Tasuta

Księżniczka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Na przebój

XXII

Kto widział Helenkę przed kilku miesiącami, przyjeżdżającą do Warszawy, jak oglądała się za lokajem, który by za nią trzymał jej piękny francuski szal, lekki jak piórko, a jednak robiący jej subiekcję; kto widział jej eleganckie futro, olbrzymie kufry z mosiężnym okuciem, wyniosłość w jej spojrzeniu, a w ruchach pańską niedbałość, nie poznałby jej teraz w skromnym, syberynowym okryciu i czarnym filcowym kapeluszu, którego jedyną ozdobą była tylko opasująca go wstążka. Nie miała z sobą żadnych pakunków prócz dużego worka podróżnego ze skrzyneczką u dołu, a i ten, choć za ciężki na jej słabe siły, sama zaniosła sobie do wagonu trzeciej klasy, bo posługaczom kolejowym płacić trzeba za usługę, a ona potrzebowała bardzo oszczędzać. Wiozła wprawdzie sporą sumkę pieniędzy, otrzymaną ze sprzedaży bransoletki, broszki, kolczyków, łańcuszka od zegarka i kilku kosztownych drobiazgów, przy pomocy pani Radliczowej – ale suma ta przeznaczona była na zapłacenie różnych drobnych długów państwa Oreckich i ani jeden grosz z niej nie mógł być uroniony. Pańska niedbałość, widoczna niegdyś w jej ruchach, ustąpiła miejsca spokojnej godności; w oczach, zamiast rozmarzenia poetycznego a bezcelowego, jaśniała myśl samowiedna i świadoma celów, do jakich dążyła. Na twarzy, będącej wówczas białą kartą, życie wypisało już swoją moralną cyfrę.

A że nikt nie pozbywa się zupełnie swej dawnej natury, więc też Helenka, znalazłszy się w towarzystwie ludzi uboższych, których zachowanie się nieco krzykliwe i rubaszne, ubiór niezbyt estetyczny, a zapasy żywności mocno woniejące raziły jej zmysł estetyczny, doznała wielkiego niezadowolenia, ale niezadowolenie to nie trwało długo. Cel, w jakim odbywała podróż, wkrótce odwrócił jej myśli w inną stronę. Nazwisko sprawcy nieszczęścia rodziców nie wychodziło z jej głowy ani na chwilę, powtarzała je sobie ciągle i usiłowała przypomnieć, czy widziała go kiedy u ojca. Ale w kantorze pana Marcina tylu bywało interesantów, że choćby go nawet widziała, to nie mogła jego twarzy zapamiętać. Zaglądała ona nieraz do kantoru, zwłaszcza gdy chciała ojca wyciągnąć na śniadanie lub obiad – i wówczas pan Marcin przedstawiał jej znajomych sobie bliżej obywateli, których zaraz do jadalni prowadził. Tecki prawdopodobnie zasiadał nieraz przy jego stole… Kolejno przebiegała pamięcią wszystkie postacie, jakie widziała kiedykolwiek, zatrzymując się przy każdej… Ach! czy to nie ten, co ściskał ojca tak serdecznie na balu u stryja Bartłomieja?

Iprzed oczyma jej stanęła wyraźnie postać szlachcica średniego wzrostu, ze szpakowatymi, krótko przystrzyżonymi włosami, okazałymi wąsami, twarzą zwiędłą i małymi, niespokojnymi oczyma. Przypomniała sobie, jak się przechadzał po gabinecie stryja, z rękami włożonymi w kieszeni spodni i niecierpliwie gryzł trzymane w zębach cygaro – a przeczucie powiedziało jej, że to on. Myśl pracująca ustawicznie w tym kierunku przypomniała jej powoli i inne okoliczności, o których nawet nie wiedziała, że zaznaczyły się kiedyś w jej umyśle – a mianowicie nazwisko62 jego majątku, fakt, że majątek ten był bardzo obdłużony i że Tecki miał bogatego ojca, który mu nie chciał dać ani grosza; wreszcie, że ojciec ten posiadał duży dom w mieście gubernialnym. Wiadomości te pojedyńcze, oderwane i nie mające pozornie żadnej dla niej wagi zajmowały ją jednak i grupowały się w jej umyśle jedna obok drugiej.

Pociąg pędził jak strzała: domki dróżników, słupy telegraficzne mijały szybko; Helenka mówiła sobie, że jest coraz bliżej celu swej podróży, a jeszcze żadnego planu postępowania sobie nie ułożyła. Upłynęło tak kilka godzin i pociąg zatrzymał się na stacji, gdzie musiała wysiąść, żeby dalszą drogę odbyć kurierką.

Wziąwszy swój worek w rękę udała się prosto do sieni, gdzie przy okienku siadał zwykle urzędnik pocztowy i zapisywał pasażerów – ale okienko było zamknięte, a stojący przy nim posługacz kolejowy objaśnił ją, że otworzy się dopiero za dwie godziny, bo kurierka nie prędzej odejdzie. Usiadła na kanapie podejrzanej trochę czystości i myślała, co będzie robiła przez te dwie godziny, bo zapomniała wziąć z sobą cokolwiek bądź do czytania. Słuchała tymczasem gwaru osób rozmawiających głośno, między którymi służba roznosiła przekąski i napoje.

Sala wypróżniła się powoli z podróżnych, pociąg ruszył dalej, a ci, co mieli jechać bocznymi drogami, rozjechali się także. Dym tytoniowy, pozostały po pasażerach, wytworzył atmosferę duszną i ciężką. Wstała więc i przeszła na drugą stronę dworca, chcąc odetchnąć trochę świeżym powietrzem i wyprostować nogi przechadzką po szosie. Przed samymi drzwiami dworca stał piękny, otwarty powóz zaprzężony we dwa siwe konie, ubrane w nowe, angielskie szory. Woźnica w granatowej liberii siedział na koźle i raz po raz spoglądał na drzwi, jak gdyby kogoś oczekiwał. Helenka, namiętnie lubiąca konie i mająca nawet pewne wyobrażenie o rasach, z upodobaniem przypatrywała się przez chwilę temu zaprzęgowi i machinalnie prawie spytała:

– Czyje to konie?

– Pana Teckiego z Komnat, proszę wielmożnej pani – powiedział woźnica uchylając czapki.

Helenka na dźwięk tego nazwiska doznała wstrząśnienia jakby od iskry elektrycznej.

– Gdzie jest twój pan? – spytała głosem, którego brzmienie było suche i ostre.

– Mój pan w domu, a ja tu przyjechałem po jedną panią z Warszawy. Ale stoję i stoję i nikogo nie widać; widno już dzisiaj nie przyjedzie. A może to wielmożna pani jest ta pani, co miała do nas przyjechać? Bo ja już chodził i szukał, i pytał się i żadnej innej pani tam nie ma.

Słowa woźnicy nasunęły Helence myśl, która w jednej chwili stała się zamiarem. Spojrzała na drogę, gdzie przed chwilą stały jeszcze dwie bryczki, teraz już pustą, na zegarek, zeszła szybko ze schodów i wsiadła do powozu, rzuciwszy woźnicy jedno tylko słowo:

– Jedź!

– A rzeczy, proszę wielmożnej pani, czy się nie odbiorą dzisiaj?

– Nie – odpowiedziała lakonicznie – jedź a śpiesz się!

I wsunęła się w głąb powozu. Woźnica trzasnął z bata i powóz potoczył się szybko po równej, żwirowej drodze. Nie wątpił ani na chwilę, że wiezie osobę, po którą przyjechał – a gdyby nawet był miał wątpliwość, to stanowczość, z jaką wydała mu rozkaz, usunęłaby ją natychmiast. A jednak ta pewność siebie i stanowczość opuściły Helenkę, jak tylko powóz ruszył z miejsca, a zaczęły ją dręczyć wątpliwości i niepokoje, właściwe ludziom nieprzywykłym do samodzielnego działania w okolicznościach ważnych, zmuszających ich do nagłej decyzji. Zapytywała siebie, czy zrobiła dobrze i czy napisanie listu w tej sprawie nie byłoby zupełnie wystarczające; bo pan Tecki prawdopodobnie nie wie, do jakiej ostateczności rzeczy doszły – a gdyby wiedział, byłby nieuczciwy, gdyby temu nie chciał zapobiec. Gdy się jest młodym, wierzy się w uczciwość ludzką tak chętnie i tak łatwo! Kilka razy myślała, czy nie lepiej byłoby kazać zawrócić; ale nie wydała tego rozkazu, bo jednocześnie inne głosy szeptały jej, że to widocznie Opatrzność zesłała powóz Teckiego i że dobrze uczyniła korzystając z tej sposobności.

Powóz z szosy zjechał na drogę boczną, wysadzoną ogołoconymi z gałęzi wierzbami. Helenka patrząc na nie układała sobie w myśli, co powie, gdy się znajdzie wobec Teckiego; słyszała jego usprawiedliwiające się odpowiedzi i cieszyła się nadzieją pomyślnego skutku swej wycieczki. Wśród tej nadziei ni stąd, ni zowąd przychodziło jej do głowy przypuszczenie, że bytność ta będzie krokiem daremnym: ogarnęło ją zniechęcenie, apatia i przestała zupełnie myśleć o tym wszystkim, a patrząc na wierzby, ogołocone z gałęzi, myślała znowu, że te biedne drzewa wypuszczają jednak nowe wici i nie ma położenia, z którego przecież nie byłoby jakiegoś wyjścia.

Gdy powóz zatrzymał się przed dużym oszklonym gankiem dworu, wszystkie wątpliwości i niepokoje opuściły Helenkę. Wróciła jej nagle pewność siebie, stanowczość i odwaga. Służącego, który przybiegł otworzyć drzwiczki i pomagał jej wysiąść, spytała zaraz o pana, a otrzymawszy wiadomość, że pan jest w domu, tylko wyszedł do ogrodu, kazała go poprosić. Służący wpuścił ją do salonu i poszedł spełnić polecenie.

Helenka usiadła, ale coś ją podrywało, więc wstała i zaczęła się przechadzać. Patrząc na piękne obicia na meblach, na kosztowne kobierce i nowy palisandrowy fortepian mówiła sobie, że niepodobna, aby człowiek mający dom tak elegancko urządzony, nie mógł zapłacić tak niewielkiego stosunkowo długu. Stanęła przy oknie i patrzyła na ogród, zaczynający się pokrywać zielonością, ale zaniedbany, ścieżki bowiem były zarosłe trawą, a grzędy nie okopane. Postać idąca koło okna zasłoniła jej widok: był to mężczyzna średniego wzrostu, z dużymi wąsami. Spod czapki wyglądały mu szpakowate, krótko przystrzyżone włosy; ręce miał włożone w kieszenie surdutu, a w zębach trzymał cygaro. Był to on. Poznała go od razu i jednocześnie misja, z jaką tu przybyła, wydała jej się dziwnie ciężką, a wszystkie słowa, jakie sobie naprzód ułożyła, z głowy jej uciekły.

Nie miała ich czasu gonić, bo otworzyły się drzwi salonu i wszedł Tecki. Oczy ich spotkały się i na jego twarzy odmalował się zawód, zdziwienie i ciekawość, a na jej – chęć przeniknięcia na wskroś tego, który stał przed nią. Tecki odezwał się pierwszy.

– Powiedziano mi, że moja kuzynka przyjechała, tymczasem widzę, że zaszła tu pomyłka. Pozwoli pani zapytać się, kogo mam zaszczyt witać w moim domu?

– Jestem córką Marcina Oreckiego z M. – odpowiedziała badając wrażenie, jakie te słowa na nim uczynią.

Tecki ukłonił się.

– Otrzymawszy w Warszawie wiadomość o katastrofie grożącej memu ojcu, postanowiłam niezwłocznie widzieć się z panem i puściłam się w podróż, a nie zastawszy na stacji żadnej furmanki, pozwoliłam sobie skorzystać z pańskiego powozu, który próżno powracał.

 

Tecki ukłonił się powtórnie.

– Bardzo mi przyjemnie – mruknął zmieszany trochę tymi słowami – ale… rad bym wiedzieć, czym pani mogę służyć. Co pani rozkaże?

Słowa te oburzyły Helenkę. Jak to! Ten człowiek wiedział, kto ona jest, i nie domyślał się celu tej wizyty? Już chciała wybuchnąć, ale przypomniały jej się słowa Andrzeja: „uniesienie odejmuje myśli jasność i siłę” – zapanowała więc nad swoim wzburzeniem i rzekła spokojnie:

– Nie przybyłam tu rozkazywać, tylko zawiadomić pana, że Ofman poszukuje na moim ojcu, jako na poręczycielu, sumy, którąś mu pan winien, i że uzyskawszy wyrok sądowy, chce sprzedać nasze ruchomości przez licytację.

– Niech pani temu nie wierzy – odrzekł Tecki przygryzając wąsy – ojciec to sobie gorzej wyobraża, niż jest. Te rzeczy się tak prędko nie robią. Niech pani będzie spokojna, wszystko będzie dobrze.

– Mówisz pan do mnie jak do dziecka – przerwała Helenka głosem, w którym czuć było powstrzymywany gniew. – Pan wiesz aż nadto dobrze, że sprawa jest poważna, i nie godzi się ani z niej żartować, ani zbywać ogólnikami.

Tecki spojrzał na mówiącą ze zdziwieniem.

– Choćby tak było – odrzekł – to cóż ja na to mogę poradzić?

Błyskawice zamigotały w oczach Helenki.

– Jak to! – zawołała – i pan się o to pytasz?! Pan, sprawca naszego nieszczęścia?

– Ależ niech się pani zastanowi… Co pani chcesz, żebym zrobił? Skądże wezmę pieniędzy dla Ofmana, kiedy nie mam ani grosza.

– Pożycz pan.

– Nie znajdę takiego głupiego.

– Nie masz pan pieniędzy, ale pan masz majątek.

– Majątek mój już do mnie nie należy – odpowiedział – sprzedaje go Towarzystwo Kredytowe za zaległe raty pożyczkowe, a ja jestem tu tylko administratorem czasowym. Po sprzedaży zapłacą Ofmanowi, com winien.

– Tak – rzekła ironicznie – a tymczasem my będziemy zrujnowani!

Nastąpiła chwila milczenia.

– Jeżeli pan nie masz majątku, to masz pan konie, powóz, meble, fortepian. Sprzedaj je pan i zapłać choć połowę tego, coś winien.

„A to naiwna – myślał Tecki – chce, żebym dla jej ojca wysprzedał się do ostatniego grosza i oddawał kosztowne sprzęty za pół darmo”. – Moja pani – rzekł głośno – te rzeczy są własnością mojej żony, a ja nie mam prawa nimi rozporządzać.

Helenka zarumieniła się z oburzenia.

– Alboż żona pańska nie powinna ponosić ciężarów męża dla ocalenia jego honoru? Czyż żona pańska zniesie spokojnie myśl, że są ludzie, którym się dzieje krzywda z powodu jej męża, gdy mogłaby choć w części tę krzywdę wynagrodzić? Zaprowadź mnie pan do swojej żony, pomówię z nią.

– Źle się pani wybrała – odrzekł ironicznie – moja żona nie mieszka tu od roku; leczy się za granicą. A choćby i mieszkała, to dowiedz się pani, że żona nie jest obowiązana płacić długów męża, a jeżeli jej suma posagowa jest zahipotekowana na majątku, to ona jest najpierwszą wierzycielką po Towarzystwie i inni odbierają swoje należności o tyle tylko, o ile się po zaspokojeniu jej pretensji zostaje. Tak chce prawo.

– Ach! – jęknęła.

– Otóż to, tak jest zawsze, gdy kobiety chcą rozprawiać o tym, czego nie rozumieją. Lepiej by pani zrobiła nie mieszając się do interesów. To rzecz mężczyzn.

Helenka zmierzyła go od stóp do głów.

– Bądź pan łaskaw nie zapominać się – rzekła wstając – nie pańską jest rzeczą uczyć mnie, co czynić powinnam. Widzę, że zrobiłam krok daremny, ale liczyłam na pańską szlachetność… Sądziłam, że człowiek uczciwy nie zniesie, żeby z jego przyczyny wydzierano resztki mienia temu, kto mu podał pomocną rękę w potrzebie. Widzę, żem się omyliła. Korzystając z mojej nieświadomości i niedoświadczenia powiedziałeś mi pan różne rzeczy, którym nie wiem, czy mogę wierzyć… ale postaram się o tym przekonać i powrócę tu jeszcze. Tymczasem żegnam pana.

Skinęła maglową ruchem wyniosłym, pogardliwym niemal, i wyszła. Tecki stał chwilę nieruchomy.

– A to wścibska dziewczyna – szepnął do siebie szarpiąc wąsy – licho nadało, że posłałem powóz na stację! Ale muszę ją przecież odesłać, bo piechotą nie pójdzie.

Zadzwonił na służącego i kazał prędko zaprzęgać. Chciał wybiec za nią, żeby ją dogonić, ale po chwili namysłu posłał po lokaja: lokaj jednakże powrócił wkrótce sam z wiadomością, że „ta pani powiedziała, iż sobie znajdzie furmankę na wsi”.

– Ależ to nie może być! – zawołał pan Tecki targając wąsy z gniewem – rozniesie się jeszcze po okolicy, żem jej nie chciał dać furmanki, żem gbur i Bóg nie wie co! Kiedyż tam Józef wygrzebie się z tym zaprzęgiem, do wszystkich diabłów! Sam pojadę i będę prosił, żeby nie robiła głupstwa…

Ale gdy powóz zaszedł, pan Tecki zmienił zamiar. Powtórne spotkanie się z tą dziewczyną było mu nader nieprzyjemne i wolał go uniknąć. Kazał więc wsiąść do powozu swemu pisarzowi, który się właśnie nadarzył, i polecił mu „prosić usilnie i z największym uszanowaniem młodej damy, aby wyświadczyła mu tę łaskę i przyjęła jego powóz”.

Ale i to poselstwo wróciło z niczym po upływie kwadransa: pisarz, zdając sprawę swemu panu, powiedział, że spotkał tę panią już za wsią jadącą wozem Wojciecha Rataja, że kazała panu Teckiemu podziękować i nie dodała ani słowa więcej. Tecki słuchając tego, poczerwieniał.

– A to harda dziewczyna! – mruknął do siebie – czy ona chce, żebym ją po rękach całował, czy co? Nie, to nie! Niech spróbuje, jak to przyjemnie siedzić na wozie bez resorów! Ale zuch, jak Boga kocham, zuch! Kto by się spodziewał, że ten niedołęga Marcin ma taką córkę. Widziałem ją przecież na balu u Bartłomieja i nie wyglądała na to, czym jest: myślałem, że taka sama lalka jak wszystkie.

XXIII

Furmanka Wojciecha Rataja nie należała do najgorszych: wóz był mocny, drabiniasty, we dwa półkoszki – a na siedzenie Rataj nie żałował słomy i okrył je derką we dwoje złożoną, sam usiadłszy na worku z obrokiem. Jeden tylko koń ciągnął ten ekwipaż, ale wyglądał nieźle i szedł raźno, nie zważając ani na doły i wyboje, których było niemało, ani na kamienie, których też nie brakowało. Wóz podskakiwał ustawicznie, mijając zwycięsko i przebojem wszystkie przeszkody, a Helenka musiała się trzymać ręką kłonicy, żeby nie wylecieć. Od wschodu zerwał się wiatr i wiał jej prosto w oczy, smagając twarz ostrym swoim dotknięciem. Na niebie zaczęły się zbierać chmury, ptaki latały nisko nad ziemią, a w powietrzu czuć było niepokój. Powóz byłby ją przynajmniej trochę od wiatru osłonił, ale wolała narazić się na wszelkie niewygody, na zziębnięcie i przemoknięcie nawet niż przyjąć grzeczność od człowieka, po którego zachowaniu się widziała, że miał złą wolę względem jej ojca i że mógłby nie dopuścić jego ruiny, gdyby chciał tylko. Ale nie chciał tego uczynić.

Zrazu w duszy jej panowało straszne wzburzenie, ale, pamiętna słów Andrzeja, zapanowała nad nim wielkim wysiłkiem woli. Zaczęła na nowo rozważać położenie i powiedziała sobie ze smutkiem, że na próżno strawiła czas i pieniądze na furmankę, bo sprawy nie posunęła wcale, a ubyła jej nadzieja, którą poddał jej sam Andrzej i która ją podtrzymywała dotąd. Ale czy istotnie krok ten był stracony? Czy ta strata nadziei nie była zbawiennym pozbyciem się złudzenia? Straciła czas i pieniądze, ale zyskała jedno więcej doświadczenie – tak przynajmniej powiedziałby Andrzej i dodałby jeszcze, że charakter nabierze przez to siły.

Gorzki uśmiech przewinął się po jej ustach.

Wiedziała już teraz, że nie może liczyć na dobrą wolę Teckicgo; czy jednak nie ma sposobu zmuszenia tego człowieka, żeby oddał, co winien? Ale jak go zmusić do tego, jak? Była pewna, że kłamał, ale nie mogła mu dowieść kłamstwa… Należałoby się dowiedzieć, jakie gdzie posiadał fundusze, i takie dopiero dowody stawiwszy mu przed oczy, domagać się zwrotu pieniędzy. Jak zebrać te wiadomości? Gdzie ich szukać? u kogo? Na wszystkie te pytania nie było odpowiedzi. Przyszłość przedstawiała jej się jako zagadka, której nie umiała, nie była w stanie rozwiązać – a jednak powinna była nie tylko szukać tego rozwiązania, ale je znaleźć nie czekając na żaden traf szczęśliwy, mogący jej rozwiązanie dać w ręce. Nie było na to czasu. „Licz, pani, na siebie tylko” – mówił Andrzej. Mój Boże! Tylko na siebie… a ona czuła się tak słaba wobec trudnego zadania, jakie podjęła, a rozmowa z Teckim zmęczyła ją śmiertelnie, choć to dopiero początek jej działania! Cóż będzie dalej! A tu znikąd, w którąkolwiek stronę zwróciła myśl, nie mogła spodziewać się pomocy…

– „Licz, pani, na siebie tylko” – powtórzyła machinalnie i westchnęła. – O Boże! – szepnęła podnosząc wzrok ku niebu. – Ty mi dopomóż! Bo jeśli Ty nas nie wyratujesz, jeżeli nie uczynisz cudu, to nikt…

Ale przypomniały jej się znowu słowa: „Bóg pomaga tym tylko, co sami sobie pomagają. Nie powinniśmy żądać od Niego, żeby odrabiał za nas robotę, a sami ręce opuszczali leniwie” – i zadumała się, po czym prosiła Boga już nie o ratunek cudowny, ale o rozum potrzebny do działania i o siłę, której nie miała, a potrzebowała tak bardzo! Tecki powiedział, że kobiety mieszają się do interesów, których nie rozumieją. Może miał słuszność… Przede wszystkim powinna się starać dobrze zrozumieć interes – a to mogło nastąpić tylko w domu.

Przybywszy na stację kolei, Helenka dowiedziała się, że kurierka odeszła już przed godziną. Zmartwiona tym bardzo weszła w układy z furmanem, żeby ją odwiózł aż do domu; a on też nie był od tego, tylko położył za warunek, żeby koń trochę podjadł i wypoczął. Szczupłe jej fundusze nie pozwalały na wynajęcie droższej furmanki.

Teraz dopiero przypomniała sobie Helenka, że od śniadania nic w ustach nie miała, i uczuła coś na kształt głodu. Wyjęła z worka paczkę, daną jej przez Wandę przy wyjeżdzie, i rozwinęła ją; znalazła dwie kuropatwy pieczone, buteleczkę wina, chleb wiejski i kilka pomarańcz. Kuropatwy były ulubionym przysmakiem pani Oreckiej, toteż Helenka wiedząc, że teraz matka rzadko je jadać może, postanowiła zawieźć je do domu w całości. Po namyśle schowała także do worka wino i pomarańcze, zadowoliwszy się zupełnie dwoma kawałkami chleba, nasmarowanego wybornym, świeżym masłem – i szklanką gorącej herbaty.

Deszcz zaczął padać, gdy ruszyli w dalszą drogę. Zjeżdżali powoli w niziny przerznięte rzeką spławną i nawiedzane od czasu do czasu mniejszymi i większymi wylewami. Helenka, patrząca machinalnie przed siebie, widziała najprzód wąskie białe paseczki wody pomiędzy bruzdami świeżo zoranego pola, potem rowy pełne po obu stronach drogi, potem całe szeregi większych i mniejszych jezior i stawów, rozlewające się po polach i łąkach. Po drodze tu i ówdzie spotykali gromadki ludzi rozmawiających z sobą i widocznie zafrasowanych.

„Rzeka wylała – rzekła do siebie Helenka, zaniepokojona tymi wszystkimi symptomatami, myśląc o domu rodziców, stojącym także nad wodą, i obawa o nich zatrwożyła jej serce. Bulwark63 wprawdzie bronił go od wody, ale od roku zepsuty był w kilku miejscach, a ojciec nie kazał go naprawiać.

W miejscu gdzie droga do M. schodziła się z drogą wiodącą do miasta gubernialnego, na zakręcie mijał ich konny posłaniec, ale Rataj, spojrzawszy mu w twarz, zawołał na niego:

– A to gdzie?

– Do was z listem.

– A bo stało się co?

– Stary pan umarł…

– Kiedy?

– Wczoraj.

– To ci dopiero – mruknął Rataj – taki był jeszcze zdrowy! Kto by się spodziewał, że tak prędko nogi wyciągnie!

Posłaniec ruszył dalej, a Rataj powtórzył jeszcze kilkakrotnie: „To ci dopiero” – przy czym obejrzał się na młodą panią, którą wiózł, zdradzając tym ochotę zawiązania z nią rozmowy, ale ona nie okazywała wcale chęci do tego. Tak była zamyśloną, że ledwie zauważyła tę krótką wymianę słów, które jak puste dźwięki koło jej uszu przepłynęły.

Wieczór już był, gdy Helenka dojeżdżała do M. Miasteczko leżało w obszernej dolinie, z jednej strony otoczonej wzgórzami, z drugiej objętej w ciemne ramy lasów. Kraj to był piękny, żyzny; ziemia czarna i złotodajna, chociaż nie wyzyskana należycie. Rzeka szeroka, spławna, co rok występowała z brzegów i zalewała ogrody miejskie, łąki i najbliższe pola, a ludzie tak się już do tych wylewów przyzwyczaili, że przyjmowali je jako rzecz zwykłą, i z godną podziwienia obojętnością znosili zniszczenie swoich zasiewów. Chaty nowe budowali na miejscu starych, choć wiedzieli, że co wiosna będą musieli wynosić się z nich do dalszych sąsiadów – a po każdym wylewie pocieszali się nadzieją, że „na przyszły rok będzie lepiej”. To „lepiej” zdarzało się od czasu do czasu; ale bywały lata, w których rzeka nie ograniczała się na najbliższych, sąsiadujących z nią miejscowościach; co pewną liczbę lat koryto tak wzbierało, że mieszkańcy wybrzeża tracili nie tylko zasiewy, ale mienie i dobytek, a po ulicach miasta jeżdżono łódkami.

 

Droga bita, wiodąca do M., wzniesiona była na kilka łokci nad poziom i w tej chwili spuszczała się ze wzgórza w dolinę. Siedząc na wozie Helenka miała cały krajobraz jak na dłoni. Miasteczko wyglądało niby wyspa na morzu, a gromada statków z podniesionymi masztami i kolorowymi flagami nadawała mu pozór handlowego, nadmorskiego portu. Wiatr silny dął od wschodu, a pędzone nim bałwany leciały groźne, spienione, niosąc na sobie kawałki drzewa, gałęzie, deski pojedyncze i różnego rodzaju drobne, trudne z daleka do odróżnienia przedmioty. Helenka, zmęczona ciągłym zasłanianiem się od wiatru i niewygodnym siedzeniem bez oparcia, z niecierpliwością wyglądała końca swej podróży. Z daleka ujrzała most, od którego już tylko wiorsta była do miasta, bo rzeka miała trzy odnogi i przez trzy mosty aż trzeba było przejeżdżać, cieszyła się, że jest tak blisko, gdy woźnica, obracając się ku niej, rzekł:

– Widzi mi się, proszę pani, że woda most zepsuła, bo kręcą się koło niego ludzie, a fura, co przed nami jechała, zawróciła się nazad.

Helenka stanęła na wozie i wytężyła wzrok. Zmrok zapadający nie pozwolił jej dobrze widzieć szczegółów, zdołała jednakże dojrzeć, że środkowe przęsło było wyrwane i tylko pale z niego zostały. Jeszcze patrzyła, chcąc się lepiej upewnić, gdy wieśniak, powracający z furą, zawołał na nich:

– Nie przejedziecie, bo woda most zerwała.

Helenka pobladła.

„A jednak ja muszę się dziś dostać do miasta, muszę” – myślała. – Mój przyjacielu – rzekła do Rataja – rzeka jest w wielu miejscach tak płytka, że można ją z łatwością przejść w bród. Dwa razy przejeżdżałam przez nią powozem. Ci ludzie, co tam stoją przy moście, powiedzą wam, którędy jechać najbezpieczniej.

Rataj nie odpowiedział ani tak, ani nie – ale gdy przybyli do mostu, oświadczył, że ani myśli jechać przez rzekę, choćby mu góry złota dawała: zestawił na ziemię jej worek, zażądał pieniędzy i, otrzymawszy je, odjechał. Helenka została sama.

Stała tak na wybrzeżu patrząc na przechylone przęsło, na zerwane łańcuchy i mierzyła oczyma przerwę dzielącą jedną połowę mostu od drugiej: była ona nazbyt szeroka, aby można myśleć o przebyciu jej jakimkolwiek bądź sposobem…

Chłodne powietrze przenikało ją do kości, wiatr miotał przemokłą jej suknią i chciał zerwać woalkę, a ona ciągle stała, mierząc oczyma przestrzeń, której przebyć nie mogła. Gromadka ludzi stojących na brzegu szeptała do siebie po cichu, wzruszała ramionami, ale żadnej rady jej nie dawano, bo nie wiedziano, co radzić. Z tych szeptów dowiedziała się Helenka, że kurierka przeszła szczęśliwie przed godziną i że dopiero w chwilę potem się to stało. Stary jeden wieśniak powiedział jej, że mieszka niedaleko stąd, i zaproponował, żeby u niego przenocowała, a jutro niezawodnie znajdzie się jakaś łódź, co ją przewiezie na drugą stronę.

– Patrzcie no, kumie – odezwał się drugi – wszakże to łódź płynie w tę stronę! Łódź porządna, z siedzeniem, a żagiel ją pcha do nas.

Zaczęto wołać, dawać znaki i łódź zbliżyła się do brzegu. Stał w niej człowiek barczysty, średniego, wzrostu, w krótkim, watowanym surducie, spod którego wyglądał niebieski, włóczkowy kaftan. Policzki miał rumiane, żółtawy zarost po bokach twarzy, a w rękach trzymał nie odstępującą go nigdy porcelanową fajeczkę. Był to Ofman, który mając dużo obrobionego drzewa złożonego na wybrzeżu, przyjechał obejrzeć, czy mu nie grozi niebezpieczeństwo. Widział on z daleka wóz odjeżdżający i domyślił się, że ktoś, co nim przyjechał, nie może się dalej przedostać. Wołania zbliżyły go do brzegu.

– Przewieźcie tę panienkę na drugą stronę, panie Ofman – odezwał się jeden.

– Przewieźcie, przewieźcie! – wołali drudzy – w łodzi jest dosyć miejsca na dwoje.

Ofman obrócił oczy na tę, dla której żądano od niego przysługi, i twarz jego rozjaśniła się jowialnym, rubasznym uśmiechem.

– Co ja widzę, panna Orecka? Guten Abend, dobry wieczór.

Tu nastąpiło charakterystyczne kiwnięcie głową, bez zdjęcia czapki.

– Odjechała panna powozem, a wozem powraca? Was ist das? Nie znalazło się męża w Warszawie? Ha, ha, ha! Czy to brakuje kawalerów w M., hę? Ja sam mam aż dwóch siostrzeńców, tęgich i zdrowych chłopaków. No, steigen Sie, Fraulein, steigen Sie ein! Niech panna siada. Ojciec panny nie może na mnie patrzeć, ale ja nie mam do niego urazy. O, nein Gott behüte!, a ładnej kobiecie zawsze lubię grzeczność zrobić. Steigen Sie ein. A gdzie panny rzeczy? Co, tylko ten worek? Gdzie się podziały te wielkie kufry, co je panna stąd wywiozła? Ej, czy tylko nie było w nich sreber i kosztowniejszych rzeczy? Może je ojciec panny wysłał z domu, żeby się nie dostały Ofmanowi! No, steigen Sie ein. Niech panna siada.

I postawiwszy jedną nogę na brzegu, wyciągnął rękę, żeby tej pomóc wejść do łodzi – ale Helenka cofnęła się. Blada jej twarz pobladła jeszcze bardziej, usta drżały.

– No, was ut das? Nie bój się, panna, łódź się nie przechyli. Śmiało, śmiało – zachęcał Ofman. – Co to, nie chcesz panna wsiąść?

– Tak jest, nie chcę – odpowiedziała głosem na pozór spokojnym, w którym jednak Ofman poczuł coś niedobrego. – Nie chcę przyjmować przysługi od człowieka nie umiejącego uszanować kobiety. Jak pan śmiesz mówić do mnie w sposób ubliżający o moim ojcu? Jedź pan sobie sam, jedź! Wolę tu zostać niż zawdzięczać panu cokolwiek bądź!

Ofman spojrzał na nią z osłupieniem.

– Was ist das? Co ona gada? Co ona ode mnie chce? Panna się gniewa? Warum? Gniew piękności szkodzi. No, nie rób panna grymasów i śpiesz się, bo nie mam czasu czekać.

Ujął ją za rękę, ale Helenka wyrwała mu ją z gniewem

– Nie dotykaj mnie pan! – zawołała z iskrzącymi oczyma. – Nie chcę wcale jechać pańską łódką; nie chcę mieć z panem nic do czynienia, nic! Czyś mnie pan zrozumiał?

Teraz Ofman pojął nareszcie znaczenie jej słów; flegma jego i jowialność prysnęły.

– Będziesz ty jeszcze miała ze mną do czynienia, ty i twój ojciec, głupia, harda dziewczyno! – krzyknął ze złością. – Popamiętacie mnie oboje. Sehen Sie, nie ma co jeść, a dumne to jak księżniczka. Dumme, verfluchte Polin64!

Wziął wiosło, odbił od brzegu i łódź zaczęła się szybko oddalać, a stało się to w samą porę. Wieśniacy, którzy z początku przypatrywali się temu spokojnie i z ciekawością, widząc, że Niemiec groził Helence, poczęli obsypywać go potokami energicznych klątw i wymyślań. Nienawiść plemienna, potrzebująca tylko sposobności, żeby wybuchnąć, znalazła tu swobodne ujście. Niewiele brakowało, żeby się wzięli do kamieni.

Stary wieśniak, ten sam, co jej już raz nocleg proponował, zdjął teraz przed nią czapkę i zapytał:

– Jakże będzie, panienko? Pójdziecie chyba ze mną, bo tutaj nie możecie czekać do rana. Przeziębniecie jeszcze, a widzi mi się, żeście chorzy.

Helenka ujęła jego rękę i ścisnęła z wdzięcznością.

– Dziękuję wam, mój przyjacielu, za waszą dobroć – rzekła serdecznie – ale widzicie, ja muszę dziś być w mieście. Idźcie do domu i nie troszczcie się o mnie; ja tu zaczekam. Widzicie te berlinki65 stojące tam na prawo? Każda z nich posiada przynajmniej dwie łodzie. Zobaczą mnie i przyślą tu jedną.

Zaczęła powiewać białą chustką i wkrótce od strony statków wysunęła się łódź na środek rzeki i skierowała ku brzegowi. Helenka, dotąd trzymająca się na nogach, gdy ujrzała nareszcie zbliżający się cel swoich życzeń, ową łódź mającą ją przewieźć, uczuła, że ją siły opuszczają. Tyle wzruszeń i trudów przebytych jednego dnia podcięły ten wątły organizm i wyczerpały go, a rozmowa z Ofmanem dopełniła miary. Chwiejnym krokiem weszła do łodzi i gdy kilka uderzeń wiosła oddaliło ją nieco od brzegu, szare kręgi zaczęły się zataczać przed jej oczyma i padła zemdlona na ręce wioślarza.

62nazwisko (tu daw.) – nazwa. [przypis edytorski]
63bulwark (daw.) – nabrzeże, bulwar. [przypis edytorski]
64Dumme, verfluchte Polin (niem.) – głupia, przeklęta Polka. [przypis edytorski]
65berlinka – tu: statek rzeczny. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud