Tasuta

Pamiętnik pani Hanki

Tekst
Märgi loetuks
Pamiętnik Pani Hanki
Pamiętnik Pani Hanki
Audioraamat
Loeb Marta Żak, Wojciech Adamczyk
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Poniedziałek

Obudziłam się dziś w doskonałym nastroju. Gorączki ani śladu. Trochę zmizerniałam, ale wyglądam z tym interesująco. Błękitnawe cienie pod oczami dodają mojej cerze bardzo wiele delikatności. Nie piszę tego, by się chwalić, ale tak delikatnej cery nie widziałam jeszcze nigdy. Nawet Norblin67 mi to kiedyś powiedział. A on już chyba się na tym zna. Będę musiała pozować mu drugi raz, gdyż Toto koniecznie chce mieć mój portret. Już wiem, jak się ubiorę. Biała tunika empire i gładka, złota obręcz na głowie. Tunika naturalnie z rozcięciem od biodra. Tak, by cała noga była widoczna. To będzie śliczne.

Dziś już wstałam, a pojutrze będę mogła wyjść. W czwartek wyjeżdżam do Krynicy. Rozmyślnie nie powiedziałam o tym dotychczas Jackowi. Nie chciałabym, by mi odradzał, by (kto go wie!?) dał jej znać, że ja przyjeżdżam. Mógłby pokrzyżować wszystkie moje plany, ułożone tak pracowicie.

Zastanawiałam się nad tym, czy nie pomówić o nich ze stryjem Albinem. Doszłam jednak do przekonania, że lepiej nie. Niepokoi mnie tylko, że stryj od tak dawna nie dzwonił.

Bardzo ciekawie ułożyły się moje stosunki z Jackiem. Zachowujemy się niby zupełnie normalnie. Rozmawiamy o potocznych sprawach bieżących, widujemy się przy stole, ale do tamtych historii nie wracamy ani jednym słowem. Zupełnie tak, jakby była między nami w tym względzie jakaś niepisana umowa.

O ile znam Jacka, musi się czuć przygnębiony. Pojęcia nie ma, co o nim myślę i jak zamierzam postąpić. Dla niego zawsze będę tajemnicą. Rozmyślnie zresztą. Mężczyzna póty interesuje się kobietą, póki jej nie zna i póki nie jest pewien, czego się może po niej spodziewać. Co prawda i my, kobiety, mogłybyśmy o sobie powiedzieć to samo. Nic zresztą dziwnego. Cóż może być nudniejszego niż człowiek, o którym się wszystko wie. Gdy patrzę na Tota, chce mi się ziewać. Nie omylę się nigdy, przewidując, co powie lub co zrobi. Pod tym względem najzabawniejsi są jeszcze artyści wszelkiego rodzaju. Poeci, aktorzy, muzycy, pisarze. Ale u nich już to dochodzi do przesady.

Myśląc o Jacku, nie mogę zaprzeczyć, że jakkolwiek wyjście na jaw tej skandalicznej afery sprawiło mi wiele bólu i smutku, to jednak on sam – co tu ukrywać – podniósł się w moich oczach. Oczywiście, nie z punktu widzenia etyki, lecz tej treści, której nie umiem nazwać.

Jeżeli chodzi o etykę, to w ogóle wydaje mi się, że ludzie zbyt wiele przywiązują do niej wagi. Ma się rozumieć, złodzieje, oszuści i inni przestępcy zasługują na potępienie. Ale nie zmienia to faktu, że często wśród tych potępionych spotykamy jednostki wysoce interesujące lub wręcz czarujące. Weźmy chociażby takiego Roberta, takiego Jacka czy stryja Albina. Albo nawet owego szpiega, który udawał adiutanta pułkownika Korczyńskiego. Żeby Toto, który jest zwierciadłem wszystkich cnót, miał chociaż cząstkę ich szarmu! Mógłby być naprawdę zajmującym przyjacielem.

To dobrze, że wyjeżdżam. Od tak dawna nie ruszałam się z Warszawy. Obmierzły mi już wciąż te same twarze. Trzeba odetchnąć. Muszka, która snobuje się na przewrażliwione nerwy, powiedziałaby, że jej dusza więdnie w mieście. Kabotynka. Moja dusza nie więdnie. Po prostu się nudzę, gdy zbyt długo siedzę na jednym miejscu.

Kończę już. Mamy dzisiaj wieczorem na obiedzie dwadzieścia dwie osoby i muszę się zająć tym nieszczęsnym gospodarstwem. Powiedziałam dziś Jackowi, by napisał do ciotki Magdaleny. Niech już sobie przyjedzie.

Wtorek

Cudna pogoda! Byłam na spacerze z Totem. Przy Belwederze wysiedliśmy i przyszłam pieszo aż na Kredytową, gdzie mi chciał pokazać u jubilera jakieś okazyjne kolczyki. Wcale mi się nie podobały. Jeżeli się nie mylę, stanowiły one własność Żuczki Olszynowskiej. Czyżby z nimi było tak źle, że muszą wyprzedawać się z biżuterii?!

Wczoraj obiad się nie udał. Byłam wściekła. Jednak dobrze, że postanowiłam sprowadzić ciotkę Magdalenę.

Mam dziś urwanie głowy. Oczywiście okazało się, że wszystkiego mi brak. Nawet narty mi się rozeschły, bo je położyli na pawlaczu obok przewodu kominowego czy czegoś takiego. Na gwałt musiałam uzupełniać swoją garderobę. Nie mogę przecież w Krynicy pokazać się w swoich zeszłorocznych rzeczach z Davos. Wobec tych obostrzeń dewizowych wiele osób spędza zimę w kraju.

Sprzyjało mi szczęście. Gdy jechałam do stryja Albina, spotkałam go na Miodowej. Powiedział mi, że na całą sprawę zapatruje się optymistycznie. Jego zdaniem ta kobieta nie ma złych zamiarów, w przeciwnym bowiem razie nie odkładałaby sprawy, lecz starałaby się wywrzeć jak najprędzej skuteczny nacisk na Jacka.

Siedzieliśmy u „Loursa”68 i irytował mnie tym, że robił oko do jakiejś egzotycznej brunetki, która jednak nie była Żydówką. W rzeczywistości miała tylko ładne oczy. Ci mężczyźni są szalenie niewybredni. Nawet tacy doświadczeni jak stryj Albin. Gdybym mu zrobiła najmniejsze awanse, oczywiście oszalałby ze szczęścia. To dziwne, że czasami o tym myślę. Całkowita wina za to spada na Tota. Jak to dobrze, że nie będę go widziała przez czas dłuższy.

Środa

Jutro wyjeżdżam. Powiedziałam to dziś Jackowi przy obiedzie, dodając, że wyjazd został zalecony przez lekarzy. Spodziewałam się jakichś protestów lub przeszkód, lecz zachował się zupełnie normalnie. Zawsze w nim cenię to opanowanie odruchów. Przy słowie „Krynica” nie drgnęły mu nawet powieki. Nie mogło go to zresztą zdziwić, gdyż wszyscy jadą do Krynicy. Spotkam tam mnóstwo znajomych.

Od Tota dowiedziałam się, że jest tam również Romek Żerański. To bardzo dobrze. Może na tle uzdrowiska straci coś ze swojej eternalności. Może zmądrzeje. Przez pół godziny szukałam w bibliotece Sezonowej miłości Zapolskiej. Dam mu to do przeczytania. O ile sobie przypominam, ta powieść może mu dać do zrozumienia, że mężczyzna powinien traktować miłość sezonowo. Opowiem mu też, co mówił mi kiedyś Dołęga. Twierdził, że zna trzy rzeczy wieczne: wieczne pióro, wieczną miłość i wieczną ondulację. Jego zdaniem najtrwalsze z tych trzech rzeczy jest wieczne pióro.

Nie mogę pojąć, dlaczego ci dwaj ludzie się przyjaźnią. Romek bywa na wszystkich czwartkowych przyjęciach u Mostowicza i zdaje się, że widują się jeszcze poza tym. À propos tych czwartków. Nie mogę odmówić Tadeuszowi. Jutro będę musiała zjawić się u niego. Jeżeli mam być szczera, nie cieszy mnie to wcale, chociaż spotkam wielu znajomych. Jedyną rzeczą, która mnie skłania do pójścia na „czwartek”, jest to, że w ten sposób dam do zrozumienia Jackowi, że się z jego uprzedzeniami nie liczę.

Nie wiem jeszcze, jak postąpię. W każdym razie Tadeusz okazuje mi zawsze tyle życzliwości i zachował dla mnie niezmienną przyjaźń.

Czwartek

Siedzę w pociągu. Kto nigdy w pociągu nie pisał, nie wie, jak to trudno. Litery wychodzą niewyraźnie, niektóre są zupełnie zniekształcone. Jestem ciekawa, czy kiedyś, jeżeli zdecyduję się moje notatki uporządkować i wydać w formie pamiętnika, sama to zdołam odczytać. Swoją drogą byłoby rzeczą frapującą wydać swój pamiętnik.

Obserwuję twarze pasażerów. Przyglądają mi się, jak zwykłej ładnej kobiecie. Czyż który z nich może się domyślać, ile treści kryje się w mojej duszy?! Ja również na nich patrzę, jak na ludzi zwykłych, przeciętnych. Ten łysawy brunet jest pewno handlowcem lub fabrykantem. Ten gruby wygląda na bankiera. Starsza pani o utlenionych włosach musi być żoną jakiegoś dygnitarza kolejowego. Nie sprawia wrażenia pasażerki, która może sobie pozwolić na pierwszą klasę. Na pewno ma bilet darmowy. Młody człowiek o aparycji sportowca ma wiele pryszczy na twarzy. Jest obrzydliwy. Prawdopodobnie pracuje w jakimś dzienniku i też ma gratisowy przejazd.

Tak ich określiłam. A czyż mogę wiedzieć, kim są naprawdę? Spojrzałam na grubasa. Może jedzie, by zastrzelić swoją niewierną żonę, i już za dwa dni będzie siedział w więzieniu? Ta kobieta może być księżną krwi, a nieciekawy młodzieniec jakimś znakomitym cudzoziemcem. Przecież księcia Windsoru wzięłam kiedyś za komiwojażera. Nic nigdy nie można wiedzieć. Każdy człowiek kryje w sobie jakieś tajemnice. Ma swoje własne życie. Ludzie właściwie nigdy się nie znają i nie mogą mieć o sobie zdecydowanie sprawiedliwego zdania. Łysawy brunet, który mi się wydaje człowiekiem zupełnie pospolitym, może mieć w duszy całe piekło lub całe niebo. Dopiero nieszczęścia, które spadają na ludzi, ujawniają przed innymi ich skarby i ich ubóstwa.

 

Naprawdę powinnam to przerobić na pamiętnik. Coraz bardziej się przekonuję, że wiele cennych myśli, które mnie nawiedzają, zasługuje w zupełności na opublikowanie. Ileż kobiet, ba, iluż mężczyzn skorzystać z nich może! Największą trudnością, jaką przewiduję przy układaniu takiego pamiętnika, są nazwiska. Oczywiście nie mogłabym dać swego ze względu na rodziców i na Jacka. A wymyślić jakieś nazwisko jest rzeczą niesłychanie trudną. Zresztą, jak mówi Gombrowicz, najbardziej nieprawdopodobne nazwisko, wykomponowane przez autora, zawsze może znaleźć swego prawnego posiadacza. A to ponoć naraża autora na wiele przykrości.

Autorka pamiętnika, a raczej Witold Gombrowicz, ma tu zupełną rację. Sam zanotowałem wiele podobnych wypadków. Prawny posiadacz jakiegoś nazwiska nie ma nic przeciw temu, jeżeli się danego bohatera tym nazwiskiem ozdabia. Czyta powieść w błogim zadowoleniu. Dopiero wówczas, gdy bohater popełnia jakieś świństwo, prawny posiadacz gwałtownie protestuje. Miałem na przykład taki wypadek: w jednej z powieści obdarzyłem nazwiskiem Iks (nie chcę go tu wymieniać, by nie wywoływać nowych komplikacji) dwie panny, które – ponieważ było mi to na rękę – zaliczyłem do arystokracji. Nazwisko zresztą brzmiało ładnie i dobrze po polsku. Powieść, jak wszystkie moje powieści, przed wydaniem książkowym była drukowana w odcinku jednego z dzienników warszawskich. Otóż póki o pannach było tylko to, że są świetnie ułożone, ładne i obracają się w najwyższych sferach towarzyskich, nikt nie protestował. Jednej z nich zdarzył się wszakże przykry wypadek. Rozstała się mianowicie w okolicznościach dość zabawnych z tym, co tradycja nasza, wbrew wszelkim oczywistościom, uważa za nieodłączny atrybut panieństwa. I jakież skutki?… Nie czekałem na nie długo. Po dwóch dniach otrzymałem od jakiegoś adwokata Fensterglassa groźny protest. Jego klient nosił właśnie to samo nazwisko. Adwokat w imieniu klienta groził mi jakimiś paragrafami, jeżeli w przeciągu itd. nie zmienię nazwiska Iks na jakieś inne, gdyż obraża to rodowe honory Iksów, że jedna z Iksówien wyczynia dziwne rzeczy. P. Hanka Renowicka ma tedy rację, że dobór nazwisk dla bohaterów przedstawia wielką trudność dla autora. Nie tylko już chodzi o czarne charaktery, lecz i o „białe”. Nazwie się na przykład któregoś z szlachetnych adonisów nazwiskiem, zdawałoby się, tak nieprawdopodobnym jak Cynjan. I jaki skutek?… Nie mija miesiąc, a oto cała prasa się trzęsie od wiadomości, że niejaki Cynjan sprzedał kmiotkowi kolumnę Zygmunta, tramwaj i dworzec główny za kilkaset złotych. Nazwisko Cynjana oszusta staje się synonimem pomysłowości złodziejskiej. I jakże wówczas wygląda mój Skrzetuski, obarczony takim mianem?! To samo odnosi się również do nazw miejscowości. Raz otrzymałem od burmistrza jednego z małych miasteczek najformalniejsze sprostowanie. W jego Pikutkowie nigdy nie mieszkał żaden pan Aleksander Powarycki, a zatem nie mógł nago przebiegać ulic tego miasta ani podpalić stajni straży ogniowej. Wobec tego muszę się przyznać, że sporośmy się nagłowili z p. Hanką, zanim wymyśliliśmy dla niej nazwisko „Renowicka” i kilka innych nazwisk do jej pamiętnika. Jeżeli chodzi o p. Tota, zdecydowaliśmy w ogóle nie dawać mu nazwiska. By jednak uniknąć wszelkich nieporozumień, z całym naciskiem chcę podkreślić, że Toto z Pamiętnika pani Hanki nie ma nic wspólnego z księciem Totem Radziwiłłem, chociaż może nie jest mniej znany od niego na terenie Warszawy i niektórych dzielnic Polski. (Przypisek T. D. M.)

Postanowiłam zatrzymać się w Krakowie na jeden dzień. Bawi tam właśnie ciocia Baworowska i wypada ją odwiedzić. Nie widziałam jej od swoich lat dziecinnych.

To zabawne, że muszę nazywać ją ciocią, gdy jest ode mnie o dwa lata młodsza. Na szczęście ja nie jestem niczyją ciocią. To ogromnie postarza. Nie zdołam jednak tego uniknąć. Danka już dziś zapowiada, że będzie miała co najmniej sześcioro dzieci. Okropne! Zresztą ten Stanisław na to wygląda. Wyobrażam go sobie jako ojca rodziny, nieznośnie poważnego i patriarchalnie głaskającego główki swoich sześciu pociech. Jestem przekonana, że podczas karesów oboje będą bardziej myśleli o potrzebie zwiększenia przyrostu naturalnego w naszym kraju niż o czymś innym. Życie w gruncie rzeczy nieprawdopodobnie śmieszne.

Na „czwartku” jednak nie byłam. Trochę mnie korciło, ale ze względu na zatrzymanie się w Krakowie i na i ciotkę Baworowską miałam doskonałe usprawiedliwienie wobec siebie i wobec Tadeusza. Wyjechałam popołudniowym pociągiem, a jutro wieczorem już będę w Krynicy.

Drętwieję na myśl o zadaniach, które mam tam do spełnienia. Odchodzi mnie cała pewność siebie, gdy zdam sobie sprawę, że będę się musiała tam zmierzyć oko w oko z tą niebezpieczną kobietą. Czy zdołam być przebieglejsza od niej? Czy zdołam zdobyć to nieszczęsne świadectwo ślubu?

Nie jestem wprawdzie religijna i w dziedzinie praktyk mam wielkie zaległości, ale jednak w Krakowie dam ofiarę na jakiś kościół, by mi się powiodło. Zawsze lepiej jest zaasekurować się na wszelki wypadek.

Zastanawiałam się nieraz nad kwestią wiary. Właściwie mówiąc nic nie miałabym przeciw temu, by być dobrą katoliczką. Ale po prostu nie mam na to czasu. Modlitwy i chodzenie do kościoła, spowiadanie się i tak dalej, wszystko to, jeżeli ma być porządnie zrobione (a nie lubię żadnego niechlujstwa), wymaga wielu godzin dziennie. Myślę, że Pan Bóg w swoim nieograniczonym miłosierdziu zechce mi to wybaczyć.

Sobota

Jestem w Krynicy. „Patria” przepełniona. To szczęście, że Toto zamówił dla mnie pokój. Niestety, większe apartamenty wszystkie są zajęte. Moc znajomych. Wszyscy zapewniają, że bawią się znakomicie.

Pierwszą osobą, jaką spotkałam w hallu „Patrii”, była… miss Elisabeth Normann. Schodziła właśnie do sali restauracyjnej na kolację. Zdążyła już się opalić. Nie bez przykrości muszę stwierdzić, że wygląda interesująco. Przekonałam się jednak, że jej rude włosy są ufarbowane. Kobiety rude nie opalają się tak dobrze, a najczęściej dostają piegów, których życzyłabym jej z całego serca.

Albo nie pamięta mnie z Warszawy (widziałyśmy się w „Bristolu” zaledwie kilka razy), albo świetnie umie udawać. Jej zielone oczy prześliznęły się po mnie z doskonałą obojętnością. Zdążyłam się już dowiedzieć, że mieszka na pierwszym piętrze i oczywiście ma apartament. To mi trochę zepsuło humor. Dyrektor obiecał, że gdy tylko zwolni się apartament na drugim piętrze, gdzie mieszka obecnie jakiś bogaty Niemiec z Górnego Śląska, przeznaczy go dla mnie.

Jestem trochę zmęczona podróżą i krakowskimi wizytami. Człowiek nawet nie wie, ilu ma dalekich krewnych.

Jednak ten Toto ma gest. Powiedziałabym nawet, że zrobiło to dobre wrażenie w hotelu: w moim pokoju oczekiwał mnie wielki bukiet róż. Musiał to załatwić telegraficznie.

Kolację zjadłam u siebie. Teraz notuję te kilka słów, by czym prędzej wziąć kąpiel i położyć się do łóżka. Z dołu dolatują dźwięki orkiestry. Jestem ciekawa, czy ta cała Betty porobiła już tu znajomości. Wyobrażam sobie, jakie ma stroje! Jednak nie sądzę, bym się dała zdystansować.

Sobota

Spotkałam Romka. To jednak jest przyjemnie, gdy ktoś przy każdym spotkaniu ze mną czerwieni się jak pensjonarka. Umacnia to mnie w wierze we własne wartości. Zatrzymałam sanki i zawołałam go. Stał przed jakimś sklepem. Potknął się o kupę śniegu na brzegu chodnika. Zachował się wprost niezdarnie, co przy jego klasie ma duży urok. Ubrany zresztą był, jak zawsze, pierwszorzędnie. To jego ogromna zaleta. Nie cierpię mężczyzn źle ubranych. Taki na przykład Leszek Ponimirski programowo ubiera się fatalnie. Podejrzewam nawet, że bardzo rzadko się kąpie. Romek pocałował mnie w rękawiczkę i powiedział:

– Och, nie przypuszczałem, że jesteś w Krynicy. Gdyby…

Nie dokończył, więc zapytałam:

– Gdybyś o tym wiedział?…

Zrobiłam mu miejsce obok siebie. Gdy już konie ruszyły, powiedział z emfazą:

– Gdybym o tym wiedział, nie przeklinałbym tak swego lekarza za to, że mnie tu wysłał. Czy… jesteś sama?

– Tak, Jacek siedzi w Warszawie. A ty?…

– Ja?… – przeraził się. – A z kimże mógłbym tu być?!

Zaśmiałam się.

– No, mój drogi Romku. Przecież nie będziesz we mnie wmawiał, że wiecznie żyjesz w celibacie.

Odwrócił głowę. Te wszystkie kwestie ogromnie go peszą. Czasami chce mi się śmiać na myśl, że ten chłopak w ogóle nie wie jeszcze, co to jest kobieta. Co prawda może być to zupełnie interesujące. Wyobrażam sobie jego zachowanie się w takich okolicznościach. Wszystkie panie oglądają się za naszymi sankami. Nie dziwię im się. Romek musi podobać się każdej. To zabawne. Na pewno niejedna go atakuje. A ten biedak broni się jak lew.

– Nie stronię od ludzi – powiedział po długim namyśle.

– Tylko od płci odmiennej?…

Spojrzał na mnie surowo i oznajmił mi tonem wyroku sądowego.

– Zmieniłaś się bardzo.

– Na niekorzyść?

Odwrócił głowę i niemal gniewnie powiedział:

– Tak.

To wszystko zaczynało mnie bawić.

– Czy zbrzydłam?

– Nie o tym mówię.

– Przytyłam?

– Ach, nie. Udajesz, że mnie nie rozumiesz. W twoim sposobie bycia… Inaczej patrzysz na życie niż dawniej, niż wtedy, gdy…

– Gdy co?

– Gdy tak wiele nadziei wiązałem z tobą.

To nieszczęście, jak bardzo ten chłopak jest patetyczny. Gdyby nie korciła mnie jego niewzruszalna niewinność, już czułabym się znudzona. Jestem ciekawa, co zrobiłby taki człowiek, gdyby się dostał we wprawne rączki takiej na przykład Betty Normann. Byłoby to nad wyraz komiczne. Ona oczywiście dostroiłaby się do jego tonu. Ja jestem zbyt wielką sybarytką69, by zadawać sobie tyle trudu. Jeżeli szokuje go moje zachowanie się, niech się męczy. Albo straci sentyment do mnie, albo zdoła przystosować się do mojego façon d'être70. W gruncie rzeczy tak bardzo mi na nim nie zależy i mogę zdobyć się na to ryzyko. Powiedziałam mu:

– Mój drogi Romku. Nie jestem już gęsią. A ty, zdaje się, do końca życia zamierzasz nosić głowę w chmurkach, szukać polnego kwiecia i grać na fujarce. To może zajmujące póty, póki się ma osiemnaście lat. Ale zastanów się, że kiedyś, jako minister czy inny prezes z brzuszkiem, będziesz wyglądał z tą manierą dość zabawnie.

Czułam, jak pod wpływem moich słów kurczy się cały. Jego sposób bycia wynika najprawdopodobniej z nieśmiałości. Chciałabym poznać jego marzenia. Na pewno są przeciwieństwem tego, czym żyje. W marzeniach tych musi być wiele zuchwałych podbojów miłosnych. Może nawet cynizm.

– Staram się nie mieć żadnej maniery – powiedział wzburzony.

– Więc może źle się wyraziłam. Po prostu twoje podejście do życia jest piekielnie niewygodne.

– Jak to rozumiesz?

– Chodzisz na koturnach. Robi to wiele stuku, ale krępuje swobodę ruchów.

– Stuku?

– No, tak – zdobyłam się na otwartość. – Swoją cichością i brakiem agresywności robisz dookoła siebie reklamowy hałas. Każesz się zdobywać.

Niecierpliwie ruszył ramionami.

– Wcale nie chcę być zdobywany.

– Tym gorzej.

– Nie zależy mi na tym.

– A jednak takie sprawiasz wrażenie – brnęłam naprzód. – Oto człowiek nie z tego świata, zazdrośnie strzegący skarbów swego serca, zaklęta królewna, niedostępna forteca, czy jak tam chcesz to nazwać, która czeka na zwycięską zdobywczynię.

 

Zaśmiał się nieszczerze.

– Upewniam cię, że nie czekam. W ogóle te sprawy zbyt mało zajmują miejsca w moim życiu, bym miał im poświęcać więcej uwagi.

– Aha, chcesz mi przez to dać do zrozumienia, że ja zbyt wiele o nich myślę.

– Nie miałem tego zamiaru, ale, skoro już o tym mówimy… nie mogę zaprzeczyć. Rzeczywiście wydaje mi się… Może mi się wydawać, że poświęcasz im zbyt wiele czasu.

– Czy można zbyt wiele czasu poświęcić miłości?!

Znowu się zarumienił i odpowiedział jakimś zupełnie innym tonem:

– Miłości można poświęcić całe życie.

To dziwne, że ten Romek przy jego urodzie jest taki poważny. Przyglądałam się jego profilowi. Ma w sobie coś z Savonaroli. Jakiś zacięty wyraz i klasyczne linie czoła, nosa, podbródka. Umiałby być okrutny. Gdyby się we mnie nie kochał, na pewno bym się go bała. To jednak dziwne, jak wielką władzę dać może uczucie. Siedziałam obok niego, mówiłam mu rzeczy przykre i drażniące, wiedząc, że nic mi nie grozi, że jeden mój uśmiech, jedno dotknięcie ręki może go uszczęśliwić.

– Życie byłoby niesłychanie nudne – powiedziałam – gdybym na nie patrzyła twoimi oczami.

– Nudne? – zdziwił się. – Wcale się nie nudzę.

– Bierzesz je zbyt poważnie.

– Tak, jak na to zasługuje.

– Wcale nie zasługuje. Otóż to właśnie, że nie zasługuje. Czy ty, na przykład, wiesz, co to jest przygoda?

Wzruszył ramionami.

– Miałem wiele przygód.

– Wątpię. W każdym razie nie zrobiłeś na pewno nic, by na nie się narazić. Wszystko u ciebie musi być uplanowane i przygotowane. Przynajmniej to, co jest świadome. Jakaś mordercza konsekwencja.

– Nie rozumiem ciebie.

– To bardzo proste. Zawsze wiesz, co zrobisz. Wiesz co i dlaczego.

– Sądzę, że każdy człowiek wie, co i dlaczego robi.

– Bynajmniej. Ten, kto zna urok życia, lubi czuć się jak łódź bez steru na falach.

– Ooooo… Niesiona w dowolnym kierunku?!

– Nie. Ogólny kierunek możemy jej nadawać. Ale pewne dywagacje71 są czymś koniecznym, co chroni nas przed nudą.

Romek przygryzł dolną wargę. To jeszcze bardziej podkreśliło w jego twarzy rys zaciętości.

– Bardzo cię przepraszam, Haneczko, że nie umiem być zabawnym towarzyszem – powiedział. – Przepraszam, że cię nudziłem. Jeżeli pozwolisz, tu wysiądę. Właśnie u tego fotografa mam coś do załatwienia.

Zaśmiałam się.

– Nieprawda. Nic nie masz do załatwienia i wcale nie jesteś nudny. A raczej twój rodzaj nudy jest zupełnie zabawny.

Spojrzał na mnie prawie z nienawiścią.

– Masz dość oryginalny słownik.

– Dziękuję za komplement.

– To wcale nie miał być komplement. Wręcz przeciwnie. Cóż to za dziwny sposób dzielenia ludzi na takie dwie kategorie, jak: nudny i zabawny.

– A jakie są inne kategorie?

– Mój Boże. Wartościowy, próżny, właściwy, etyczny… Tysiące określeń.

Uczułam się z lekka dotknięta tą uwagą.

– Czyli chcesz przez to powiedzieć, że kategorie mego rozumowania są płytkie?

– Chcę przez to powiedzieć, że nie zadajesz sobie trudu, by ujmować głębiej zagadnienia.

Zmierzyłam go ironicznym spojrzeniem.

– Zagadnienia?… Czy naprawdę sądzisz, że jesteś dla mnie zagadnieniem?

Zaczerwienił się bardzo i mruknął:

– Nie mówiłem o sobie.

– Ale ja mówiłam o tobie. Bardzo cię lubię, mój drogi, nie ukrywam zresztą tego, ale nie jesteś dla mnie żadnym zagadnieniem. Widzę cię na wylot. Znam cię doskonale…

– Może zanadto jesteś pewna swego sądu.

– Wcale nie zanadto. Ty jesteś całkowicie zrobiony z jednego materiału. Jeżeli były w tobie jakieś domieszki, postarałeś się je usunąć.

Zamyślił się i nic nie mówił. Odezwał się dopiero po dłuższej pauzie:

– Nie wiem. Może i masz rację. W takim razie rzeczywiście muszę cię nudzić.

– Ależ wcale nie – zaprotestowałam. – Chciałabym tylko, byś się trochę zmienił.

Spojrzał na mnie wystraszonymi oczyma.

– Bym się zmienił?

– Och, jesteś nieludzko poważny. Czyś ty nigdy nie zrobił żadnego głupstwa?

Zastanowił się i odpowiedział:

– Owszem. Jeden raz.

– Zdumiewasz mnie.

– Jeden raz, gdy poznawszy ciebie nie uciekłem na drugi koniec świata…

Bardzo to ładnie powiedział. To zasługiwało już na nagrodę. Zdjęłam rękawiczkę i lekko pogłaskałam go po twarzy. On jest naprawdę bardzo zabawny. Cofnął się tak gwałtownie, jakbym go dotknęła rozpalonym żelazem. To jednak jest frapujące.

– Przepraszam – powiedziałam. – Nie chciałam zrobić ci przykrości…

Miał zaciśnięte szczęki i pod naciągniętą skórą twarzy grały mu mięśnie. Niewielu znam mężczyzn równie ładnych tą prawdziwie męską, niebezpieczną urodą. Umie świetnie panować nad sobą, ale jego miłość musi być jak burza, jak orkan. Ile gwałtowności kryje się pod tym pozornym spokojem!

Dobrze jednak zrobiłam, że nie zostałam jego żoną. Byłby świetny właśnie jako przygoda. Ale na stałe, na co dzień byłoby to zbyt monotonne. A w dodatku niebezpieczne. Odczułam to wyraźnie, że bałabym się go. Nie umiałby mi zostawić chwili czasu, nie wypełnionej sobą. Taka zachłanność musi pociągać i na pewno pociąga w nim niejedną, ale à la longue72 stałoby się to torturą.

Jak mu to wszystko wytłumaczyć? Mężczyźni o psychice tego typu nie są zdolni do zrozumienia czegoś, co nie jest wieczne, ostateczne, nieodwołalne. On jest bezapelacyjny. I ma tak wspaniale zarysowane nozdrza, które poruszają mu się ledwie dostrzegalnie. Opanowała mnie nagle nieprzezwyciężalna ochota, by go pocałować. Mocno, w same usta.

Sanki minęły ostatnie zabudowania. Droga była pusta. To okropne mieć do czynienia z mężczyzną tak wysokim, który nie ma najmniejszego zamiaru pochylić się, by ułatwić mi zadanie. Przecież trudno bym się nań wspinała. A nieludzko mnie korciło. Wprost musiałam go pocałować.

Od czego jednak inwencja. Upuściłam rękawiczkę po swojej prawej stronie gdzieś między futrzany fartuch a siedzenie. Musiał przechylić się przeze mnie, by po nią sięgnąć. Wówczas jego policzek znalazł się tuż przy mojej twarzy. Mały ruch głowy wystarczył, by dotknąć wargami kącika jego oka. Zrobiłam to bardzo ostrożnie i natychmiast cofnęłam się w obawie, że znowu się żachnie i może mi nadwerężyć zęby. Moja ostrożność została nagrodzona. Istotnie uniknęłam niebezpieczeństwa w samą porę. Romek zaś z wrażenia wypuścił z rąk rękawiczkę, którą właśnie zdążył wyłowić. Ta mała przygoda uwolniła mnie od jakichkolwiek wyjaśnień. Trzeba było zatrzymać konie i woźnica pobiegł po rękawiczkę.

Romek siedział jak skamieniały.

– Jakąż śliczną mamy pogodę – powiedziałam swobodnie. – Lubię mróz, gdy pod płozami tak śpiewa i gdy świeci oślepiające słońce.

Spojrzałam nań z ukosa i trochę się przelękłam. Może postąpiłam jednak zbyt lekkomyślnie. Gotów natychmiast zażądać ode mnie, bym porzuciła Jacka i uciekła z nim co najmniej do Ameryki Południowej. Albo sam się spakuje i natychmiast wyjedzie, zostawiając mi patetyczny list.

– Po co to zrobiłaś? – odezwał się głucho po dobrych pięciu minutach milczenia.

Udałam zdziwienie.

– Co zrobiłam?… Że cię pocałowałam?… Mój Boże, czy ja wiem?… Przyszła mi nagła ochota. Jesteś ładny i zawsze mi się podobałeś.

– Czy… to tylko kaprys?…

– Być może. To jest takie nudne zastanawianie się nad każdym swoim postępkiem. Analizowanie wszystkich drobiazgów…

– Wiedziałem, że dla ciebie jest to drobiazgiem – wyrzucił z siebie takim tonem, jakby mi oznajmiał: „Wiedziałem, żeś wytruła całą rodzinę i zamordowała sześcioro niemowląt”.

Zirytowało mnie to trochę.

– A czymże ma dla mnie być? Czym jest, obiektywnie rzecz biorąc, zwykły pocałunek?

– Czy… czy i w stosunku do innych mężczyzn… zachowujesz się tak samo?

Byłam już zła.

– Tak. W stosunku do wszystkich, bez wyjątku. Ale upewniam cię, że żaden dotychczas nie zrobił mi o to awantury.

– Bo żaden z nich cię nie kocha – wybuchnął.

– Zaiste, masz dziwne wyobrażenie o miłości. Zawsze sądziłam, że atrybutem tego uczucia raczej jest pocałunek niż wymówki i impertynencje.

Z całej siły chwycił mnie za rękę i spojrzał mi głęboko w oczy. Był z tym gniewem, niepokojem i nadzieją wspaniały. Miły Boże! Czemuż jest taki głupi?! Zapytał przerywanym głosem:

– Jak mam to rozumieć… Haneczko, jak mam to rozumieć?… Czy… ty mogłabyś mnie… pokochać?

Potrząsnęłam głową.

– Nie mogłabym. Nie mogłabym właśnie dlatego, że ty tak poważnie bierzesz te sprawy. Nie cierpię przywiązywania większej wagi do przeżyć, niż na to zasługują. Boję się wszystkich klęsk żywiołowych. Nie pociąga mnie trzęsienie ziemi. Po prostu go się boję. Stokroć wolę pogodę i ciszę. I jeżeli mam być szczera, dlatego cię właśnie nie pokochałam.

Znowu odsunął się ode mnie i zastygł w milczeniu. Na szczęście był właśnie ostry zakręt i chcąc nie chcąc musiał się do mnie przytulić. By złagodzić swoje słowa, powiedziałam:

– Zresztą, mój Romku. Mówiłam ci, że nie lubię zagłębiać się w analizę swoich postępków czy uczuć. Czyż to nie jest zupełnie proste?… Podobasz mi się, żywimy dla siebie bardzo wiele przyjaźni. Dlaczego nie miałabym cię pocałować?

– Dlatego, że to, co dla ciebie jest tylko chwilowym kaprysem, dla mnie może być rozdarciem niezagojonych blizn.

– I znowu przesadzasz. Nie, Romku. Musimy o tym wszystkim pomówić wyczerpująco. Może podczas takiej rozmowy i ja zdołam sobie uświadomić mój stan wewnętrzny. Jeżeli chcesz zrobić mi prawdziwą przysługę, przyjdź dzisiaj o piątej do mnie. Mieszkam w „Patrii”.

Nic nie odpowiedział. Sanki właśnie zatrzymały się przed fryzjerem, u którego miałam zamówioną godzinę. Wysiadłam i żegnając się z Romkiem dodałam:

– Będę czekała.

Zrobiłam przy tym umyślnie jak najbardziej zalotną minę. Nie lubię spraw, które się przeciągają. Chciałam mu wyraźnie dać do zrozumienia, że jeżeli zdecyduje się przyjść, przyjdzie do jaskini lwa. Jeżeli zaś sądzi, że kalam jego uczucia, rozdzieram blizny i robię dużo innych, równie nieestetycznych rzeczy – niech sobie wyjedzie.

Pierwszą osobą, którą zobaczyłam u fryzjera, była Betty Normann. Obsługującemu ją fryzjerowi usiłowała wytłumaczyć, o jakie uczesanie jej chodzi. Posługiwała się przy tym angielskim, francuskim i niemieckim, lecz ten jej nie mógł zrozumieć. Niewiele pomagała też usłużna interwencja dwóch pań, które widocznie nie władały dobrze żadnym z tych języków. Serce zabiło mi mocniej. Oto nadarzała się wyborna okazja do nawiązania znajomości.

– Czy pani pozwoli – odezwałam się do niej po angielsku – że będę służyła jako tłumacz?

Musiała od razu poznać po akcencie, że znam świetnie angielski, gdyż uśmiechnęła się do mnie nad wyraz przyjemnie i odpowiedziała:

– Jestem pani bardzo wdzięczna. To naprawdę wyjątkowo uprzejme ze strony pani. Zazdroszczę pani, że nauczyła się pani języka polskiego.

– Nie potrzebowałam się uczyć. Jestem Polką.

– Niepodobieństwo! Mówi pani jak rodowita Angielka. Ja w Polsce bawię od niedawna, a wasz język jest taki trudny.

Wytłumaczyła mi, o co jej chodziło, a ja z kolei powtórzyłam to fryzjerowi. Swoje miejsce zajęłam prawie nieprzytomna z wrażenia. Bądź co bądź chociaż nieformalnie, zdołałam ją poznać. Jakie będą tego następstwa?…

Oczywiście przy każdym spotkaniu będziemy się sobie kłaniały, a możliwe, że ona w jakimś innym przypadku zwróci się jeszcze o moją pomoc. Muszę się mieć na baczności. Może jednak wytelegrafować wuja Albina?…

67Norblin, Stefan (1892–1952) – właśc. Juliusz Stefan Norblin de la Gourdaine (prawnuk Jean-Pierre'a Norblina, fr. malarza scen rodzajowych doby stanisławowskiej); malarz, twórca plakatów utrzymanych w stylu secesyjnym i art déco, a także ilustracji i karykatur, projektów architektonicznych i wnętrzarskich oraz mody; bardzo popularny w Warszawie w okresie międzywojennym, mąż aktorki Leny Żelichowskiej; po wybuchu II wojny światowej opuścił Polskę, przebywał w Persji i Indiach, ostatecznie osiedlił się w San Francisco w Stanach Zjednoczonych, gdzie zmarł. [przypis edytorski]
68u „Loursa” – kawiarnia i cukiernia na wzór francuski zał. w 1821 r. przez szwajc. cukiernika z St. Maurizio, Laurenta Lourse'a. Ze względu na wysoką jakość wyrobów i usług, elegancką oprawę oraz gustowne wnętrza firma Lourse'a szybko zyskała uznanie, prestiż i ogromną popularność, stając się na ponad 120 lat miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej i inteligencji warszawskiej. Początkowo mieściła się przy ul. Miodowej, następnie w Teatrze Wielkim (od momentu jego wybudowania w 1833 r. funkcjonowała „Café des Théâtres”, zw. też „Pod Filarami”, pełniąc rolę salonu polityczno-kulturalnego). Powstały też liczne filie cukierni przez warszawiaków nazywane „Loursem”: w 1880 r. w Ogrodzie Saskim, w 1884 r. w gmachu Giełdy, w 1888 r. w Alejach Ujazdowskich i w 1894 r. na ulicy Marszałkowskiej 127. Główna cukiernia „Lourse'a” przeniosła się w 1873 r. do Hotelu Europejskiego i tam, pod adresem Krakowskie Przedmieście 13, funkcjonowała w okresie międzywojennym i w czasie wojny do 1944 r. [przypis edytorski]
69sybarytka – osoba mająca zamiłowanie do wygód, luksusu i używania przyjemności. [przypis edytorski]
70façon d'être (fr.) – sposób bycia. [przypis edytorski]
71dywagacje – rozważania (szczególnie wolne dygresyjne czy abstrakcyjne), odchodzenie od tematu. [przypis edytorski]
72à la longue (fr.) – na dłuższą metę. [przypis edytorski]