ciepły, wilgotny wiatr, przefiltrowany przez sterty desek, pachniał żywicą. Przed dworcem utworzyła się wielka kałuża, ale na Parkowej, gdzie ruch pojazdów był mniejszy, było jeszcze sucho i biało. Przechodząc obok domu Boczarskiego, Murek przypomniał sobie napomknięcie mecenasa o jakiejś posadzie. Nie miał nic do stracenia i dlatego postanowił wstąpić. Boczarski jeszcze nie wrócił z sądu. Czekano nań z obiadem. Gdy jednak zjawił się, przyjął Murka natychmiast.

– Słyszałem, że doktór z Lesserami wszedł w spółkę. Niech pan uważa. To spryciarze.

– Wcale nie wchodziłem w spółkę – zaprzeczył Murek. – Z czemże zresztą miałbym wejść?

– No, no – przymrużył oko adwokat. – Już tam nie bez tego, żeby pan sobie przy tych magistrackich interesach czego nie uciułał.

– Myli się mecenas – poczerwieniał Murek. – Nie jestem złodziejem…

– O, takie mocne słowa – skrzywił się Boczarski. – Pan zbyt rygorystycznie traktuje polskie słownictwo, panie kolego. Papierosika?… A cóż pana do mnie sprowadza? Bo i ja wobec tego, że jak słyszę, jest pan wolny, miałbym pewną propozycję.

– Właśnie. Wspominał pan kiedyś…

– Rzecz wkrótce stanie się aktualna. – Boczarski wstał, zamknął drzwi i starannie zaciągnął grubą portjerę. – Przedewszystkiem zaznaczam, że ja nic z tem nie mam wspólnego. Występuję tylko jako adwokat w imieniu klijenta, do którego… wolę się nie przyznawać. Dlatego też proszę pana o słowo, że nasza rozmowa zostanie w absolutnej tajemnicy. Bez względu na to, czy przyjmie pan propozycję, czy odrzuci.

– Słowo mogę dać – zgodził się Murek.

– Zatem… Chodzi o pewne przedsiębiorstwo. Zapewne domyśla się pan, że nie ja je zakładam. Podkreślam, że nie mam z tem absolutnie, ale to absolutnie nic wspólnego. Są kapitaliści… Przeważnie zagraniczni… Tu reprezentuje ich znany panu Leon Stawski.

Umilkł i czekał na odezwanie się Murka.

– Nie zraża to pana? – zapytał po chwili.

– Cóż, w każdym razie nie zachęca. Ten Stawski to notoryczna szuja.

– Nie zaprzeczam. I właśnie dlatego nie może się eksponować. Ktoś, kto da firmie nazwisko i zostanie dyrektorem przedsiębiorstwa, musi posiadać pełne kwalifikacje moralne. Inaczej firma nie uzyska prawa istnienia.

– Wątpię – odezwał się Murek – czy u władzy moje nazwisko będzie dobrze widziane, ze względu na te oszczerstwa…

– Polityczne?… O, to nie gra roli. Zresztą, taki spryciarz, jak Stawski, przeprowadzi rzecz w Warszawie, gdzie o panu nikt nic nie wie.

– A jakież to ma być przedsiębiorstwo?

Boczarski stuknął palcami i skrzywił się:

– Nie wiem dokładnie. Werbownictwo emigracyjne, pośrednictwo w osiedlaniu się w kolonjach, czy stręczenie pracy w Ameryce… Coś w tym rodzaju.

– Ja na tem nie znam się wcale.

– Ach – wzruszył Boczarski ramionami. – Cóż to pana obchodzi? Stawski sam wysunął pańską kandydaturę. Widocznie wie, co robi.

– A ileż ja tam dostanę?

– To rzecz umowy. Sądzę, że… kilkaset złotych. W każdym razie nie będzie pan miał wiele roboty. Głównie chodzi o firmę, o nazwisko, o brzmieniu, że tak powiem, swojskiem, o to, że pan jest Polakiem i katolikiem, no, i posiadaczem tytułu naukowego. I za to się płaci. Co do zajęć, zdaje się, będą kontenci, gdy pan ograniczy je do minimum. Te żydy mają różne interesy i nie lubią, by w nich szperać.

– To znaczy, że interesy są brudne.

– Mój panie kolego – westchnął Boczarski. – Nie tylko brudne rzeczy trzeba ukrywać. Zresztą nie jest pan aż tak naiwny, by chciał się tem interesować. Pozatem powtarzam, że o niczem nie wiem. Jeżeli pan chce, proszę wprost zwrócić się do Stawskiego.

Murek kiwał się na krześle i w milczeniu palił papierosa.

– Zatem? – przynaglił adwokat.

– Dobrze. Gdzie go można znaleźć?

– To rozumiem – zatarł ręce Boczarski. – Więc, on mieszka u ojca, przy Alei Kosynierów 6. Ten duży, czerwony dom. Wie pan?… Drugie piętro. Tylko niech pan nie szuka na drzwiach nazwiska Stawski. Jego ojciec nazywa się jeszcze poprostu Zalcman. Za dwa dni Stawski przyjedzie i wówczas niech pan doń wstąpi. No, a teraz nie ośmielę się pana dłużej zatrzymywać, bo i mnie obiad stygnie.

Stawski bawił w Krakowie i wrócił dopiero po czterech dniach. Murka przyjął z wylewną poufałością.

– W sam czas, kochany panie doktorze. W sam czas. Boczarski wyłożył panu wszystko?

– Nie, bo przecie on z tem nie ma nic wspólnego. Napomknął tylko, że chodzi o biuro emigracyjne.

Stawski wybuchnął śmiechem i klapnął Murka po kolanie, ponieważ zaś miał zawsze spocone ręce, Murek cofnął nogę. Nie cierpiał plam na ubraniu.

– Ten Boczarski to morowy karaluch – śmiał się Stawski. – Jemu się zdaje, że wszyscy wciąż uważają go za świętego. No, ale mówmy o biznesie. Pięć Kościuszek miesięcznie. Dobra pensja?

– Dobra. Ale zależy za co.

– Właściwie zadarmo – przysunął swoje krzesło Stawski. – Pan będziesz, doktorze, dyrektorem Zjednoczenia Organizacyj Kolonizacyjnych. Niezła nazwa, co?

– Więc to nie firma, tylko jakaś instytucja społeczna?

– Właśnie cała sztuka w tem, żeby firmę tak nazwać, żeby wyglądała na społeczną. Firma musi udawać, że prawie bezinteresownie ułatwia emigrantom wyjazd i znalezienie pracy zagranicą. Pojmuje pan?… Musi pozatem dla pociągnięcia klijenteli chłopskiej mieć zabarwienie ludowe. Jak panu na imię.

– Franciszek.

– Doskonale. Dyrektor Franciszek Murek i doktór praw. Czego więcej trzeba? Praca dla naszego ukochanego ludu? Nie?… Pod takim szyldem można działać bezpiecznie.

– A cóż może być niebezpiecznego?

Stawski zrobił niewyraźny gest:

– No… Różnie. Władze do wszystkiego się czepiają, wszędzie wsadzają swój nos. W kraju bezrobocie, głód, a oni zamiast cieszyć się, że tyle tam ludzi wyjedzie, wolą węszyć w każdej takiej imprezie, powiedzmy, handel żywym towarem… Że kilkaset dziwek znajdzie chleb za oceanem, to już koniecznie żywy towar… Zresztą, panie Franciszek, czy pan myśli, że one, te wiejskie dziewczyny nie wolą tego, niż kopać kartofle?… A w takiej firmie emigracyjnej, zawsze może się zdarzyć, że pewien procent emigrantek w Ameryce puści się na lekkie wody. Czy my za to, pytam się pana, możemy ponosić odpowiedzialność? My jej już tu na miejscu dajemy posadę w Ameryce i kontrakt z pracodawcą tamtejszym. Ale nie możemy ręczyć, czy ona tam tego kontraktu nie zerwie. Cholera ją wie, nieprawdaż?… No, ale im posądzić o handel żywym towarem łatwo. Tylko, widzi pan, udowodnić to będzie trudno. Kontrakt!!! Pojmujesz pan?

Murek patrzył spodełba na błyski w jego oczach, na półuśmieszek, biegający wokół grubych warg.

– Ale biuro nie będzie zajmowało się wyłącznie eksportem kobiet? – zapytał jeszcze.

Stawski wydął usta:

– No, wyłącznie… nie. Jak się zdarzy jakiś amator. Ale głównie w Południowej Ameryce jest zapotrzebowanie na kobiety. W filantropię nie możemy się bawić. Popyt stwarza podaż. A co do pana, drogi panie Franciszku, to pan ani werbowaniem, ani niczem nie będzie się zajmować. Tylko najlegalniejsze dawanie kontraktów do podpisu. Oto wszystko.

Murek pokiwał głową i wstał. Stawski przyglądał się mu z niepokojem.

– I za to pięćset, powiedzmy, pięćset pięćdziesiąt złotych miesięcznie. To jest grosz! To jest forsa!

– Właściwie powinienem – wolno zaczął Murek. – wprost od pana pójść do policji. Za takie rzeczy do kryminału…

– Wolne żarty – wybuchnął śmiechem Stawski. – Co pan głupstwa opowiadasz? Z czem pójdzie pan do policji? Tu za drzwiami może być choćby i pięć osób, co naszą rozmowę słyszały. Co oneby zeznały?… Nie bądź pan głupi, panie Franciszek. A zresztą, co ja złego, co nieprawnego mówiłem?… Opamiętaj się pan. Z pańską naiwnością daleko pan nie zajedziesz. Chcesz pan sześćset złotych?…

Zastąpił Murkowi drogę.

– Siedemset! – zawołał już z gniewem.

– Puść pan – odpowiedział Murek. – Nie na takiegoś pan trafił. Prawda, że teraz nic panu zrobić nie mogę, boś za sprytny. Ale nie radzę otwierać takiej firmy. Nie radzę!

Otworzył drzwi i w przedpokoju natknął się na dwuch młodzieńców, którzy odskoczyli wbok. Usłyszał jeszcze za sobą wściekły głos Stawskiego:

– To dopiero idyjota!…

Ogarnęło go jakieś nieznośne obrzydzenie do życia, do ludzi, do tego miasta, do tych ulic błotnistych i szarych, do samego siebie. Zrozumiał wreszcie, że tutaj już przegrał z kretesem, że tu nic dla siebie nie znajdzie i przyszły mu na myśl słowa Boczarskiego:

– W Warszawie nikt o panu nic nie wie…

 

Tak. Wyjechać. Najprędzej wyjechać. Na szerszy świat. Tam przecież musi znaleźć sobie kawałek chleba. Jest nie do pomyślenia, by w społeczeństwie, liczącem tak mały odsetek inteligencji, mógł zginąć człowiek wykształcony, młody, zdrowy, zdolny do pracy. Społeczeństwo ma obowiązek, już nie tylko ze względów humanitarnych, lecz i we własnym, dobrze zrozumianym interesie, znaleźć w sobie miejsce dla niego.

Pogrążywszy się w tych rozważaniach, odzyskiwał energję, wiarę w przyszłość, i chęć do działania.

Warszawa! Że nie pomyślał o tem wcześniej! Że z takim uporem trzymał się tego złego miasta, które go odepchnęło, wyparło się i omal nie wtrąciło w bagno… Warszawa… Szerokie horyzonty… Inne tempo życia i, co ważniejsze – Nira.

Wstąpił na pocztę, gdzie już oddawna odbierał listy. Tym razem była niebieska koperta z Kielc: wydział finansowy magistratu, odpowiedział odmownie na ofertę Murka. I kolorowa kartka od Niry. Donosiła, że czuje się świetnie i otrzymała już posadę w Towarzystwie Ubezpieczeń „Sumienność”.

– Warszawa! Pakować się i jechać! Zaraz jutro – powtarzał, idąc do domu.

Zaraz za furtką wyjął klucz. W ciemnej sionce ręce natknęły się na coś żywego:

– Kto tu? – zaniepokoił się.

– To ja – usłyszał pokorny szept.

– Kto ja?

– Karolka.

Wezbrało w nim oburzenie. Przecie stanowczo i raz na zawsze zabronił jej przychodzić, że taka dziewczyna wstydu nie ma, ani ambicji.

– Poco Karolka przyszła? Czy nie zabroniłem Karolce przychodzić?!

Nic nie odpowiedziała. Otworzył drzwi do swego pokoju. Weszła za nim i stanęła przy progu.

– Ja nie poto – wybąkała – tylko chciałam pożegnać się. Niech pan nie gniewa się.

Murek udobruchał się, lecz zapytał surowo:

– Poco pożegnać się?

– Bo nie mam już służby. Pani Rzepecka mnie wydaliła. A i sama poszłabym.

– No, to Karolka nową służbę znajdzie.

Wytarła nos rąbkiem włóczkowego szalika.

– Eee… i szukać nie będę.

– Cóż to, praca Karolce obrzydła?

– Nie to.

– Tylko co?

– A ot, do ojca, do swoich pojadę.

Murek z tych niechętnych odpowiedzi wywnioskował, że musiało coś się stać. Przyjście Karolki sprawiło mu wielką przykrość. Samą swoją obecnością przypominała mu, że postąpił, ba, że postępował źle, że nie był w porządku wobec własnego sumienia. Milczał i nie patrzał na nią. Skoro chce wracać do swoich, niechże wraca, lecz poco go nachodzi? Obecność tej dziewczyny zaczęła go niecierpliwić. Skąd wogóle wyobraziła sobie, że musiała właśnie jego pożegnać.

Tymczasem Karolka bynajmniej nie zabierała się do odejścia. Przysiadła na brzeżku krzesła i rozluźniła węzeł ciepłej chustki wełnianej. Murek, chcąc zabrać się do pakowania, powiedział:

– Ja wiele czasu nie mam. Też wyjeżdżam.

Dziewczyna zaniepokoiła się:

– Wyjeżdża pan. A to dopiero…

– Bo co Karolka chciała?

– Eee… nic. Tak sobie. Tylko jeszcze o radę prosić… Niech pan, broń Boże, nie pomyśli, że ja cośkolwiek. Gdzież tam. Ani mi w głowie. Ja nie taka. Sama chciałam i nikogo nie winuję. Tylko, że teraz nie wiem. Bo, żeby mój ojciec inszy był. Żeby wyrozumienie miał, a to on bardzo na ludzi uważający, co niby powiedzą. A wiadomo, ludzie. Im tylko na język trafić, to już nie popuszczą. Gadaniem gorzej jak psami zaszczują. A ojciec, że to gospodarz i swój ambit ma, to nie ścierpi…

Murek nie mógł zorjentować się w tej całej gadaninie, a że przeczuwał coś przykrego, wolał nie dopytywać się.

– Ja nie z żadnemi pretensjami przyszłam – zaczęła znowu Karolka, patrząc w podłogę – ale prosić, czy pan doktór sposobu jakiego nie znajdzie. Bo teraz to jeszcze nic, ale później wiadomo… Każdy pozna, na służbę nikt nie weźmie w niezdrowiu, a ojciec przepędzi… Znam ja go. Przepędzi.

– Co Karolka opowiada? Jakie niezdrowie? – zerwał się z krzesła.

Zaczerwieniła się i powiedziała obojętnie:

– Niby pan nie wie. Spodziewam się.

Chwycił ją za ramiona i potrząsnął:

– Co? Co?…

– Ano tak… Żeby choć ta cholera, moja stara, oddała mi moje zasługi… Ale powiada, że sama nie ma, że pokoje stoją niewynajęte. A ja do jednej znającej baby chodziłam. To chce pięćdziesiąt złotych. Żeby stracić… Zborgować, nie zborguje. Mówi, że i tak ryzyko dla niej, bo jakby nie udało się, to do więzienia pójdzie… Ja od pana doktora pieniędzy nie chcę, ja nie taka. Ale może pożyczki, czy poręczenie u tej baby…

Wyrzuciła to z siebie jednym tchem i umilkła. Murek przetarł czoło. Spadło to nań nowym, najgorszym, ciężarem i zupełnie oszołomiło. Zaczął chodzić po pokoju, coraz prędzej, coraz nierówniej.

Dziewczyna wodziła za nim spojrzeniem i siedziała nieruchomo. Nagle zatrzymał się przed nią:

– I to moja wina? – zapytał półgłosem.

– Niczyja wina – wzruszyła ramionami – bo to pan chciał, żeby tak było?

– Nie o to chodzi. Ale czy to przezemnie?

– Przecież nie z wiatru – zmarszczyła brwi.

– I może Karolka przysięgnąć, że moje?

Żachnęła się:

– A cóż to! Żądam ja czego od pana?… Nachodzę?… Raz przyszłam po radę i pomoc. Jakby z kim innym, to do pana nie przyszłabym. Co ja? Uczciwa dziewczyna jestem i łaski niczyjej nie potrzebuję. Chce pan pomóc, pomoże, Nie, to i nie proszę.

Wstała i zaczęła zaciągać chustkę.

– Niech Karolka zaczeka – wziął ją za łokieć. – Tak nie można. Oczywiście, skoro moja wina, to i moja odpowiedzialność. Oczywiście. Tylko, niech Karolka do żadnych bab nie chodzi. Karolka jest katoliczka, a Kościół tego zabrania. To jest wielki grzech…

– I tamto było grzech – zauważyła rzeczowo.

– Ale to i grzech, i zbrodnia. Prawo tego zabrania. To trzeba już odpokutować. Trudno. Zabijać nie wolno. Tak, to nie ulega dyskusji.

– Lepiej teraz – bąknęła, – póki nieżywe, jak potem.

– Ani teraz, ani potem – powiedział stanowczo. – Tylko jaką na to znaleźć radę?… Jaką radę… Przecież Karolka sama rozumie zirytował się – że ja nie mogę z Karolką się żenić!

– Co pan? – zachichotała. – Albo to ja głupia, żeby tak myśleć.

– No, właśnie – przytaknął i uspokoił się.

Usiadł plecami do niej przy stole, oparł głowę na rękach i starał się wynaleźć jakiś sposób na załatwienie tej sprawy. Na dworze szybko się ściemniało. Mimo domu z wielkim hałasem przeszedł autobus do Błotowic. Karolka nie ruszała się z miejsca, tylko od czasu do czasu pociągała nosem. Gdy już zrobiło się całkiem ciemno, wstała i dawnym zwyczajem zapaliła lampę. Murek nawet tego nie zauważył. Wreszcie odsunął krzesło.

– Niech Karolka zaczeka – powiedział. – Zaraz wrócę.

Słyszała, jak zapukał do izby Żurków. Nie było go może pół godziny, może dłużej. Wszedł, usiadł na łóżku i kazał Karolce usiąść naprzeciw.

– Więc będzie tak – powiedział. – Karolka zamieszka tu u państwa Żurków. To bardzo dobrzy i serdeczni ludzie… Serce mają. Na utrzymanie ja będę Karolce przysyłać, ile będzie trzeba. A za kąt w ich izbie Karolka będzie musiała im, starym, posłużyć, wyręczyć. I jeszcze tak ze trzy złote dopłacić. Ja im wszystko powiedziałem. Co tu było robić tajemnicę? Powiedziałem, jak jest prawda. Zgodzili się, a dla Karolki to i lepiej, bo jak pora przyjdzie, to stara się zaopiekuje. Teraz to ja pieniędzy nie mam. Sam jestem bez pracy. Ale zostawię tu swoje rzeczy, to Karolka potrochu będzie je sprzedawać i na kilka miesięcy musi starczyć, a później będę dosyłać.

Słuchała w skupieniu.

– Jak się urodzi – ciągnął – to ja tam swego ojcostwa nie będę się zapierał. – W Bogu nadzieja, że zarobić potrafię na siebie, to i dziecku starczy.

– To pan na siebie biedę napytał – westchnęła Karolka po dłuższej przerwie.

Wzruszył ramionami.

– Pewno, że to nieradość. Ale co robić?… Trzeba. Więc jak, Karolka?

– Aże mi wstyd, ja panu nietylko co, ale i ciężarem.

– Trudno. Więc Karolka zgadza się?

– Jakże mam nie zgodzić się. Tylko teraz jeszcze to, iż mogę pracować. Byle potem państwo chciało mnie przyjąć.

Zapewnił ją, że co do tego, nie może być żadnych obaw. Starym przyda się pomoc, a są uczciwi. Potem otworzył szafkę i komodę. Systematycznie wyjmował wszystko, rozkładając na dwie strony. To zabierał, a tamto jej zostawiał do spieniężenia. Tłomaczył, ile co jest warte, żeby nie dała się handlarzom oszwabić, radził, co sprzedawać najpierw, a co starać się przetrzymać jaknajdłużej.

– Jakbym prędko pracę znalazł – mówił. – To zabiorę, co zostanie, bo przy sprzedawaniu wielka jest strata.