Tasuta

Pamiętnik pani Hanki

Tekst
Märgi loetuks
Pamiętnik Pani Hanki
Pamiętnik Pani Hanki
Audioraamat
Loeb Marta Żak, Wojciech Adamczyk
Lisateave
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Na razie tego nie zrobię. Zobaczę, jak będą się układały stosunki. Ona ostatecznie nie robi tak złego wrażenia. Być może (nie marzę jeszcze o tym) polubi mnie i sama zrozumie, jak brzydkie jest to, co chce mi zrobić. Ostatecznie pewno też ma jakieś serce. A mnie kobiety na ogół lubią. Nawet Muszka Zdrojewska, która pęka z zazdrości o Tota.

Gdy weszłam do sali restauracyjnej, było już tam prawie pełno. Sporo znajomych. Chociaż mi niektórzy dawali znaki, bym siadła przy ich stoliku, udałam, że tego nie spostrzegam. Wiem z doświadczenia, jak to jest niewygodnie w różnych uzdrowiskach, gdy się człowiek od razu na początku sprzęgnie z jakimś towarzystwem. Później trudno jest odczepić się, chociaż może chciałoby się przebywać z kim innym. Nie zbliżę się tu do nikogo, zanim się nie rozejrzę. Muszę zresztą zobaczyć, z kim tu przestaje Betty Normann.

Weszła w parę minut po mnie i również usiadła przy osobnym stoliku. Gdy dostrzegła mnie, znowu się uśmiechnęła. Zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Na usprawiedliwienie Jacka muszę stwierdzić, że jest ona comme il faut73. Pojąć tylko nie mogę, dlaczego tak uporczywie udaje, że nie zna polskiego języka.

Z przyjemnością skonstatowałam, że na pewno nie jestem gorzej ubrana od innych pań. Zobaczę, jak będzie wieczorem. Chociaż jeżeli o mnie chodzi, na wieczorowe toalety kładę najmniej nacisku. Uważam, że kobieta prawdziwie elegancka musi się wyróżniać smakiem strojów rannych i popołudniowych. Oburza mnie taka Halszka, która ubiera się gorzej niż średnio, a wieczorowe toalety sprowadza z Paryża. To najlepszy dowód nouveau richelostwa74.

Gdy wróciłam do numeru, zastałam zabawną niespodziankę: Romek przysłał mi wiązankę mimozy i kartkę z przeproszeniem, że nie będzie mógł przyjść, gdyż zatrzymują go ważne sprawy.

Cóż za sensat! I ta mimoza! To takie do niego podobne przysyłać właśnie mimozę. Pewno w języku kwiatów coś to znaczy. Szkoda, że nie mam babci. Zadepeszowałabym do niej po wyjaśnienia. Za czasów naszych babć ludzie bali się używać języka do wyłuszczenia swoich intymniejszych spraw. Posługiwali się w tym celu kwiatami. Jakie szczęście, że nie żyłam w tamtej epoce. Pękałabym ze śmiechu, co prawda, ale umarłabym z nudów.

Mimoza! To pewno ma znaczyć, że nie ośmieli się mnie tknąć. Cóż za zabawny chłopak. Kolor też pewno ma jakieś znaczenie. Romek byłby zupełnie na miejscu w „fin de siecle'u75”. Swoją drogą i tak duży mój sukces, że nie wyjechał. Ukrywać się przede mną może bardzo długo, gdyż nieopatrznie nie zapytałam go o to, gdzie mieszka.

Ciekawa jestem, czy ta Betty wie, że ma do czynienia z żoną Jacka. Udaje nieświadomość, ale sądzę, że już dzisiaj wieczorem potrafię to wybadać. Co też sobie myśli Jacek… Ponieważ wie, że mieszkamy w jednym hotelu, na pewno boi się, że między nami może dojść do nieporozumień. Jeżeli tak jest rzeczywiście, albo przyjedzie tu pod jakimś pozorem, albo będzie telefonował, by się dowiedzieć. W każdym razie nie wyobrażam sobie, by spędzał czas pogodnie. Dobrze mu tak. Niech wie, że każdy grzech wymaga pokuty.

Kończę już pisać. Muszę się przebrać do kolacji.

Poniedziałek

Wczoraj nie pisałam, bo nie miałam czasu. A zresztą nic się nie zdarzyło. Betty Normann nadal zdaje się nie szukać ze mną zbliżenia. Kłaniamy się sobie z uśmiechem. To wszystko. Dziś zauważyłam, że zapuszcza sieci na generała Koczyrskiego. Dziwny gust. Koczyrski ma wprawdzie nie więcej niż lat pięćdziesiąt, ale jest zupełnie brzydki. I nieszykowny. Czyżby jej imponowało to, że zajmuje jakieś dygnitarskie stanowisko? Byli razem w Żegiestowie i wrócili przed samym wieczorem.

Mój kostium narciarski robi furorę. Podobny, ale w znacznie gorszym gatunku (rzuca się to w oczy), ma jakaś pani Retz czy Rentz z Łodzi. Poza tym w całej Krynicy nic ciekawego. Nigdy sobie nie daruję, że nie nauczyłam się dobrze jeździć na łyżwach. Te dwie smarkate Holdynówny są formalnie oblężone. Rzeczywiście jeżdżą bardzo ładnie. Kostium łyżwiarski jest niesłychanie twarzowy. Gdy tylko idą na ślizgawkę, wali tam pół Krynicy.

Spotkałam bardzo zajmującego człowieka. Jest to pan Joe Larsen Knidle, dyplomata amerykański z Moskwy. Przyjechał tu, by wypocząć. Spędzam z nim sporo czasu. Byłam dumna, że lepiej jeżdżę na nartach od niego. I jemu to zaimponowało. Okazało się, że Jacka zna jeszcze z Ligi Narodów, a z Totem polował kiedyś w Kongo. Bardzo miły, światowy człowiek. Nie żuje gumy i nie opowiada co trzecie zdanie o wspaniałościach Ameryki. Z tym wychwalaniem swego kraju Amerykanie na ogół są nużący. Wszystko, co amerykańskie, jest dla nich superlatywem. Gdy chce taki zrobić mi komplement, mówi:

– Ależ panią można wziąć za Amerykankę.

Okropne! Za Amerykankę! Nie przeczę, że przeważnie są ładne, wysportowane i dobrze utrzymane. Ale ich sposób bycia z paleniem papierosów przy zupie, z włóczeniem się po nocnych klubach z przygodnie poznanymi ludźmi, ich, mówiąc po prostu, brak kultury i ogłady towarzyskiej… Br… Nie umiałabym tak samo, jak żyć w epoce babek. Jacek twierdzi, że Europa stopniowo amerykanizuje się. We Francji amerykanizm zrobił już znaczne postępy. Na szczęście do nas jeszcze nie doszedł.

Okazuje się jednak, że i Amerykanie mogą się zeuropeizować. Najlepszym dowodem jest Larsen. Romek nie daje znaku życia. Mówił mi ktoś, że widział go z panią Żółtowską na spacerze. Od niej jego cnocie nic nie zagraża. Pani Żółtowska ma sześćdziesiąt lat. Tacy są dzisiaj mężczyźni.

Wtorek

Spotkałyśmy się na schodach bec-à-bec76. Gdy ją zobaczyłam, od razu przeczułam, że poznanie musi nastąpić. Zatrzymała się i z uśmiechem wyciągnęła do mnie rękę.

– Czy pani pozwoli, że się przedstawię – powiedziała po angielsku. – Nazywam się Elisabeth Normann.

Wymieniłam swoje nazwisko równie uprzejmie.

– Słyszałam od generała Koczyrskiego – mówiła – najprzyjemniejsze rzeczy o pani.

– Generał jest bardzo miły. A jakże się pani podoba Krynica?…

– Nadzwyczajnie. Dla kogoś, kto już jest zblazowany komfortem różnych zagranicznych miejscowości kuracyjnych, Krynica ma urok miłego prymitywu.

Najwyraźniej w świecie chciała podtrzymać i przedłużyć rozmowę. Teraz już nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wie ona, kim jestem. Zaczyna się niebezpieczna gra. Ano dobrze. Nie cofnę się przed nią. Zapytałam z zainteresowaniem:

– Pani na pewno dużo podróżuje?

– O, tak – odpowiedziała. – Podróże to moja pasja.

– A stale pani mieszka w Londynie?

Zadałam jej to pytanie, by upewnić ją, że nic o niej nie wiem. Jacek – o ile go znam – na pewno z nią o mnie nie mówił. Jeżeli zaś mówił, to tylko w tym sensie, że pragnąłby oszczędzić mi zmartwień z powodu tych spraw.

Miss Normann potrząsnęła przecząco głową.

– O, nie. Właściwie mówiąc nigdzie stale nie mieszkam. Najczęściej jeszcze w Paryżu. Spędzam tam co roku dwa lub trzy miesiące.

– Zazdroszczę pani – powiedziałam. – Ale raczej pani jest Angielką niż Amerykanką. Sądząc z akcentu i ze sposobu bycia.

– Dziękuję pani – uśmiechnęła się. – Rzeczywiście jestem Angielką. Urodziłam się w Birmingham i w Anglii spędziłam swoje młode lata. Ale później tak jakoś się złożyło, że w ojczyźnie swej bywałam niezmiernie rzadko. Moi rodzice z jakichś powodów przyjęli obywatelstwo belgijskie.

– A w Polsce pani jest po raz pierwszy?

– O, tak. Kiedyś bawiłam tu przejazdem zaledwie parę godzin. Tego nie można liczyć. Prawda? Ale i pani, zdaje się, dużo podróżuje? Przynajmniej generał wspominał mi, że mąż pani jest dyplomatą, a służba w dyplomacji łączy się z częstym zmienianiem miejsca pobytu. Nieprawdaż?

– Oczywiście – przyznałam. – Nie podróżowałam jednak tyle, co pani. Teraz zaś już od dłuższego czasu siedzimy w Warszawie.

Wymieniłyśmy jeszcze kilka zdań zdawkowych uprzejmości i miss Normann poszła do siebie. Sprawia zupełnie miłe wrażenie. Jestem ciekawa, dlaczego nie wspomniała ani słowa o stryju Albinie. Stryj na pewno nie zwierzył jej się z tego, że rodzina nie utrzymuje z nim stosunków. Zagadkowa kobieta. Nie mogę pozbyć się jakiegoś podświadomego przeświadczenia, że ukrywa ona w sobie tajemnice znacznie groźniejsze od tych, które znam. Nie układałam jeszcze żadnych planów. Cieszę się jednak z tego, że teraz będę mogła bez wzbudzenia jej podejrzeń wstąpić któregoś dnia do niej i rozejrzeć się w jej apartamencie. Muszę koniecznie zdobyć sobie identyczny o piętro wyżej. W razie przyłapania mnie, będę mogła się tłumaczyć pomyłką o piętro.

 

Rozmawiałam z dyrektorem i obiecał mi, że apartament za dwa dni będzie wolny. Pan Larsen przychodzi teraz na obiady do „Patrii” i jemy razem. Jest nader interesującym interlokutorem77.

Środa

To musi coś znaczyć. Ponieważ wiem, że w Biarritz posługiwała się kiedyś jakimś cudzym nazwiskiem (a właściwie swego panieńskiego też używa nieprawnie, gdyż powinna nosić nazwisko Jacka), skłonna jestem raczej wierzyć pamięci Larsena niż zachowaniu się tej kobiety.

Było to tak.

Jedliśmy właśnie z panem Larsenem obiad, gdy do sali restauracyjnej weszła miss Normann. Przechodząc obok mego stolika pozdrowiła mnie może nawet z większą dozą serdeczności, niż na to pozwalała nasza krótka znajomość. Odpowiedziałam jej tym samym. Larsen wstał i ukłonił się również. Odpowiedziała mu ledwo dostrzegalnym skinięciem głowy. Gdy już zajęła miejsce po drugiej stronie sali, Larsen powiedział:

– Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że znam tę damę. Kto to jest?

– Nazywa się miss Elisabeth Normann.

– To dziwne – mruknął. – Przysiągłbym, że kiedyś nazywała się inaczej. I że spotykałem ją stosunkowo często.

Spojrzał w jej stronę i dodał.

– Może wtedy miała włosy innego koloru i… Chciałem powiedzieć coś niedorzecznego.

– No, niech pan powie – nalegałam ogromnie zaintrygowana.

– Kiedy to naprawdę jest bezsensu.

– A jednak!…

– Nie mogę pozbyć się wrażenia, że widziałem ją tańczącą w bardzo ekscentrycznym kostiumie.

– Na jakiejś maskaradzie?…

– Bynajmniej. W jakimś kabarecie.

– Nie rozumiem?…

– Oczywiście nie mogę dowierzać swojej pamięci. Ale zdaje mi się, że ktoś ogromnie podobny do tej damy był tancerką w kabarecie… Gdzie to było, już sobie nie przypominam. Ani kiedy. Przepraszam panią za te aluzje w stosunku do jej znajomej.

Wzruszyłam ramionami.

– Znam tę panią od bardzo niedawna. Nie wydaje mi się jednak rzeczą prawdopodobną, by mogła występować jako tancerka w kabaretach. Niewątpliwie jest osobą bogatą, nie wygląda zaś na to, by zrobiła taką rzecz dla kaprysu. Sprawia wrażenie kobiety zrównoważonej i przyzwoitej. Ale zaciekawił mnie pan. Czy nie może pan przypomnieć sobie, jak się tamta nazywała?

Zmarszczył brwi i po paru chwilach powiedział:

– O ile się nie mylę, nazywała się Sally Ney… Tak. Sally Ney. Jeden z moich kolegów interesował się nią bliżej. Stąd zapamiętałem to nazwisko… Ależ naturalnie. Teraz wiem doskonale. Było to przed czterema laty w Buenos Aires. Mój kolega poświęcał jej wiele uwagi. Oczywiście mówię o tancerce, nie o tej damie, która jest do niej podobna. Tamta na pewno była brunetką. Raczej typ południowy.

– I jakże się to skończyło?

– Niestety, szybkim rozstaniem. Bawiliśmy wówczas w Buenos Aires dla zawarcia traktatu handlowego. W stosunkowo krótkim czasie ukończyliśmy pertraktacje i musieliśmy wracać do Stanów Zjednoczonych.

– Chciałam pana o coś prosić – uśmiechnęłam się do niego przymilnie. – Czy nie mógłby mi pan dać nazwiska i adresu tego swego kolegi?

– Byłoby mi dość trudno, proszę pani, po tym, co już o nim powiedziałem.

– Przecież pan nic złego o nim nie powiedział.

– Jednak jest to człowiek żonaty… – bronił się Larsen.

– Ach, mój Boże. Napiszę w sposób najbardziej dyskretny. Jeżeli mój list dostanie się nawet w ręce jego żony, nie będzie miała powodu do podejrzewania go o niewierność. A naprawdę byłabym panu za to bardzo obowiązana.

– Więc jednak sądzi pani, że ta dama mogła istotnie być tancerką kabaretową?

– Och, bynajmniej. Ale widzi pan, dotyczy to prawdopodobnie jej siostry. Ona ma taką marnotrawną siostrę. Nie mogę zresztą panu dać bliższych wyjaśnień, gdyż sama wiem niewiele. Niechże pan mi nie odmawia.

Wahał się jeszcze chwilę i wreszcie się zdecydował.

– Więc dobrze. Polegam jednak na pani dyskrecji.

– Może pan być jej pewny.

Wydarł z notesu kartkę i napisał na niej: Charles B. Baxter Burgos Hotel „Continental”, España. Przeczytałam to ze zdziwieniem.

– Przecież Stany Zjednoczone nie utrzymują stosunków dyplomatycznych z generałem Franco?

– Oficjalnych – nie. Baxter bawi tam w charakterze obserwatora dyplomatycznego.

– No, widzi pan – zauważyłam. – Pańskie obawy okazały się nieuzasadnione. Bo na pewno jest tam bez żony.

– Przeciwnie. Są tam razem.

– Jak to? I nie bał się narażać jej na niebezpieczeństwa wojny?!

– W Burgos jest dość bezpiecznie. Samoloty rządowców rzadko tam docierają. Zresztą wojna prawdopodobnie niedługo się skończy. Sowiety coraz oszczędniej pomagają rządowcom i przewaga powstańców staje się coraz wyraźniejsza.

– Mój mąż twierdzi – powiedziałam – że wojna hiszpańska swym okrucieństwem znacznie przewyższa światową.

– Zapewne – przyznał Larsen. – Dzieje się tak zawsze, ilekroć w grę wchodzą motywy ideowe. Poza tym narodowy temperament Hiszpanów też należy wziąć pod uwagę. Nie zapominajmy, że Hiszpania jest ojczyzną najkrwawszej inkwizycji, walki byków i podobnych świństw.

Rozgadał się bardzo obszernie na ten temat, co było mi nie na rękę, gdyż przed napisaniem listu do owego Baxtera chciałam jeszcze z Larsena wyciągnąć jakieś informacje o tej tancerce, gdyż byłam niemal pewna, że chodziło tu nie o kogo innego, jak właśnie o Betty Normann.

W jej zachowaniu się w stosunku do Larsena nie dostrzegłam jednak nic, co wskazywałoby na to, że go już kiedyś w życiu widziała. Zresztą i to jest prawdopodobne. Mogła kiedyś dla kaprysu tańczyć w kabarecie. Ja sama w jakimś bardzo dalekim mieście, gdzie mnie nikt nie zna, umiałabym się na to zdobyć. Po prostu po to, by mieć sprawdzian swojego wdzięku i powodzenia. Tańcząc w kabarecie, poznaje się oczywiście setki mężczyzn. Zupełnie jest zrozumiałe, że można później większości z nich nie pamiętać.

Po skończeniu obiadu znowu przechodziła koło naszego stolika i znowu bardzo uprzejmie uśmiechnęła się do mnie, nie zwracając żadnej uwagi na mego towarzysza. Po jej wyjściu Larsen powiedział:

– Nie. Tamta była na pewno niższa…

– A czy jej konduita była tego rodzaju, co u ogółu tancerek kabaretowych?

– Raczej nie. O ile oczywiście mogę sądzić. Znałem ją bardzo mało. O ile sobie przypominam jednak, Baxter uważał to za jej wielki plus.

Więcej nic istotnego wydobyć zeń nie mogłam. Natychmiast po powrocie do swego numeru zabrałam się do pisania listu. Napisałam tak:

Szanowny Panie! Nasz wspólny przyjaciel p. Joe Larsen Knidle wspominał mi o pewnej dziewczynie, która z czysto osobistych względów bardzo mnie interesuje. Ponieważ od lat straciłam ją z oczu, byłabym Panu niezmiernie wdzięczna za udzielenie mi o niej jakichkolwiek informacji. Ogromnie mi na tym zależy.

Nazwisko jej brzmi Elisabeth Normann. Występując jednak w kabarecie używała pseudonimu Sally Ney. Niektóre wiadomości o niej mówiły mi, że bawiła przed czterema laty w Buenos Aires.

Czy nie wie Pan, gdzie się ona znajduje obecnie? Gdzie była poprzednio? Jakie miała zamiary? Czy nie wyszła za mąż? Czy nie zamierza zmienić zawodu? Wszystko, cokolwiek Pan o niej napisze, będzie obchodziło mnie jak najbardziej. Jeżeli przypadkiem posiada Pan jej fotografię – błagam o przysłanie jej. Solennie obiecuję, że ją zwrócę.

Oczywiście nikt, oprócz p. Larsena, nie będzie wiedział o tym, że do Pana piszę, ani o całej sprawie. Z góry najserdeczniej dziękuję Panu za dobroć i najmocniej przepraszam za zabieranie Mu cennego czasu.

H. Renowicka

Sama zaniosłam list na pocztę i wysłałam go jako ekspres polecony. W powrotnej drodze przyszło mi na myśl, że nawet w wypadku, gdyby ten Amerykanin nie chciał odpisać lub odmówił informacji, zostaje mi jeszcze inna droga: mianowicie znalazłszy ten nowy ślad mogę zawiadomić o tym brukselskie biuro detektywów. Dla nich sprawdzenie tego w Buenos Aires nie będzie przedstawiało szczególniejszych trudności.

Ach, gdybym mogła przesłać im jej fotografię!

I tu nagle doznałam olśnienia. Przecież w Krynicy na każdym kroku fotografują przechodniów. Od fotografów po prostu się roi. Jest niepodobieństwem, by jej nie sfotografowano ani razu. Trzeba tylko przeszukać większe zakłady fotograficzne, a niewątpliwie znajdę to, czego mi trzeba.

Poświęciłam temu cztery bite godziny i oczywiście znalazłam. Znalazłam dwa zdjęcia. Zupełnie wyraźne, z doskonale uchwyconym podobieństwem. Ponieważ obawiałam się, że nie zechcą mi ich wydać, postąpiłam trochę nieładnie, ale nie miałam innego wyjścia. Gdy panienka odwróciła się, oba zdjęcia ukryłam w torebce. By nie byli na tym stratni, kazałam zrobić powiększenie swojej fotografii, którą tu również znalazłam. Teraz ci w Brukseli będą mieli zadanie znacznie ułatwione. Może zdołają wykryć i inne jej ślady.

Poczekaj, moja pani. Przekonam cię, że nie tak łatwo jest odebrać męża kobiecie, która umie sobie dać radę w życiu i ma dość wytrwałości, by przeprowadzić walkę z całą konsekwencją.

Środa

Więc nareszcie Romek się odnalazł. Było to bardzo zabawne. Ale zanim to opiszę, muszę zanotować rzeczy ważniejsze. Mianowicie wysłałam wczoraj list do Brukseli wraz z fotografią. Drugą zostawiłam sobie. Schowałam ją między chusteczkami w szafie. Detektywom napisałam, by nie szczędzili kosztów, zrobili z fotografii wiele odbitek i rozesłali podobnym biurom w różnych krajach.

Teraz sprawa pójdzie innym tempem. Jeżeli od Baxtera otrzymam potwierdzenie moich podejrzeń, będę i tak już miała dość kompromitującego dla niej materiału. Śmiało będę mogła powiedzieć, że jest międzynarodową awanturnicą, o bardzo skandalicznej przeszłości. Kto wie zresztą, czy ona sama nie jest bigamistką. Może się jeszcze okazać, że ten pan, z którym mieszkała w Biarritz, był jej prawdziwym mężem.

Spotkałam ją dziś rano w hallu. Miałam doskonały pretekst do zaczęcia rozmowy, gdyż właśnie przenoszono moje rzeczy do apartamentu na drugim piętrze, położonego nad jej apartamentem.

– Sąsiadujemy teraz ze sobą – powiedziałam. – Ale niech się pani nie obawia. Nie będę u siebie urządzała tańców ani biegów na przełaj.

– Gdyby nawet – odpowiedziała uprzejmie – pani jest tak leciutka, że nie zrobiłoby to żadnego hałasu.

Ponieważ obie miałyśmy do załatwienia jakieś sprawunki, wyszłyśmy razem. Wiele ze spotkanych osób kłaniało mi się i Betty zauważyła:

– Pani ma tu moc znajomych.

– O, tak. W związku z ograniczeniami dewizowymi wiele osób nie może wyjechać za granicę i z konieczności przyjeżdżają tu na wypoczynek. A pani, zdaje się, spędza czas dość samotnie?

– Tak. Nie przepadam za większym towarzystwem. Poznałam zaledwie kilku panów i kilka pań. Ach, świetnie, że mi pani przypomniała. Muszę tu wstąpić do tej kawiarenki i przeprosić mego partnera narciarskiego za to, że nie przyszłam dziś z rana na trening. Czy wejdzie pani na chwilę ze mną? To jest bardzo miły chłopiec.

Oczywiście zgodziłam się natychmiast. Po pierwsze byłam ciekawa, jaki gust ma ta kobieta, po drugie ten pan mógł być jej amantem. Nie należało wyrzekać się żadnej sposobności do poznania jej spraw intymnych.

I nagle ta przekomiczna niespodzianka! Wchodzimy, a tu na widok Betty od stolika zrywa się – Romek! Omal nie wybuchnęłam śmiechem.

– Ależ my się znamy doskonale! – zawołałam.

Romek czerwony jak mak polny, zmieszany, omal nie przewrócił się przez krzesło. Wyglądał jak sztubak przyłapany w spiżarni na wyjadaniu konfitur. Chętnie uciekłby przez okno. Jego sytuacja rzeczywiście nie była do pozazdroszczenia. Bo z jednej strony, jego ukrywanie się na nic się nie zdało, a z drugiej, mogło wyglądać na to, że romansuje z Betty, udając miłość dla mnie.

Oczywiście wiedziałam, że to nie jest prawda. Znam go zbyt dobrze. O romansie między nimi mowy nie ma. Są naprawdę tylko partnerami od sportu. Jednak, jeżeli mam być szczera, nie sprawiło mi specjalnej przyjemności, że zajęli się sobą. Nie jest to z mojej strony, broń Boże, zazdrość. Nie zamierzam rywalizować o względy żadnego mężczyzny, a tym bardziej Romka. Uważam, że mogę sobie jeszcze na to pozwolić. Ale dlaczego on właśnie z nią się spiknął?!

 

Ponieważ wiedziałam, że zależało mu na tym, byśmy jak najprędzej zostawiły go samego, najspokojniej w świecie siadłam przy stoliku i kazałam sobie dać herbaty. Rozmową pokierowałam w ten sposób, że musieli go brać diabli. Za każdym razem zwracałam się do nich obojga. „Co państwo o tym sądzą”, „Co państwo robią”, „Jakie macie zamiary na najbliższe dni”.

Betty nie dostrzegła w moim zachowaniu się żadnej złośliwości, gdyż nie mogła wiedzieć o tym, co było między mną a Romkiem. On za to skręcał się wewnętrznie. Nie robiłam tego wyłącznie przez złośliwość. Wiedziałam dobrze, że Romek wolałby wszystko, niż zostawić mnie w przeświadczeniu, że jest kochankiem tej kobiety. Już teraz nie będę potrzebowała go szukać. Zgłosi się sam, bo będzie musiał dać mi wyjaśnienia. By go dobić, powiedziałam:

– No, nie będę już państwu dłużej przeszkadzała. Życzę miłej sjesty. Jest już tak późno, a ja jeszcze mam moc rzeczy do załatwienia.

Romek próbował zapewnień, że on również się śpieszy, lecz nie dałam mu dojść do słowa i wyszłam. W pół godziny po obiedzie zatelefonował do mnie, pytając, czy może mnie widzieć. Powiedziałam:

– Ależ zawsze, Romku. Z przyjemnością. Panna Normann zwykle wypoczywa po obiedzie u siebie. Więc będziesz miał chyba trochę wolnego czasu o tej porze.

W jego głosie była prawie wściekłość.

– Nic mnie nie obchodzą wypoczynki panny Normann. I mój czas nie jest w żaden sposób z nią związany.

– Nie rozumiem, dlaczego tak gwałtownie zapierasz się zażylszej znajomości z osobą tak uroczą, jak panna Normann. Całkowicie akceptuję twój wybór.

Już myślałam, że przeholowałam. Milczał, trzymając słuchawkę, przez dobre pół minuty. Widocznie wahał się, czy nie skończyć na tym rozmowy. Lecz chęć przekonania mnie przemogła. Zapytał sucho:

– Czy możesz mnie przyjąć teraz?

– Proszę cię bardzo. Będę cię czekała za jakiś kwadrans. Muszę się trochę wypięknić, bo nie chcę być zbyt rażącym kontrastem…

Przerwał mi:

– Dobrze, będę za kwadrans.

Co za śmieszny chłopak! Nie będę jednak twierdziła, że mi zupełnie nie imponuje. Niezłomność jego charakteru jest nader męska. Tym lepiej. Nie sztuka zdobyć takiego, który leci na skinienie palca byle idiotki. Nigdy nie byłam zwolenniczką łatwych zwycięstw. A w tym wypadku uparłam się, gdyż wchodziła w grę jeszcze ta kobieta. Przysięgłabym, że nic ich nie łączy, ale jednak musiała mu się trochę chociaż podobać. Że on się jej podoba, to dla mnie nie ulega wątpliwości. On musi się podobać każdej kobiecie, cokolwiek zblazowanej. Zresztą widziałam, jak na niego patrzy. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy nie poprowadzić wręcz odmiennej strategii. Gdyby się zajęła nim poważnie, może dałaby spokój Jackowi. Doszłam do wniosku, że taka kobieta poważnie nim się nie zajmie. A rezygnując uznam tylko jej przewagę.

Romek przyszedł ze swoją zabójczą punktualnością. Zdążył się już opanować i przywitał mnie zupełnie spokojnie. Ponieważ zbliżał się zmierzch, zasłoniłam okna gdyż przy sztucznym świetle zawsze łatwiej wytwarza się intymny nastrój. Kazałam podać kawę, a od dawna już miałam przygotowany ulubiony koniak Romka.

Usiadł na najmniej wygodnym krześle, chrząknął i powiedział:

– Przede wszystkim chciałbym się usprawiedliwić, dlaczego nie przyszedłem wówczas…

Przerwałam mu:

– Ależ daj spokój, Romku. Nie mam prawa żądać żadnych usprawiedliwień. Wyznaję, że było mi trochę przykro, bo… Widzisz, nawet twój koniak miałam przygotowany… Ale trudno od kogoś wymagać, by wolał moje towarzystwo niż towarzystwo kogoś milszego.

Spróbował się uśmiechnąć.

– Ostrze twojej złośliwości, Haneczko, nie może mnie zranić, gdyż wiem doskonale, że ani przez chwilę nie możesz na serio brać tego, co mówisz.

– Na serio? – zdziwiłam się. – Ale ja wcale nie twierdzę, by twoja przyjaźń z miss Normann była czymś aż tak bardzo serio.

– Nie ma mowy o żadnej przyjaźni.

– Ach, więc wszystko jedno, jak to nazwiesz. Powiedzmy: liaison78.

– Tym bardziej nie.

Uśmiechnęłam się pojednawczo.

– Dajmy spokój temu tematowi. Drażni cię, a zresztą to nawet niedelikatnie z mojej strony, że się w to wtrącam. Po prostu zaciekawiła mnie ta sprawa dlatego…

– Na miły Bóg! Tu nie ma żadnej sprawy. Poznałem tę panią i od czasu do czasu robimy wycieczki narciarskie. To wszystko.

– Chętnie ci wierzę, Romku. Chociaż ta pani w nieco inny sposób mówiła o tobie.

– Za to, co ktoś o mnie mówi, nie mogę ponosić odpowiedzialności.

– Och, co za mocne słowo – zaśmiałam się. – Aż odpowiedzialność! Sądzę, że nie pochlebiłoby to miss Normann, że tak gwałtownie i rozpaczliwe wypierasz się jej jak ducha złego. Osobiście uważam, że jest to naprawdę czarująca i bardzo przystojna osóbka. Wiem jeszcze jedno: że jest bardzo bogata. Cóż byłoby dziwnego, gdyby młody człowiek w twoim wieku zainteresował się taką kobietą.

– Zapewne. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale ja się nią nie interesuję. Nie jestem stworzony do żadnych flirtów. I sama najlepiej wiesz, dlaczego.

– Ja?… Pojęcia nie mam.

Opuścił powieki i powiedział:

– Gdybym ci tego nawet nigdy nie mówił i tak musiałabyś wiedzieć.

Przynieśli właśnie kawę i z konieczności musieliśmy przerwać rozmowę. Po wyjściu pokojowej powiedziałam:

– Wiem, co chcesz mi dać do zrozumienia. Twierdzisz, że mnie kochasz. Długo zastanawiam się nad tym. I wiesz, do jakiego doszłam przekonania?… Że tych uczuć, jakie żywisz dla mnie, w żadnym razie nie można nazwać miłością.

Na jego ustach zjawił się ironiczny uśmiech.

– Nie można?…

Odpowiedziałam z przekonaniem:

– Stanowczo nie można.

– Więc jakże to nazwiesz?… Jak nazwiesz to, że nic mnie nie pociąga do żadnej innej kobiety, że myślę tylko o tobie, że każda godzina mego życia jest pełna ciebie? Jak to nazwiesz?

Wzruszyłam ramionami.

– Nie wiem. W każdym razie nie nazwę miłością czegoś, co jest zupełnie abstrakcyjne, czegoś, co nie dąży do realizacji. Unikasz mnie. Unikałeś stale.

– Unikałem cię odtąd, odkąd się przekonałem, że wybrałaś innego.

– Ależ mój drogi. Czy nie wyobrażasz sobie, że między mężczyzną i kobietą wcale niekoniecznie musi być coś, co wiąże ich na całe życie i pakuje w finale do wspólnego grobu?! Dlaczego na przykład nie moglibyśmy być przyjaciółmi? Dlaczego nie mielibyśmy się widywać, mieć możność wymiany myśli, uśmiechów, smutków, radości?… Przecież istnieją tysiączne formy i zabarwienia przyjaźni, tysiączne rodzaje sympatii. Dlaczego na przykład uważasz za przyjemne i możliwe obcowanie z miss Normann, a za niemożliwość – obcowanie ze mną?

– To całkiem proste. Ona jest dla mnie osobą całkiem obojętną.

– Ach, więc tak?… Więc tak. Więc osób, dla których żywimy jakieś większe uczucia, musimy planowo unikać?…

– Tak – skinął głową. – Skoro ich nie możemy zdobyć na własność, lepiej unikać ich, by nie ranić…

– …sobie serca – dokończyłam nie bez szyderstwa.

Przygryzł wargi.

– Prawda, jakie to śmieszne?

– O, nie – zaprzeczyłam. – To wcale nie jest śmieszne. To jest oburzające. Oburza mnie myśl, że pozbawiasz mnie swego towarzystwa dla jakichś urojeń. Czy ty naprawdę nie widzisz braku logiki w swoim rozumowaniu? Więc jeżeli ci na przykład ktoś proponuje kotlet cielęcy, zrywasz się i uciekasz, bo możesz przyjąć tylko całe cielę. Z kopytami i z ogonem. Ani odrobinę mniej.

– To porównanie nic nie mówi.

Zmarszczył brwi.

– Owszem. Widzę tu zupełną analogię. Chcę dać ci przyjaźń, jak najwięcej serdeczności. Pocałowałam cię nawet, co muszę przyznać, nie sprawiło mi wcale przykrości. A ty zgadzasz się ofiarować mi trochę czasu tylko na warunkach dozgonnych po wsze czasy, aż do Sądu Ostatecznego. Zastanów się, czy nie jest to irytujące. Owszem, wierzę ci, że miss Normann nie przedstawia dla ciebie żadnych szczególniejszych wartości. Chętnie w to wierzę. Ale protestuję przeciwko bojkotowaniu mnie.

Potrząsnął głową.

– Nie chcesz mnie zrozumieć, Haneczko.

– Więc naucz mnie – wzięłam go za rękę.

– Nie potrafię. Widocznie nie zdołamy się porozumieć nigdy.

– Znowu słowo „nigdy”! Naucz mnie. Spróbuj. Przecież kiedyś rozmawialiśmy ze sobą godzinami i nie uskarżałeś się na brak inteligencji z mojej strony. Może i teraz uda się nam znaleźć wspólny język.

Podniósł na mnie swoje oczy pełne smutku i milczał. Stanęłam tuż obok niego i zaczęłam końcami palców głaskać jego włosy. Myślałam, że się cofnie, on jednak tylko powiedział:

– Proszę cię. Nie rób tego.

– Masz takie miękkie włosy – odezwałam się cicho. – Podobno ma to oznaczać dobroć. Dlaczego jesteś dla mnie niedobry?… Tak wiele obiecywałam sobie po naszym przypadkowym spotkaniu w Krynicy.

Przesunęłam dłonią po jego policzkach i dodałam:

– Może i kochasz mnie, lecz na pewno mnie nie lubisz… Powiedz, dlaczego mnie nie lubisz? I teraz, kiedy dotykam twoich ust, zdaje mi się, że raczej grozi mi niebezpieczeństwo niż pocałunek.

Głos jego brzmiał głucho przez zaciśnięte zęby:

– Hanko… Igrasz z ogniem.

Omal nie roześmiałam się. Brzmiało to jak żywcem wyjęte z przedwojennej powieści. A było tym zabawniejsze, że niewątpliwie szczere.

Pragnę dodać tu do pamiętnika p. Renowickiej pewne wyjaśnienia. Otóż odezwanie się p. Romana Żerańskiego niewątpliwie brzmi w naszej potocznej mowie jak anachronizm. Literatura nowsza, film i scena unikają w miarę możności podobnych sformułowań. Jednakże – polecam to Państwu, jako eksperyment – gdybyśmy podsłuchali rozmowy zakochanych, tych prawdziwych, znaleźlibyśmy tam wszystko, zaczynając od zdziwienia, że kwiaty pod stopami nie rosną, a kończąc na ewokacji: „Ty maju! Ty raju! Ty wiosno!”. Pod tym względem sztuka wyprzedza życie. Nie należy zresztą dziwić się temu. Przecież ludzie zakochani w bardziej emocjonujących momentach nie mają czasu zastanawiać się nad nowoczesnym sposobem wyrażenia swych uczuć. Dlatego chciałbym, by Czytelnicy nie stracili sympatii do p. Żerańskiego z racji tej jednej jego wypowiedzi. (Przypisek T. D. M)

– Niestety – powiedziałam – ile razy jesteśmy przy sobie, odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z lodem. Dlaczego jesteś dla mnie taki chłodny?

– Hanko, ty nie wiesz, do czego mnie możesz doprowadzić – mówił już prawie niewyraźnie.

Głos mu się załamywał i drgał.

To było bardzo zabawne. Ja miałam nie wiedzieć! Boże, jacyż naiwni są ci mężczyźni! (Co prawda nie wszyscy).

73comme il faut (fr.) – właściwy, w dobrym tonie. [przypis edytorski]
74nouveau richelostwo (z fr. nouveau riche: nowo wzbogacony) – sposób bycia właściwy nuworyszom, tj. nowobogackim. [przypis edytorski]
75fin de siecle (fr.) – koniec wieku; w historii sztuki i kultury europejskiej: ostatnie dziesięciolecie XIX w., cechujące się charakterystycznym poczuciem schyłkowości (dekadentyzmem), melancholii i katastrofizmu. [przypis edytorski]
76bec-à-bec (fr.) – twarzą w twarz. [przypis edytorski]
77interlokutor (z łac.) – rozmówca. [przypis edytorski]
78liaison (fr.) – więzy, powiązanie; współpraca. [przypis edytorski]