Tasuta

Pierścień i róża

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział dziewiąty. Szkandela12 Rózi i potężne jej działanie

Na dźwięk dzwonka rozlegającego się z pokoju hrabiny Gburii-Furii nadbiegła służąca Rózia, żeby zwinąć jej włosy w papiloty. Gburia-Furia była dziś w tak różowym humorze, że przemówiła uprzejmie nawet do Rózi.

– Róziu – powiedziała – uczesałaś mnie dziś tak ładnie, że należy ci się jakaś pamiątka. Masz tu pięć dukat… to jest chciałam powiedzieć, weź sobie ten śliczny pierścionek, który znalaz… to jest, chcę powiedzieć, który jest od dawna w moim posiadaniu. – To rzekłszy, podała Rózi mały, niepozorny pierścionek, znaleziony rankiem na podwórzu zamkowym.

Klejnocik, włożony przez Rózię, przylgnął natychmiast do jej paluszka, jakby ukuty był dla niej.

– Jaki ten pierścionek podobny do obrączki, którą nosiła księżniczka! – zauważyła Rózia.

– Cóż za myśl – wykrzyknęła Gburia-Furia. – Mam go już z dawien dawna. Okryj mi lepiej nogi pierzyną. Br… jakie zimne noce! Pójdziesz teraz najpierw do sypialni królewicza Lulejki i dobrze wygrzejesz mu łóżko szkandelą. Wrócisz potem i poprujesz moją zieloną jedwabną suknię, i jeszcze zrobisz mi na poczekaniu jaki ładny czepeczek na rano, potem zacerujesz mi pięty w pończochach… no, a potem będziesz mogła pójść spać. Tylko pamiętaj przynieść mi o piątej z rana gorącej herbaty z sucharkami!

– Czy jaśnie pani każe wygrzać szkandelą także i łóżko księcia Bulby? – zapytała Rózia.

Ale zamiast odpowiedzi – spod stosu pierzyn i poduszek doszło ją tylko dziwne mruczenie i sapanie: „U-u, hruu – au-ho! gruuu… hau-houg – huh-gruuu-uch!” – Hrabina Gburia-Furia chrapała w najlepsze.

Komnata Gburii-Furii przytykała do sypialni króla i królowej; zaraz w następnym pokoju sypiała Angelika. Nie otrzymawszy od ochmistrzyni żadnej odpowiedzi, poczciwa Rózia pośpieszyła do kuchni, żeby napełnić królewską szkandelę żarzącymi się węglami. Rózia była bardzo ładną, żywą i roztropną dziewczyną. Ale widocznie dziś było w niej coś nadzwyczajnego, bo ledwo weszła do izby czeladnej, zebrane tam służące zaczęły jej dogadywać i dokuczać. Gospodyni nazwała ją nieznośnym, zarozumiałym dziewczyniskiem. Pierwszą garderobianą oburzyło jej uczesanie. Rózia powinna rozumieć, że uczciwej i przyzwoitej służącej nie przystoi wplatać we włosy kwiatów ani wstążek. Kucharka (na dworze królewskim była oprócz kucharza także i kucharka) wzruszyła tylko pogardliwie ramionami i burknęła, że nie rozumie, jak ktoś może zwracać uwagę na tak pospolite i niepozorne stworzenie. Za to mężczyźni zebrani w izbie byli wręcz odmiennego zdania. Nadworny kamerdyner August, lokaj Marcin, kuchta dworski, mały paź księżniczki i Francuz, kamerdyner księcia Krymtatarii, zerwali się z miejsc ujrzawszy wchodzącą Rózię i podskoczyli ku niej, wołając jeden przez drugiego:

Olaboga!

Do kata!

Do kroćset!

O rety!

O nieba!

Patrzcie tylko, co to za śliczna dziewucha z tej Rózi!

– Precz ode mnie! Nie chcę słyszeć waszych uwag! – zawołała Rózia i oganiając się przed nimi szkandelą, wybiegła z kuchni. Z sali bilardowej dochodziły ją wykrzykiwania zabawiających się książąt. Rózia wygrzała najpierw starannie łóżko Lulejki, po czym udała się do komnaty księcia Bulby. Kiedy wychodziła z tego pokoju, we drzwiach natknęła się na Bulbę. Bulbo chwiał się nieco na nogach, bo wino, którym go raczył Lulejka, nie wyszumiało mu jeszcze z głowy, i ledwie rzucił okiem na Rózię, zaczął bełkotać:

– O-o! o-o! o-o! Cóż za cud pię-kno-ści zjawił się tutaj! Aniołku, rybko, pe-reł-ko, pą-czu-siu ró-ża-ny, pozwól księciu Bulbie zostać twoim niewolnikiem, twoim bul-bul-kiem (bulbul znaczy po persku słowik). Polecimy razem w pustynię – ach, leć ze mną, sarenko płochliwa, któraś me serce usidliła czarem błękitnych oczu, jakich jeszcze nie spotkałem u żadnej dziewicy! Weź serce moje, bijące pod mą książęcą kamizelką! Bądź moją! Ja będę twoim! Będziemy swoi! Będziesz księżną Krymtatarii. Król, rodzic mój, chętnie przyzwoli i pobłogosławi nasz związek! Co mi tam Angelika! Kpię sobie z Angeliki i jej rudych jak lisia kita włosów. Za jej miłość nie dałbym nawet złamanego szeląga.

– Niech mnie Wasza Książęca Mość puści i położy się spać! – rzekła Rózia, wywijając trzymaną w ręku szkandelą.

Ale Bulbo nie myślał ustąpić i wołał:

– Aniele mój, szkandelę rzuć nikczemną, ach, moją bądź, królewski tron dziel ze mną! Bierz serce me! Patrz, leżę u twych stóp, nie puszczę cię, aż nas połączy ślub!

I plótł androny swoje dalej, a zachowywał się tak zuchwale i natarczywie, że Rózia, nie mogąc sobie dać z nim rady, trzasnęła go w końcu raz i drugi gorącą szkandelą. Okrzyki zachwytu Bulby zmieniły się raptem w takie wrzaski bólu, że Lulejka nadbiegł z sąsiedniej komnaty, żeby dowiedzieć się, co się stało. Zorientowawszy się w mig w położeniu Rózi, skoczył jej na pomoc i chwyciwszy Bulbę za loki, miotał nim po dywanach i posadzce, tak że z pięknej kunsztownej fryzury księcia Krymtatarii pozostało zaledwie parę garści włosów.

Biedna Rózia nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Bulbo, odbijający się jak piłka nożna pod uderzeniami Lulejki, wyglądał tak pociesznie, że choć poczciwej Rózi żal go było trochę, uśmiała się do łez. Lulejka puścił go wreszcie i podczas gdy nieszczęsny Bulbo, płacząc w kącie, rozcierał sobie guzy i siniaki, Lulejka padł przed Rózią na kolana i ująwszy dłoń jej, najtkliwszymi słowy oświadczył, że kocha ją nad życie i gotów jest poślubić ją natychmiast. Możecie sobie wyobrazić wzruszenie Rózi, gdyż biedne dziewczę kochało Lulejkę już od dawna, kto wie, czy nie od tej chwili, w której ujrzała go po raz pierwszy, kiedy będąc małym, kilkuletnim dzieckiem, zabłąkała się w królewskim parku.

– O najsłodsza moja! – mówił na klęczkach Lulejka. – Jakież bielmo miałem na oczach, że spędziwszy piętnaście lat pod jednym z tobą dachem, nie dostrzegłem wcześniej całego blasku wdzięków twych i cnoty. Podobnej tobie nie ma ani w Europie, ani w Azji, ani w Afryce, ani w Ameryce, ani w Australii (nie wiem tylko na pewno, czy była już wtedy odkryta). Nie, nie, nie zaprzeczaj, czyż jest na świecie dziewica, która by godna była stanąć obok ciebie? Kto? Angelika? Ha! Ha! Ha! Gburia-Furia? Puh! Ha! Ha! Ha! Tyś moją królową! Tyś moją Angeliką, bo anielską masz postać i duszę!

– Nie mów tak, Wasza Wielmożność, jestem tylko biedną służącą – szeptała Rózia, do głębi uradowana słowami Lulejki.

– Któż mnie pielęgnował w chorobie? Czyż nie ty? Kto pamiętał o mnie, gdy wszyscy mnie opuścili? Czy nie twoja dłoń chłodziła moją skroń, słała me łoże i przyrządzała kurczę pieczone i galaretkę malinową?

– Tak, to moja dłoń – wykrzyknęła Rózia – i zawsze, proszę Jego Wielmożności, przyszywałam guziki do koszul Jego Wielmożności – dodało niewinne dziewczę, rumieniąc się z radości pod rozkochanym wzrokiem Lulejki.

Nieszczęsny Bulbo, pałający ciągle jeszcze miłością do Rózi, usłyszał te słowa, dojrzał tkliwe wejrzenia rzucane przez dzieweczkę na Lulejkę, więc ryknął z bezsilnej wściekłości i rwać począł resztę włosów ze łba i ciskać je o posadzkę, tak że wkrótce wszystkie dywany były nimi pokryte. Szkandela wysunęła się z rąk Rózi i leżała na podłodze, a Rózia widząc, że obaj książęta zaczynają znowu doskakiwać sobie do czubów, wymknęła się z komnaty.

– Wyłaź mi zaraz z kąta, głupi, gruby mazgaju! – zawołał Lulejka. – Zaraz ci przyślę sekundantów13 za to, żeś się ośmielił obrazić najsłodszą moją Rózię! Jak ci uszy obetnę, odechce ci się, nędzniku, napastować oblubienicę księcia Lulejki, prawowitego władcy Paflagonii!

– Ona nie jest oblubienicą Lulejki, ona jest oblubienicą Bulby! – ryczał Bulbo. – Ona będzie moją żoną, musi być moją żoną. Ona albo żadna!

– Jesteś zaręczony z moją kuzynką! – wrzasnął Lulejka.

– Kpię sobie z twojej kuzynki.

– Odpowiesz mi za tę obelgę! – krzyknął rozwścieczony Lulejka.

– Zabiję cię!

– A ja cię nadzieję na mą szpadę jak kurczę na rożen!

– A ja ci dziurki w nosie powystrzelam!

– Jutro poślę ci moich sekundantów!

– Jutro przeszyję cię kulką na wylot!

– Porachujemy się z sobą! – zakończył Lulejka i podsunął Bulbie ściśniętą pięść pod sam nos. Potem podniósł z ziemi szkandelę i… nie śmiejcie się, proszę, bo… Lulejka wycałował i wyściskał gorącą szkandelę, pewnie dlatego, że przed chwilą trzymała ją w rękach Rózia. Potem wybiegł z komnaty.

O zgrozo! Jakiż obraz przedstawił się jego oczom! Oto na samym dole schodów ujrzał Jego Królewską Mość Walorozę, odzianego zaledwie w szlafrok i szlafmycę14, pochylającego się ku zmieszanej Rózi i przemawiającego najczulszymi wyrazami. Król usłyszał hałas i zgiełk, a poczuwszy, jak twierdził, woń spalenizny, pośpieszył zobaczyć, czy ogień nie wybuchł w pałacu.

 

– Zapewne Ich Wielmożności palą papierosy, proszę Waszej Królewskiej Mości – rzekła Rózia.

– Najpiękniejsza z pięknych garderobiano15! – przerwał jej Walorozo (i on oszalał z miłości jak i tamci) – zapomnij o wszystkich młokosach i gołowąsach i spójrz łaskawym oczkiem na pewnego monarchę w średnim wieku, który za czasów swej młodości uchodził za bardzo przystojnego młodzieńca!

– Och, zaklinam, przestań, Wasza Królewska Mość! Gdyby to Jej Królewska Mość usłyszała! – szepnęła błagalnie Rózia.

– Jej Królewska Mość! Ha! Ha! Ha! – zaśmiał się monarcha. – Niechże sobie idzie do diabła. Czyż nie jestem wszechwładnym panem w Paflagonii? Czyż nie mam szubienic, stryczków, katów? Czyż nie szumi w pobliżu murów tego zamku głęboka, wezbrana toń morska? Czyż nie mam na strychu dość pustych worków? A worki moje szerokie, mocne, nowe; jeśli rozkażesz, wsadzimy w nie królową; nim się obejrzy, a już z ciepłego łoża przez okno chlupnie w milczącą bezdeń morza, a ty przy boku mym zabłyśniesz niby zorza!

Usłyszawszy straszliwe słowa Walorozy, Lulejka zapomniał o należnym ukoronowanej głowie uszanowaniu i wziąwszy szeroki rozmach, grzmotnął stryja szkandelą tak potężnie, że król rozpłaszczył się na posadzce sieni jak naleśnik. Lulejka wziął co prędzej nogi za pas, a Rózia uciekła również. Był już czas najwyższy, bo ze wszystkich komnat zaczęły wychylać się przerażone twarze: królowej, Gburii-Furii i Angeliki. Możecie sobie wyobrazić, jaki podniosły lament ujrzawszy dostojnego małżonka, ojca i władcę w tak smutnym stanie.

Rozdział dziesiąty. Król Walorozo sroży się

Ledwie rozżarzone w szkandeli węgielki zaczęły przypiekać dostojny grzbiet królewski, Walorozo ocknął się z niemocy i skoczył na równe nogi. – Hej! Dawać tu komendanta Zerwiłebskiego! – wrzasnął, tupnąwszy gniewnie nogą.

Lecz… o straszliwa godzino! Nos króla Walorozy przekrzywił się na bok i, opuchły jak pomidor, zwieszał się z królewskiego oblicza. Stało się to skutkiem gwałtownego upadku Walorozy pod ciosem szkandeli. Monarcha raz po raz zgrzytał zębami z wściekłości.

– Mój Zerwiłebski – rzekł, wyciągając z kieszeni szlafroka wyrok śmierci. – Mój kochany Zerwiłebciu, pójdziesz natychmiast do komnaty księcia, zakujesz go w kajdanki i zetniesz mu łeb, rozumiesz? Ten zbrodniczy gołowąs ważył się targnąć świętokradzką dłonią na dostojną mą osobę i na ziemię mnie powalił, uderzywszy szkandelą! Marsz, w lewo zwrot, niechaj łotr ten zginie! Ty, komendancie, odpowiesz mi zań głową!

I zebrawszy poły szlafroka, król Walorozo zniknął w tłumie dam dworu, które powiodły go do jego komnat.

Usłyszawszy rozkaz królewski, zacny kapitan oniemiał z przerażenia. Kochał Lulejkę całym sercem, więc nie dziw, że grube łzy trysnęły z jego oczu i ciężkimi kroplami opadały na sumiaste wąsy. – Biedny, biedny mój książę – mruczał do siebie. – Czemuż musiałem dożyć tej chwili?! Czemuż właśnie dłoń moja musi przeciąć pasmo twego młodego żywota?! Ach!

– A niechże cię… z twoimi lamentami, mój kapitanie Zerwiłebski! – usłyszał za sobą przyciszony głos kobiecy. Z bocznego skrzydła wysunęła się Gburia-Furia, odziana tylko w bieliznę nocną. Usłyszawszy zgiełk w sieni, wybiegła z sypialni i była świadkiem całej sceny.

– Mój Zerwiłebciu – szeptała dalej – wszakżeż król nakazał ci poprowadzić na śmierć księcia! Czyż ci jednak powiedział, którego księcia?!…

– Nie rozumiem waćpani – odparł Zerwiłebski, który był mocniejszy w garści niż w rozwiązywaniu zagadek.

– Głupiś, mój Zerwiłebciu! – szepnęła ochmistrzyni. – Przecież król ci nie powiedział, że masz zabić księcia Lulejkę, tylko księcia, rozumiesz?

– Rozumiem, kazał mi zabić księcia, ale nie powiedział którego – rzekł kapitan.

– Walże więc do sypialni Bulby i zetnij mu łeb czym prędzej!

Kapitan wytrzeszczył najpierw oczy, a potem zaczął tańczyć z uciechy. – Wiwat! Wiwat! – wołał. – I wilk będzie syty, i koza cała! Łeb księcia Bulby odpowiada wszelkim wymaganiom królewskim.

Ledwie nastał świt, kapitan zjawił się w pałacu z przyboczną strażą, podążył do księcia Bulby i do drzwi jego zapukał.

– Kto tam? – zapytał rozespany Bulbo.

– Kapitan Zerwiłebski.

– Proszę, proszę bliżej, kochany kapitanie. Cieszę się bardzo, że widzę waćpana. Właśnie miałem posłać po ciebie. Mój ochmistrz dworu, baron Safandullo, będzie mnie zastępować.

– Pozwolę sobie zwrócić uwagę Jego Książęcej Wysokości, że Jego Książęca Wysokość musi raczyć osobiście stanąć na placu. Zbyteczne byłoby fatygowanie barona Safandulli.

Bulbo nie brał widocznie tych słów do serca.

– Kapitanie – mówił, poziewając znowu – wszakże przyszedłeś w wiadomej sprawie księcia Lulejki?

– Do usług Waszej Wysokości, w sprawie księcia Lulejki.

– Cóż wybraliście, kapitanie? Pistolety czy szpady? – pytał dalej Bulbo. – Każda broń dobra, byle raz skończyć z tym pyszałkiem, którego nauczę rozumu, jakem książę Bulbo.

– Wasza Książęca Mość raczy wybaczyć, ale u nas w użyciu są… topory.

– Topory! Hm, to będzie trochę ciężko! – zamyślił się Bulbo. – Niech tam zresztą i topór. Zawołaj waćpan mego ochmistrza. On będzie moim sekundantem. Za dziesięć minut, pochlebiam sobie, obmierzły łeb tego Lulejki stoczy się z jego karku. Hu-uh! Hau! Żłopałbym krew tego nędznika! – wołał dyszący pragnieniem zemsty Bulbo i kłapał zębami jak ludożerca.

– Wasza Książęca Mość wybaczy, ale podług rozkazu królewskiego muszę bez zwłoki uwięzić Waszą Wielmożność i oddać ją w ręce nadwornego kata…

– Ależ co robisz? Co robisz, mój drogi?! Stój, powiadam ci, stój! – zdołał tylko wyjąkać nieszczęsny Bulbo, bowiem już na skinienie kapitana straż rzuciła się na niego, okryła mu zasłoną głowę, związała ręce i powiodła na plac egzekucji.

Ujrzawszy ponury orszak przechodzący przez podwórze król, który właśnie gawędził z Mrukiozem, zażył tabaki, kichnął i rzekł: – Pcich! I już po Lulejce! Chodźmy, ministrze, na śniadanie.

Kapitan Zerwiłebski oddał swego więźnia w ręce naczelnika policji wraz z wyrokiem śmierci, brzmiącym krótko:

„Niniejszym rozkazujemy o wpół do dziesiątej ściąć więźnia.

WALOROZO XXIV”

– Ależ to pomyłka! – powtarzał nieustannie Bulbo, który nie mógł zrozumieć, czego chcą od niego.

– Bah! Bah! Pomyłka! – zaśmiał się naczelnik policji. – Dawać tu kata! Bywaj, kacie!

Pociągnięto biednego Bulbę na rusztowanie, gdzie ponury kat z olbrzymim toporem w ręku stał zawsze w pogotowiu; w Paflagonii bowiem nie upłynął nigdy dzień jeden, żeby król nie wysłał nowej jakiejś ofiary na ścięcie.

Stanął więc nieszczęsny Bulbo na rusztowaniu i już, już miał żywot swój książęcy pożegnać, gdy… (zaraz powiemy, co się stało – musimy jednak przedtem wrócić na chwilę do pałacu, do Lulejki i Rózi).

Rozdział jedenasty. Zemsta hrabiny Gburii-Furii

Chytra Gburia-Furia w lot spostrzegła niebezpieczeństwo grożące Lulejce. W myślach nazywała już księcia swoim „mężulkiem” i postanowiła uchronić go za wszelką cenę przed zemstą króla Walorozy. Zerwała się o świcie, przybrała w najpiękniejsze szaty i pośpieszyła do ogrodu, gdzie w altanie siedział nad arkuszem papieru zamyślony Lulejka i szukał rymów do imienia swej ukochanej.

– Rózia, huzia, buzia, nózia – powtarzał, ale jakoś wyrazy te nie oddawały należycie uczuć, które książę usiłował przelać na papier. Lulejka wytrzeźwiał już zupełnie z oszołomienia wywołanego nadmiarem wypitego trunku i nie zachował w pamięci ani jednego szczegółu z wypadków wczorajszych; pamiętał tylko, że nie ma na świecie cudniejszej istoty nad służącą Rózię i że gotów jest dać za nią życie.

– Ach! Jesteś tu, drogi Lulejko! – wykrzyknęła Gburia-Furia.

– A jestem, droga Gburciu-Furciu – odpowiedział żartobliwie Lulejka.

– Zastanawiam się właśnie, serce moje, że wobec tego bigosu, który się zrobił tej nocy, musisz jak najprędzej uchodzić z kraju.

– Wobec jakiego bigosu? Uchodzić? Dlaczego? Dokąd? Nigdy bez tej, którą uwielbiam, hrabino – odparł poważnie Lulejka.

– Ach, nie obawiaj się, ona niezwłocznie podąży za tobą – zagruchała najczulszym głosikiem Gburia-Furia. – Musisz tylko, drogi książę, odebrać wszystkie klejnoty, które należały ongi do twoich dostojnych rodziców, a które niecnie przywłaszczył sobie twój stryj. Tu jest kluczyk od sekretarzyka. Wszystko prawnie do ciebie należy, gołębiu mój najdroższy, bo wszakże ty jesteś właściwym królem Paflagonii, a ta, którą pojmiesz za żonę, będzie jedyną prawowitą królową.

– Tak sądzisz? – rzekł Lulejka.

– Z wszelką pewnością. Skoro odnajdziesz i zabierzesz klejnoty, pójdź do pałacu Mrukiozy. Pod jego łóżkiem jest ukryty wór zawierający dwieście siedemnaście tysięcy milionów dziewięćset siedemdziesiąt osiemkroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, które nikczemny Mrukiozo wykradł z sypialni twego rodzica w dniu jego śmierci. Mając te pieniądze w ręku, bez obawy już będziemy mogli opuścić Paflagonię.

– Będziemy mogli opuścić Paflagonię? To znaczy, kto? – zapytał Lulejka, nie mogąc jeszcze pojąć, do czego zmierza ochmistrzyni.

– Kto? Naturalnie ty, najdroższy, i twoja narzeczona, twoja słodka Gburcia! – wykrzyknęła rozpromieniona Gburia-Furia i tak czule spojrzała na księcia, że Lulejka cofnął się przestraszony.

– Waćpani masz być moją narzeczoną?! Czyś waćpani oszalała? Przecież waćpani jesteś starą, szkaradną babą! – krzyknął.

– Ha! Nędzniku! – wrzasnęła Gburia-Furia – mam tu dokument podpisany własną twoją ręką, dokument, w którym ręczysz honorem, że poślubisz mnie, Gburię-Furię!

– A odczepże się ode mnie, stare pudło! Ja kocham Rózię! Rózię! Cudną, słodką Rózię! Rózię uwielbiam nad życie! – krzyknął Lulejka i zdjęty nagłym strachem czmychnął, jak mógł najszybciej.

– Hi! Hi! Hi! – skrzeczała za nim Gburia-Furia – popamiętasz ty mnie, żółtodzióbku! Są jeszcze trybunały w Paflagonii, a w ręku Gburii-Furii jest dokument podpisany twoim imieniem, zuchwalcze! Hi! Hi! Hi! Sprawię ja ci pasztecik lepszy jeszcze, niż sprawiłam tej potworze, tej pokrace, tej żmii, tej czarownicy, temu krokodylowi, tej ropusze nikczemnej, tej łachmaniarce Rózi! Ha! Ha! Ha! Książę Lulejko! Szukaj, szukaj swojej ubóstwianej! Ale że jej nie znajdziesz na królewskim dworze, w tym moja głowa, Gburii-Furii!!!

Co znaczyły te słowa? Ach, muszę wam opowiedzieć wszystko od początku.

Rózia, jak to czyniła codziennie, weszła cichutko, z uderzeniem godziny piątej, do pokoju ochmistrzyni, niosąc na tacy herbatę i ciastka. Gburia-Furia przyjęła ją gradem obelg i wymysłów. Była tak zła, jakby nie jednego, ale sto diabłów miała w sobie. W czasie ubierania wymierzyła Rózi kilkanaście policzków, ale mała służąca tak przywykła do brutalnego obchodzenia się z nią księżniczki i ochmistrzyni, że niewiele zwracała na to uwagi.

– Skoro Jej Królewska Mość zadzwoni, raczy waćpanna pofatygować się natychmiast do jej apartamentów – syknęła złowrogo Gburia-Furia, opuszczając swoją sypialnię.

Zaraz rozległ się dzwonek z pokoju królowej. Rózia weszła i stanąwszy skromnie przy drzwiach, dygnęła po trzykroć według ceremoniału przyjętego na królewskim dworze. Wszystkie trzy kobiety, to jest: królowa, księżniczka i ochmistrzyni, radziły nad czymś głośno. Ujrzawszy wchodzącą Rózię, wrzasnęły jednogłośnie:

– Potworo!

– Nikczemna kreaturo!

– Intrygantko!

– Powinnaś się pod ziemię zapaść ze wstydu!

– Wynoś się na cztery wiatry!

– Precz z moich oczu!

Tak darły się jedna przez drugą.

Biedna Rózia ciężko pokutowała teraz za fatalne działanie czarodziejskiego pierścienia i blaszanej szkandeli. Król się jej oświadczył. Nie dziw więc, że królowa omal nie pękła z zazdrości. Bulbo się w niej zakochał – był to powód dostateczny, żeby Angelika szalała z wściekłości. I co najważniejsze, zamierzał ją poślubić Lulejka – a za to przysięgła jej zemstę Gburia-Furia. Wszystkie trzy rzuciły się na biedne dziewczątko, krzycząc:

– Ściągaj natychmiast czepeczek, sukienkę, fartuszek które z łaski mojej nosiłaś dotąd na grzbiecie.

I dalejże szarpać jej biedne szatki i bić ją powtarzając:

– Jak śmiałaś zawracać głowę królowi, księciu Bulbie, Lulejce?

 

– Odziać tę znajdę w łachmany, w których przywlokła się na nasze nieszczęście do królewskiego parku, i wyrzucić precz z zamku! – wołała królowa.

– Tylko pilnować, żeby nie porwała moich trzewików, które jej łaskawie pożyczyłam – dodała księżniczka. Rózia nosiła stare obuwie Angeliki, ale trzewiki te były o wiele, wiele za duże na jej małe, zgrabne nóżki.

– Ha, mam cię w swojej mocy, obrzydła ropucho! – syczała Gburia-Furia i pociągnęła Rózię do swej sypialni. Tu wyjęła ze szklanego pudła strzępy płaszczyka oraz jeden trzewiczek, który maleńka miała na nóżce, gdy przybyła do zamku, i zdarłszy z Rózi bez litości skromne jej sukienki, cisnęła jej te łachmany, mówiąc wzgardliwie: – Masz tu swoje łachy, znajdo przebrzydła, i wynoś się na cztery wiatry!

Biedna Rózia okryła ramiona kawałkiem płaszczyka, na którym widniały jeszcze wyszyte złotą nitką litery: „Król Róż”. Więcej odczytać nie było można, bo druga część płaszczyka była oddarta.

Potem podniosła z ziemi pantofelek. Był tak maleńki, że lalkę zaledwie ubrać by weń można. Ale że było to wszystko, co do niej dziś należało, ze łzami zawiesiła go sobie na szyi.

– Czy… czy… nie mogłabym trzewików zatrzymać, proszę jaśnie pani hrabiny?… Tylko trzewików… śnieg i mróz wielki… proszę jaśnie pani! – szlochało biedne dziewczątko.

– Trzewików ci się zachciewa? Masz tu trzewiki, hultajko! – wrzasnęła Gburia-Furia i pochwyciwszy żelazny pogrzebacz, obiła ją bez miłosierdzia, po czym wyrzuciła za drzwi i, pędząc przez schody i sień, wypchnęła na podwórze. Stalowa rączka od dzwonka miała więcej litości od Gburii-Furii, bo na widok niedoli słodkiej, miłej Rózi łzy popłynęły i zamarzły na wzdętych policzkach podobizny kamerdynera Gburiana.

Zapewne jednak wróżka jakaś litościwa zmiłowała się nad biedną Rózią, bo śnieg, ścielący się pod jej bosymi stopami, zdał jej się ciepły i miękki jak najkosztowniejszy dywan. Biedactwo otuliło się w strzępy starego płaszczyka i poszło w świat.

– Teraz możemy zasiąść do śniadania – rzekła żarłoczna królowa.

– Jaką suknię radzisz mi włożyć, mamo, bladoróżową czy zieloną? Jak ci się zdaje, która więcej podobać się będzie księciu?

– Jejmość pani Walorozo – rozległ się z łazienki królewskiej donośny głos Jego Królewskiej Mości – życzymy sobie mieć dziś parówki na pierwsze śniadanie. Nie zapominajcie, że gościmy księcia Bulbę na królewskim dworze.

Po czym wszyscy śpiesznie zaczęli się gotować do śniadania.

Wkrótce dzwon zamkowy wybił godzinę dziewiątą i król, królowa i Angelika zasiedli do stołu.

Próżno jednak czekano na Bulbę. Książę nie nadchodził. Samowar furczał i buchał kłębami pary, rozkoszna woń rozchodziła się ze stosu świeżo upieczonych precelków i obarzanków. Jaja zaczęły już twardnieć. Oprócz jaj stał na stole słoik konfitur malinowych, kawa i wspaniały kapłon na zimno. Wreszcie ukazał się kucharz Rondelino z dymiącą wazą, pełną parówek z chrzanem. Ach, jakaż woń subtelna rozeszła się dokoła! Król mlasnął językiem z niecierpliwości.

– Gdzież znowu ten Bulbo?! August, gdzie jest Jego Książęca Wysokość? – zwrócił się do kamerdynera.

Na to August, zginając się raz po raz w kornych pokłonach, odpowiedział, że kiedy zaniósł Jego Wysokości wodę do golenia i szaty do przywdziania, Jego Wysokość raczył miłościwie być jeszcze w łóżku. A teraz zapewne Jego Wysokość wyszedł się przejść…

– Co, wyszedł się przejść? Na czczo? Na ten psi czas? To niemożliwe! – wykrzyknął król, wbijając widelec w kiełbaskę. – Proszę was, weźcie i wy po jednej. Angeliko, jedną parkę, co? – Księżniczka, która przepadała za kiełbaskami, wyciągnęła talerz, gdy w tej chwili weszli do sali minister Mrukiozo i kapitan Zerwiłebski. Dość było rzucić okiem na grobowy wyraz ich twarzy, żeby się domyślić, że przychodzą z jakąś niepokojącą wieścią.

– Lękam się, proszę Waszej Królewskiej Mości – zaczął Mrukiozo, ale król machnął ku niemu ręką.

– Nie przed śniadaniem, nie przed śniadaniem, Mrukioziu! Żadnych spraw przed śniadaniem nie załatwiam. Przysuń mi, z łaski swojej, cukier, droga pani Walorozo!

– Najjaśniejszy Panie, lękam się, że po śniadaniu będzie za późno! – wykrzyknął minister. – Jego… jego… mają ściąć punktualnie o pół do dziesiątej.

– Niechże asan16 nie gada o ścinaniu, asan jest źle wychowany! Asan mi odbiera apetyt! – zawołała porywcza księżniczka. – August, podaj musztardę! Powiedzcież mi jednak, kogo to mają wyekspediować na tamten świat?

– Najjaśniejszy Panie, wszakże tu idzie o życie księcia… – szepnął królowi na ucho Mrukiozo.

– Po śniadaniu! Powiedziałem już raz asanowi, żeby mi w czasie śniadania nie zawracał głowy swoimi bzdurami – odparł monarcha i w dowód najwyższej niełaski odwrócił się do Mrukiozy plecami.

– Niech Wasza Królewska Mość uwzględni, że Paflagonii grozi wojna, bo jego ojciec, król Padella…

– Król Padella? – wykrzyknął król. – Pleciesz koszałki-opałki, moj kochany, król Padella nie był nigdy ojcem Lulejki. Ojcem jego był brat mój, nieboszczyk Seriozo.

– Ależ tu idzie o księcia Bulbę, nie o księcia Lulejkę! – zawołał minister.

– Wasza Królewska Mość rozkazał mi uwięzić i powieść na stracenie księcia, więc zakułem w kajdanki tego obmierzłego Bulbę – wtrącił kapitan. – Nie mogło mi się w głowie pomieścić, żeby Wasza Królewska Mość skazywał na śmierć krew z krwi swojej i kość z swojej kości…

Kapitan nie skończył, bo król cisnął mu w łeb półmiskiem dymiących parówek. Księżniczka krzyknęła: – Ach! Ach! Ach! – i padła zemdlona na ziemię.

– Gdzie imbryk? – krzyknął król i chlusnął na księżniczkę ukropem. Angelika w mig porwała się na nogi, a król tymczasem wyjął z kieszeni zegarek i porównał go najpierw z zegarem ściennym w jadalni, potem z zegarem na wieży zamkowej. Zegary wykazywały pewną różnicę. – Cała rzecz w tym – mruknął król, nakręciwszy zegarek swój starannie – że nie wiadomo, czy mój się śpieszy, czy spóźnia. Bo jeżeli się spóźnia, no to wszystko przepadło… możemy spokojnie dokończyć śniadania. Jeśli się śpieszy, od biedy dałoby się może jeszcze ocalić księcia. Co za głupie nieporozumienie! Na honor, miałbym wielką ochotę i ciebie kazać powiesić, kapitanie Zerwiłebski!

– Spełniłem tylko swój obowiązek. Żołnierz trzyma się ściśle litery rozkazu!

Zerwiłebski nie sądził nigdy, że przyjdzie mu doczekać chwili, w której Jego Królewska Mość nagrodzi jego wierną czterdziestosiedmioletnią służbę skazywaniem go na karę, której podlegają zbrodniarze.

– A żeby was! – wrzasnęła nagle księżniczka. – Podczas gdy wy tu mówicie głupstwa, mego Bulbę tam może już wieszają!

– Dalibóg! Ta dziewczyna ma zawsze słuszność – odrzekł król i znowu spojrzał na zegarek. – Strach, jaki dziś jestem roztargniony. Hm… właśnie zaczynają bić w bęben… Cóż to jednak za głupia historia!

– Papciu mój najdroższy! Papciu! Napisz prędko akt ułaskawienia, a ja z nim pobiegnę na plac egzekucji! – krzyknęła Angelika i nie czekając odpowiedzi monarchy, pobiegła po papier, atrament i pióro, które położyła przed ojcem.

– Dobra sobie! A moje okulary? – zawołał monarcha. – Idź, duszko, do mego pokoju. Pod poduszką leżą kluczyki. Przynieś mi je tutaj!… Do diaska, te dziewczęta są w gorącej wodzie kąpane!

Angeliki nie było już w pokoju. Bez tchu wpadła do sypialni króla, schwyciła pęk kluczy i powróciła, zanim Jego Królewska Mość zdążył przełknąć kęs bułki.

– Widzisz, serce, musisz raz jeszcze wrócić do mego gabinetu i przynieść schowany w biurku futerał z okularami. Gdybyś mi była dała dokończyć… A żeby ją! Już leci znowu jak opętana. Angeliko, Angeliko! – Księżniczka wiedziała, że skoro Jego Królewska Mość woła pełnym głosem, należy go usłuchać natychmiast. Zawróciła więc znowu z pierwszego piętra…

– Moje dziecko – zwrócił się do niej król dobrotliwie – tyle razy cię już uczyłem, żebyś wychodząc zamykała zawsze drzwi za sobą. O tak, tak, to mi się podoba. No, idź już, idź!

Nareszcie przyniosła królewna kluczyki i okulary. Król zastrugał sobie gęsie pióro i podpisał swoje imię pod aktem ułaskawienia. Księżniczka chwyciła papier i jak wicher wypadła na dwór.

– Ależ czego tak lecisz, serce? Zostałabyś lepiej i skosztowała tych wybornych obarzanków. Za późno już, powiadam ci, że za późno – wołał za nią monarcha. – Podajcie mi konfitury. Bum! Bum! Nie mówiłem? Bije już pół do dziesiątej.

Angelika tymczasem leciała jak strzała przez ulice i plac targowy, przez most i z mostu na dół ku ulicy klasztornej aż do zamkowego placu; przebiegła bez zatrzymywania się koło wielkich wystaw modniarskich, w których można się było przejrzeć od głowy do stóp. Biegła obok słupów z latarniami, przez wiele jeszcze ulic i wiele placów, aż wreszcie, wreszcie wpadła na plac egzekucji w chwili, gdy jej ukochany Bulbo kładł okrągły swój łeb na pieniek. Właśnie kat podniósł topór w górę, gdy… gdy rozległ się przeraźliwy krzyk: „Ułaskawienie! Ułaskawienie!”, i Angelika, zziajana, z rozwianym włosem, ze zwinnością chłopca zapalającego latarnię wdrapała się po stopniach szafotu i nie zważając na to, co królewnie przystoi, rzuciła się w ramiona Bulby, wołając:

– O książę mój! Bulbo najukochańszy! Panie mój i władco! Oto przybyła twoja Angelika, by uratować cię i nie dopuścić, by kwiat twego życia zwiądł przedwcześnie. Och, gdybyś był zginął, słodki mój pączku różany, twoja biedna Angelika byłaby również umarła, by choć przez śmierć połączyć się z tobą na wieki, Bulbo mój jedyny!

– Hm, dziwne to wszystko, bardzo dziwne – rzekł Bulbo z miną tak kwaśną i nieszczęśliwą, że zaniepokojona Angelika zaczęła go z czułością dopytywać o powód jego troski.

– Powiem ci prawdę, Angeliko! – odparł Bulbo. – Odkąd przyjechałem do Paflagonii, słyszę jeno wrzaski, kłótnie, wymyślania. Obrzydły mi już te bójki, pojedynki i egzekucje. Ja jestem spokojny człowiek i wolę dziś jeszcze wrócić do Krymtatarii.

12szkandela (daw.) – termofor; metalowe naczynie, do którego wkładało się rozżarzone węgle z pieca, żeby ogrzać pościel. [przypis edytorski]
13przysłać sekundantów – wyzwać na pojedynek. [przypis edytorski]
14szlafmyca – miękka czapka, jaką panowie zakładali do spania (w czasach, kiedy domy ogrzewano piecami, które wygasały nad ranem, tak że w sypialni robiło się coraz zimniej). [przypis edytorski]
15garderobiana – służąca zajmująca się garderobą swoich państwa (dziś: osoba odpowiedzialna za kostiumy w teatrze). [przypis edytorski]
16asan (daw.) – starop. skrót od waszmość pan, wasza miłość pan. [przypis edytorski]