Tasuta

Księżniczka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

XXVIII

Stryj ją przyjął z otwartymi rękami.

– Jak się masz, robaczku – mówił ściskając ją z niekłamaną serdecznością – jak się masz! Toś nam niespodziankę zrobiła! Myślałem, że jesteś w Warszawie, a tyś już tu. Stęskniłaś się do rodziców, co? Cóż tam u was słychać? Kiepsko? hę?

– Tak, stryjaszku, źle bardzo słychać… za kilka dni mają nas zlicytować – odpowiedziała smutnie.

– Do diabła! Patrzaj, co twój ojciec narobił. A mówiłem mu: „Marcinku, nie rób głupstw: po co się ty masz szargać dla innych, kiedy jak ty będziesz zaszargany, to cię nikt z błota nie wyciągnie”. Znasz przysłowie: „Nie pożyczaj, zły obyczaj, nie oddają, jeszcze łają”.

– Stało się, kochany stryju. Mówmy lepiej o tym, czyby nie można jeszcze jako ojca ratować. Przyjechałam do kochanego stryja po radę.

Opowiedziała mu wszystko, co w ciągu trzech upłynionych dni zrobiła: swoje starania i daremne atakowanie Teckiego.

Pan Bartłomiej ręce roztworzył.

– Co ja ci poradzę, robaczku, co ja ci mogę poradzić? Sama powiedz! Rzeczy tak stanęły, że zje diabła, kto furtkę znajdzie!

– Wiem, że licytacji nie unikniemy – mówiła – ale licytacja naszych ruchomości mało co więcej przyniesie nad tysiąc rubli, a że dla zapłacenia długu trzeba dwóch tysięcy, więc Ofman nam dom zabierze. On już proponował ojcu, że weźmie go w długu i dopłaci cztery tysiące rubli gotówką, ale ojciec nie chce oddać Niemcowi domu, i ma słuszność. Brakuje nam tysiąca rubli: pięćset ojciec ma u Dońskiego i pewnie je dzisiaj odebrał, ale potrzeba jeszcze pięćset.

– Hm, to się niby ma znaczyć, żebym ja wam dał te pięćset rubli?

– Nie, stryju – zawołała z żywością Helenka – nie idzie tu o żadną darowiznę; ale jeżeli dom już nie może zostać przy nas, to niech się przynajmniej Ofmanowi nie dostanie. Niech go stryj kupi! Taki duży, piękny kawałek gruntu… prawie włóka.

– Ot, zachciałaś, a co ja bym robił z waszym domem? Mam dosyć kłopotów ze swoim gospodarstwem i z sądem gminnym, bo pewno wiesz, że jestem sędzią.

Machnął ręką.

– Ale co to tobie gadać. Kobiety takich rzeczy nie rozumieją. Powiem ci tylko tyle, że choć mam tego póty, nie zrzucam się, bo nie będę ja, to będzie inny, i człowiek przestanie być swobodny u siebie. Zresztą są pewne obowiązki… ale co tobie o tym gadać! I chcesz, żebym jeszcze dom kupował i trapił się z lokatorami, i opędzał komisji kwaterniczej, jak zając sforze chartów! Nie, niegłupim; niech go kupuje kto inny. Kto ma dom, musi go pilnować, bo znasz polskie przysłowie: „Pańskie oko konia tuczy”. Ja mego gospodarstwa dla waszego domu nie rzucę, a twego ojca administratorem nie zrobię, bo jest człowiekiem dobrym, ale, z przeproszeniem, papierowym.

Helenka westchnęła.

– Moje dziecko – rzekł po chwili pan Bartłomiej, któremu żal było dziewczęcia – domu waszego nie kupię, jednak dałbym wam pięćset rubli, gdybym je miał, ale nie mam. Pszenicę w tym roku sprzedałem za psie pieniądze i jeszcze z nią miałem ambaras, a gotowki mi taki brak, że kto wie, czy nie będę musiał zadać się z Żydami… Ale wystarałbym się dla was o te pieniądze, gdyby wam nie było tak pilno. Postarajcie się odwlec licytację na kilka tygodni, a może się coś zrobi.

– Dziękuję stryjowi za jego dobre chęci – rzekła całując go w rękę – ale wątpię, czy się to da zrobić. Teraz już muszę jechać. Gdzie jest stryjenka? Chciałam się z nią przywitać i pożegnać!

– Co, pożegnać? Ależ zostań się dziś u nas, robaczku, i przenocuj; jutro odjedziesz.

– Nie mogę, stryju, muszę się śpieszyć do rodziców, oni tam sami i bardzo, bardzo znękani.

– No, to chociaż zjedz z nami obiad. Ale co ty wyrabiasz, dziewczyno! Dostałaś się podobno za pannę sklepową u jakiegoś kupca, prawda to? Strasznie się emancypujesz?

– Prawda, mój stryju. Nie chciałam dłużej znieść próżniaczego życia w domu i wzięłam się do pracy.

– I cóż tam sprzedajesz? pieprz?

– Nie, mój stryju, ja nic nie sprzedaję, tylko piszę rachunki, a także ważę i pakuję nasiona.

– To wszystko jedno. Dałabyś temu spokój, to nie szlachecka rzecz. Wiesz, co ci powiem? Jesteś ładna dziewczyna i możesz iść dobrze za mąż. Nie jedź już do Warszawy, a daję słowo honoru, że cię wkrótce wyswatam… i skończą się wszystkie wasze kłopoty.

– Nie jestem towarem do sprzedania, mój stryju – odrzekła z mocnym rumieńcem Helenka.

Pan Bartłomiej wpatrzył się bystro w siostrzenicę.

– Hm, hm, niemiła księdzu ofiara… Co się z tą dziewczyną zrobiło, co się z nią zrobiło! – powtórzył kilkakrotnie.

Przyszła stryjenka i siostry, chciały Helenkę koniecznie zatrzymać, ale nie dała się uprosić. Kazano więc zaprząc do powozu i odesłano ją.

– Co się z tą dziewczyną zrobiło! – powtórzył raz jeszcze pan Bartłomiej, patrząc za nią przez okno. – Ale podoba mi się, ma charakter, o ma!

Pierwszym przedmiotem, jaki Helenkę powracającą do domu uderzył, była stojąca na dziedzińcu bryczka, zaprzężona pocztowymi końmi. Pomyślała sobie, że pewnie ojciec powrócił od Dońskiego, ale mimo to ogarnęło ją jakieś niedobre przeczucie. W sypialnym pokoju zastała oboje rodziców. Ojciec nie rozebrany z płaszcza podróżnego siedział na krześle, z twarzą znękaną, a matka stała przy nim zapłakana.

– Wystaw sobie, Helciu – rzekła do córki po przywitaniu – że ojciec jeździł do Dońskiego upominać się o te pięćset rubli, co to wiesz. Doński miał gości u siebie, siedzieli przy stolikach i grali w karty. Otóż gdy ojciec przyjechał i powiedział mu po co, ten wziął ojca na bok i z najlepszą miną powiada: „Zminęliśmy się widać z sobą w drodze, kochany panie Marcinie; ja właśnie jeździłem do miasta, żeby panu oddać te pieniądze, ale, nie zastawszy pana w domu, oddałem je żonie pańskiej. Siedziała właśnie w ogrodzie i siała jakieś kwiatki”. Tak ojciec się go pyta: „A jakże się panu ogród podobał, ładny?” „A ładny, bardzo ładny”. Ojciec przyjeżdża i mówi mi to, a ja ani Dońskiego, ani żadnych pieniędzy nie widziałam, ani nawet w ogrodzie dziś nie byłam. Jezus Maria, myślę sobie, może on się widział z kim innym i komu innemu zamiast mnie oddał, chociaż to nie powinno się było zdarzyć, bo mnie zna przecież dobrze. Więc mówię do ojca: „Na miłość Boską, Marcinie, wracaj natychmiast do Dońskiego i dowiedz się, co się stało z pieniędzmi!” Ojciec też tak zrobił, pojechał i zastał jeszcze tych samych gości przy kartach. Doński, jak tylko ojca powracającego zobaczył, tak wstał zaraz i wyszedł naprzeciw niego do sieni. Ale opowiadaj ty sam, Marcinie!

– Wyszedł naprzeciw mnie trochę zmieszany, zaczął mnie ściskać za ręce i przepraszać mówiąc: „Wybacz, kochany panie Marcinie! Nie miałem pieniędzy, a nie wiedziałem już, jak się panu wytłumaczyć, więc tak tylko powiedziałem… Wybacz mi, pan, wybacz! Nie przypuszczałem, że się będziesz drugi raz fatygował! ”

Helenka słuchała tego opowiadania z zaciśniętymi ustami: pierś jej wrzała gniewem i oburzeniem.

– Zakpił sobie z ojca – mówiła z uniesieniem pani Orecka – nie tylko że nie oddał pieniędzy, ale ośmieszył go i jeszcze miał czoło prosić ojca, żeby został u niego na kolacji. A łotr!

Pan Marcin siedział zgnębiony i przybity; biedna jego siwa głowa pochylona była nisko na piersi. Helenka objęła po macierzyńsku tę skołataną głowę, która tak bolesne zniosła upokorzenie, i ucałowała gorąco.

– Czy daleko do Maciejowa? – spytała po chwili.

– Będzie z półtorej mili.

XXIX

Dobrze się bawiono we dworze pana Dońskiego. Przy kolacji rozmowa była bardzo ożywiona: anegdoty, myśliwskie opowiadania i dowcipy krzyżowały się ponad stołem, przerywane toastami. Czasem tylko jak ostry dysonans w tym chórze dawały się słyszeć narzekania na spadające ciągle ceny zboża, na brak gotówki i trudność w uzyskaniu kredytu. Goście składali się z samych mężczyzn różnego wieku; byli tam starzy i młodzi, a wszyscy amatorzy gry. Na pierwszym miejscu siedział pan sędzia Milewicz, człowiek zacny, rozumny, dobry obywatel i mający wielki mir u ludzi. Jeżeli gdzie były jakie spory, on je zawsze rozstrzygał; jeżeli chodziło o radę, on ją dawał; jeżeli o pomoc pieniężną, on jej nie skąpił. Jego nawet pan naczelnik Sokołow, pomiatający wszystkimi, cenił i poważał, chociaż sędzia Milewicz nie wahał się nigdy wypowiedzieć mu swego zdania, ilekroć uważał to za potrzebne. Kochano go, szanowano, bano się nawet trochę i chętnie przebywano z nim w towarzystwie, bo towarzyski był bardzo, a w preferansa grywał chętnie, w braku innej rozrywki. On to najwięcej wywoływał dysonansów przy stole swymi uwagami o położeniu kraju i potrzebie dokonania zupełnego przewrotu w gospodarstwie wiejskim.

Po kolacji panowie przeszli do salonu, gdzie były rozstawione stoliki, i na nowo do kart zasiedli, a zamiast gwarnej rozmowy słychać już tylko było lakoniczne, ale pełne dla grających znaczenia wyrazy:

– Pas.

– Ręka.

– Siedm bez atu.

Lokaj roznosił herbatę, gospodarz częstował cygarami; wszyscy palili i wkrótce zrobiło się prawie ciemno od dymu. Pan sędzia grywał tylko w preferansa i nie inaczej, jak po dziesięć punktów za grosz, ale przy innych stolikach grano w wista, diabełka i inne ryzykowniejsze gry. Do tych ostatnich należał gospodarz, ale karta mu nie szła i już był przegrany na sto rubli – ale posiadał dużo zimnej krwi i nie stracił przez to nic na humorze. Grał z niedbałością człowieka dobrze wychowanego i pana, choć panem nie był wcale.

– Doński znów przegrał – odezwał się radca – nie masz dziś szczęścia, Jacku; widzę, że wszyscy, jak tu jesteśmy, wejdziemy ci na hipotekę.

– O, nie! – odparł swobodnie gospodarz – nie dopuszczę do tego; długi honorowe płaci się natychmiast.

– Doński jest w miłości szczęśliwy – szepnął ktoś – panna prezesówna zagięła na niego parol, chociaż jest wdowcem i ma dorosłą córkę.

Wszyscy się roześmieli, panna prezesówna bowiem miała lat przeszło pięćdziesiąt.

Wszyscy tak byli grą zajęci, że nikt nie słyszał bryczki zajeżdżającej na dziedziniec i nikt nie spostrzegł, że drobna, wątła postać dziewczęca stała w progu. Gdy śmiech obecnych ucichł, zabrzmiał w salonie głos czysty, dźwięczny i pełen jakiejś uroczystej powagi.

 

– Który z panów jest gospodarzem tego domu?

Goście zwrócili oczy ku drzwiom, gdzie stała panna Orecka w swej skromnej, ciemnej sukience, a niespodziane jej zjawienie się, jej szlachetna i pełna godności postawa wprawiła ich w zdziwienie. Wszyscy powstali.

– Który z panów jest gospodarzem? – spytała powtórnie, spoglądając kolejno po obecnych.

Wtem zadrżała i serce jej uderzyło szaloną radością; zobaczyła Stefana! Nie była już sama teraz, miała obrońcę, który niezawodnie stanie przy niej i poprze jej sprawę. Spojrzenia ich skrzyżowały się, ale Helenka nie znalazła w oczach młodzieńca tego, czego szukała: wyrażały zdziwienie i zakłopotanie wobec tego niespodziewanego spotkania i nic więcej… Stefan nie biegł jej witać, nie pytał, po co tu przyszła sama jedna… Na ustach dziewczęcia osiadł pogardliwy uśmiech. Wiedziała już, że nie może na niego rachować, a ból, jakiego doznała, zamiast odebrać jej siły, dodał ich tylko jeszcze. Chciała mu pokazać, że się potrafi obejść bez niego.

– Chcę mówić z panem Dońskim – powtórzyła raz jeszcze.

Gospodarz postąpił ku niej i złożył jej ukłon głęboki.

– To pan? – spytała mierząc go od stóp do głów.

Doński skłonił się powtórnie.

– Jestem Doński, do usług. Czy mogę zapytać, z kim mam przyjemność, czym mogę pani służyć?

– Jestem córką Marcina Oreckiego – powiedziała nie spuszczając zeń wzroku.

Doński się zmieszał.

– Niech pani raczy przejść do mego gabinetu – rzekł głosem zniżonym i wskazał jej drzwi boczne – tam będzie można porozmawiać swobodnie. Tu tyle osób i… i dymu.

– To, co mamy z sobą do mówienia, nie potrzebuje być żadną tajemnicą – odrzekła zimno Helenka – przeciwnie, pragnę, żeby rozmowa nasza miała jak najwięcej świadków.

Doński okazał jeszcze większe pomieszanie; chciał coś przemówić, ale Helenka uprzedziła go:

– Wyrządziłeś pan ciężką zniewagę memu ojcu!…

– Co się stało? o co idzie? – pytano spoglądając po sobie.

– Panowie nie wiedzą, co się stało? Oto ten pan pożyczył przed dwoma laty od mego ojca pięćset rubli na słowo i ilekroć żądano od niego zwrotu, nigdy nie miał pieniędzy przy sobie, ale obiecywał oddać wkrótce pod słowem honoru.

Ostatnie dwa słowa wymówiła z przyciskiem.

– Przed kilku godzinami ojciec mój, znaglony gwałtowną potrzebą, przybył tu, żądając stanowczo zwrotu i otrzymał odpowiedź, że pan Doński tylko co wrócił z miasta i że wręczył pieniądze mojej matce. Gdy ojciec powrócił do domu, okazało się, że nic podobnego nie było; więc gnany najwyższym niepokojem przyjechał powtórnie tutaj, pytając, co się stało z pieniędzmi, bo matka ich wcale nie widziała. Wówczas ten pan – dodała wskazując ręką – przyznał się, że tylko żartował… bo nic innego naprędce wymyślić nie mógł, a dla złagodzenia przykrości prosił ojca, żeby został u niego na kolacji.

Szmer oburzenia rozszedł się między obecnymi.

Wszyscy widzieli dwukrotnie przybywającego pana Oreckiego i rozmawiającego z gospodarzem na stronie, choć nie wiedzieli, o co idzie. Nie mogli więc wątpić, że córka jego mówi prawdę.

– Mój ojciec jest chory i ma lat sześćdziesiąt – mówiła dalej Helenka, a głos jej brzmiał coraz silniej – pan Doński nie umiał uszanować jego wieku; nie wstydził się dla swej fantazji narażać znękanego starca na powtórną podróż i dla dopełnienia zniewagi dodał jeszcze szyderstwo… Jak zdaniem panów powinien być nazwanym żart taki?

– Niegodnym! – odezwało się kilka głosów.

– Przybyłam właśnie, żeby mu to powiedzieć… Pan Doński przegraną w karty płaci zaraz i nazywa to długiem honorowym, ale gdy trzeba oddać pieniądze pożyczone od ubogiego człowieka, honor jego jest nieobecny!

Szlachetna odwaga dziewczęcia, oburzenie i boleść, dźwięczące w jej glosie, ujęły serca słuchaczy. Wszyscy wzięli gorąco stronę jej ojca.

– Panie Doński – przemówił surowo sędzia – splamiłeś stan szlachecki, żaden też szlachcic nie poda ci ręki dopóki nie naprawisz złego, któreś wyrządził. Postępek twój ubliża nam wszystkim, którzy żyjemy z tobą i przyjmujemy cię w naszych domach; toteż nie ustąpimy, dopóki nie złożysz kwoty, którąś winien, na ręce panny Oreckiej. Prawda, panowie?

– Tak jest – powtórzyli wszyscy – niech Doński złoży te pieniądze. Musi je złożyć!

Doński stał czerwony z gniewu, zawstydzony i zły.

– Jak mi Bóg miły! – wykrztusił kładąc rękę na piersi – tak nie mam pięciuset rubli w domu.

– A więc my zapłacimy za ciebie, a ty będziesz naszym dłużnikiem i wystawisz nam rewers. Panowie, musimy złożyć te pieniądze. Co kto ma, niech składa w moje ręce.

W jednej chwili zrobił się ścisk dokoła sędziego. Pieniądze się posypały i zebrała się ich spora suma, większa nawet, niż było potrzeba. Sędziwy inicjator tej myśli przeliczył je, odsunął resztę i wziąwszy pięćset rubli, chciał je wręczyć Helence.

– Nie – rzekła usuwając rękę. – Pan Doński daremnie fatygował mego ojca, niech się teraz pofatyguje do niego i przeprosi go za żart niestosowny. Żądam tego!

– Masz, pani, słuszność – rzekł sędzia spoglądając na nią z podziwem. – Panie Doński, każ pan zaprzęgać, musisz przeprosić pana Oreckiego. Jedziemy wszyscy z panem.

Projekt ten przyjęty został z ogólnym uznaniem, a Helenka w gorących słowach dziękowała sędziemu.

– Nie dziękuj pani – powiedział wzruszony – swojej to szlachetnej odwadze zawdzięczasz to, co się stało. Niech przy tej sposobności wolno mi będzie prosić o zaszczyt przedstawienia się kobiecie, która tak dzielnie broni honoru i praw swego ojca. Jestem Milewicz z Pokorzyna.

I zacny starzec pochylił nisko przed dziewczęciem swoją siwą głowę.

Za przykładem sędziego wszyscy przedstawiali się Helence, a ona swobodnie i z prostotą przyjmowała te objawy hołdu. Wiedziała, że uczyniła dobrze, więc nie dziwiło jej wrażenie wywołane tym postępkiem. Niegdyś na owym pamiętnym balu hołdowano jej piękności, dzisiaj uczczono w niej obowiązek wypływający z przywiązania dla ojca. O ileż milszy jej był ten hołd dzisiejszy!

Gdy z kolei Stefan zbliżył się do niej, zabolało ją serce. Nie stanął przy niej, gdy weszła tu strapiona, trwożna i niepewna, i teraz dopiero, gdy widział ten tryumf, podążył za innymi… Zrozumiała całą nicość moralną człowieka, którego obraz tak długo nosiła w sercu i ubierała we wszystkie przymioty męskiego ideału. I ona mogła porównywać go z Andrzejem? Cóż za przepaść niezmierna pomiędzy tymi ludźmi! Serce ją bolało nie dlatego, że go utraciła, bo już zrozumiała, jak małą wartość miało to utracone, ale ono płakało za rozwianymi złudzeniami. Nie dotknęła ręki, którą jej podawał Stefan, i rzekła zimno:

– Pan niepotrzebnie się trudzi, znamy się bowiem dobrze.

Powozy i bryczki zaczęły zajeżdżać przed ganek i dwór maciejowski opustoszał w jednej chwili. Wszyscy skierowali się ku miastu, tylko Stefana nie było z nimi.

Sędzia ofiarował Helence swój powóz i prosił, żeby go przyjęła za towarzysza, a gdy ruszyli w drogę, zabawiał ją, jak mógł, rozmową. Był to człowiek wielkiej zacności i choć ostro powstawał na Dońskiego w jego domu, usiłował teraz u Helenki wyjednać przebaczenie.

– To nie jest zły człowiek – mówił – niech mi pani wierzy; robi dużo dobrego dla swej uboższej rodziny i nie cofa się, gdy idzie o rzecz publiczną, tylko lekkomyślny. Ta nieszczęśliwa lekkomyślność jest naszą narodową wadą; mówi się i robi wiele rzeczy bez zastanowienia, których nie czas potem żałować. Że nie miał pięciuset rubli w domu, w to wierzę, bo wydał w ostatnich czasach sporo pieniędzy na wyprawę dla córki, którą wydaje za mąż.

– Za kogo? – spytała machinalnie.

– Za pana Stefana. Małej to wartości człowiek i idzie mu pewnie o posag tylko, bo panna brzydka i dosyć ograniczona, ale cóż, kiedy się zakochała na zabój.

„A więc to jest łowca posagów – pomyślała Helenka – dzięki Bogu, że nie jestem już panną posażną, bo byłabym popełniła straszną omyłkę!”

Państwo Oreccy, przepędzający wieczór w smutku i samotności, zostali niepomiernie zdziwieni przyjazdem tylu gości – a gdy się dowiedzieli, co było przyczyną tego zjazdu, smutek zamienił się w radość. Wszyscy znali pana Marcina, lubili go i starali się teraz mu to okazać.

Przeproszenie odbyło się najformalniej, a sędzia, żegnając się z panem Oreckim, powiedział:

– Panie Marcinie, nie dał ci Pan Bóg syna, ale nie potrzebujesz mieć do Niego o to pretensji, bo masz dziewczynę, która syna w zupełności zastąpi.

XXX

Wiadomość o tym zdarzeniu z błyskawiczną szybkością rozeszła się po okolicy i wielu z tych, którzy dawniej znali pana Marcina, a potem o nim zapomnieli, przypomniało go sobie teraz. Ten i ów nawiedził osamotniony domek, a znaleźli się tacy, co ofiarowali mu się z pożyczką na zapłacenie Ofmana, byle go od smutnej konieczności licytacji ochronić. Pani Orecka nie była od tego, ale pan Marcin, zwykle ulegający żonie z bezprzykładną powolnością, teraz stanowczo odrzucił wszystkie propozycje.

– Dziękuję panom serdecznie za wasze serca – mówił – ale nie mogę przyjąć waszej pomocy. Oddać nie miałbym z czego. Co się ma stać, niech się stanie. Kupcie lepiej ode mnie dom i grunt, żeby się Niemcowi nie dostały.

Ale na kupno domu jakoś nie znaleźli się kandydaci. Już i to było dobre, że kieszonkowe długi w mieście zostały popłacone i że było pięćset rubli gotówki. Tonący brzytwy się chwyta – mówi przysłowie, więc choć ogłoszenia o sprzedaży ruchomości państwa Oreckich były od kilku dni porozlepiane na rogach ulic – oni sami mieli nadzieję do ostatniej chwili, że Ofman nie doprowadzi rzeczy do ostateczności, zaspokoiwszy się tymczasem pięciuset rublami, że zaczeka kilka miesięcy, aż Tecki odbierze resztę kapitału od siostry.

Ale żadna z tych nadziei nie ziściła się, chociaż próbowano zawiązać z nim układy.

Taki był stan rzeczy, gdy nadszedł fatalny dzień licytacji. Pani Orecka przepędziła noc na łzach i bezsenności i żadne krople nie mogły jej uspokoić. Pan Marcin przewracał się z boku na bok i wzdychał ciężko, a Helenka nawet na chwilę nie zmrużyła oka.

Śniadania nikt nie tknął, nawet pies powąchał tylko swój kawałek chleba i ze spuszczonym ogonem chodził od pana do pani, od pani do panienki i z powrotem, patrząc każdemu w oczy, jakby chciał się dowiedzieć, dlaczego są tacy pomartwieni. Poczciwy wyżeł przeczuwał, że się coś dzieje nie tak, jak powinno… Wszyscy troje uspokajali się nawzajem głosem cichym, który zdawał się samych mówiących przestraszać, tak nienaturalne miał dźwięki – ale unikali przy tym swego wzroku, żeby nie wybuchnąć żalem gwałtem powstrzymywanym. Pani Orecka, dostająca tak często ataków nerwowych, wstrzymywała się dziś wielkim wysiłkiem woli i nie czyniła nawet mężowi wyrzutów, czym pan Marcin jeszcze więcej był przygnębiony. Bębnił on swojego marsza z taką nieśmiałością, jak to jeszcze nigdy nie bywało.

Okropni ludzie w mundurach nie przyszli po meble, bo zgodnie z przepisami ustaw sądowych dłużnik obowiązany był dostawić je na miejsce licytacji. Ludzie, wynajęci do tej czynności, ociągali się i brali do niej niechętnie, ze smutkiem widocznym, bo pan Marcin był kochanym i cenionym przez wszystkich – i ci nawet, którzy go kradli81, żałowali go teraz i uczuwali wyrzuty sumienia. Przed domem od ulicy i na dziedzińcu stały gromadki ludzi, rozmawiające po cichu, spoglądające z ciekawością i współczuciem na drzwi i okna. Zdawało się, że tu ktoś umarł, a zebrani na pogrzeb szanują ciszę śmierci. Zeszła się garstka przyjaciół, ale ci stali w salonie nie wiedząc, jak pocieszyć, i nie śmiejąc przestąpić drzwi oddzielających ich od dalszych pokoi. Szanowano boleść i zostawiono ją w spokoju.

Zegar wybił pół do dziesiątej i jednocześnie z tym uderzeniem zaczęło się wynoszenie mebli. Pani Orecka nie mogła już dłużej zapanować nad sobą; wyszła do drugiego pokoju i zaczęła gwałtownie szlochać, a pan Marcin ukląkł przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzie dniem i nocą paliła się lampka, wisząca w brązowej oprawie, i zaczął głośno odmawiać koronkę do Przemienienia Pańskiego. Pani Orecka niewiele przywiązywała wagi do starych mebli i może nawet wolałaby je zastąpić nowymi i modnymi, gdyby jej na to pozwalały środki, tylko o skandal jej chodziło – ale pan Marcin, który od rana spoglądał na nie z tkliwym rozrzewnieniem, nie miał odwagi teraz żegnać się z nimi i odwracając oczy od tego, co się koło niego działo, w modlitwie szukał ucieczki, a po twarzy jego spływały wielkie, grube łzy.

 

Helenka stała w środkowym pokoju między tym, w którym znajdowała się matka, i tym, w którym modlił się ojciec; twarz jej spokojna na pozór, była blada bardzo, a usta boleśnie zaciśnięte. Czyniła z sobą obrachunek i pytała się swego sumienia, czy uczyniła wszystko, co mogła i co była powinna, dla uratowania rodziców.

Coś ciepłego dotknęło jej ręki: był to łeb poczciwego wyżła, który z wielkim zdumieniem patrzał, jak obcy ludzie wynosili z domu sprzęty jego państwa, a jemu nawet szczekać na nich nie było wolno. Myślał sobie widać, że świat idzie na opak, a że mu się to nie podobało, więc trącił swoją młoda panią, jakby prosząc, żeby mu to wytłumaczyła. Helenka przesunęła pieszczotliwie rękę po jego miękkim grzbiecie.

– Widzisz, stary przyjacielu, widzisz, czegośmy się doczekali – przemówiła smutnie – bardzo jesteśmy biedni, bardzo.

Pies szczeknął żałośnie, jak gdyby ją rozumiał, i jednocześnie nadstawił bystro uszu, bo słychać było głos trąbki pocztowej, i jakaś bryczka zajechała na dziedziniec.

„Kto to może być? Pewnie ktoś ze znajomych przyjechał” – rzekła do siebie Helenka, ale nie wyszła na powitanie. Tak była strapiona, że nie miała siły przymuszać się do obowiązków gościnności.

Drzwi się otworzyły i wszedł Andrzej, Helenka wydała okrzyk zadziwienia.

– Pan tutaj! – zawołała – tu, w naszym domu? Cóż się stało? Czy wypadł panu interes w tych stronach?

– Tak, pani – odpowiedział – interes mi wypadł ważny. Naradziwszy się z ojcem, osądziliśmy, że po obliczeniu pieniędzy osiągniętych z licytacji ruchomości, pani sama możesz sumę brakującą zapłacić.

– Ja?

– Nie inaczej. Nasz zakład otwiera pani kredyt do wysokości pięciuset rubli, które pani następnie pensją swoją spłacisz. Ojciec twierdzi, że charakter pani daje dostateczną gwarancję bezpieczeństwa tej sumy, i ja jestem tego samego zdania, dała się już bowiem pani poznać z pracy nieleniwej i wytrwałej. List pani, opisujący wszystkie starania i wysilenia, otrzymaliśmy dopiero wczoraj. Wkrótce po jego odebraniu wyjechałem z domu.

Dziewczyna stała jak wryta.

– Czyż to może być prawdą? – wyszeptała blednąc jeszcze bardziej ze wzruszenia. Niespodziana pomoc w chwili, gdy już była bliska rozpaczy, obezwładniła ją prawie. Nie śmiała wierzyć, że to rzeczywistość, nie sen, i że dom zostanie w rękach rodziców.

– To jest prawdą, panno Heleno – odpowiedział patrząc ze współczuciem w twarz dziewczęcia, na której tydzień przebyty zostawił swoje ślady.

Helenka jeszcze stała nieruchoma. Ileż szlachetności było w tej propozycji, jaka delikatność w ofiarowaniu pożyczki. Jej samej zostawiono ratowanie rodziców, nie chcąc przyznawać sobie ani odrobiny zasługi… I na to zdobyli się ludzie, którzy wszystko robili po kupiecku, ludzie, których niegdyś posądzała, że w sercu zamiast uczucia mają cyfry!… Bądź co bądź jednak robili jej łaskę, a łaska zawsze upokarza…

Andrzej musiał te myśli wyczytać w jej twarzy, bo powiedział:

– Nie wyświadczamy pani żadnej łaski, ale robimy prosty interes, tak dobry, jak każdy inny. Sumy, którą przywiozłem, nie damy pani bez procentu. Zapłaci nam pani po cztery od sta na rok.

Helence łzy w oczach stanęły. Nawet tę drażliwość przewidziano, uszanowano i usunięto. Ci szorstcy ludzie znali najsubtelniejsze odcienie uczuć.

– Ach! – szepnęła – jacyż wy dobrzy jesteście! Zaledwie wierzyć mogę, że pan, dla którego czas jest bardzo drogi, zwłaszcza teraz, w porze najważniejszej dla czynności handlowych i ogrodniczych, chciałeś to zrobić dla mnie… dla rodziców moich – dodała poprawiając się.

– Ale pani nie jesteś dobrą, panno Heleno, bo od kilku minut, jak tu jestem, nie przywitałaś się jeszcze ze mną.

Helenka podała mu obie ręce, nie mówiąc ani słowa, ale w oczach jej Andrzej musiał wyczytać, co mu powiedzieć chciała, bo schylił się i obie ręce, te ręce, które znały już, co jest trud, i zarobiły sobie na cześć jego, do ust przycisnął.

Lekki rumieniec oblał twarz dziewczęcia i ogarnęło ją dziwne wzruszenie, podobne do uczucia nagłego a wielkiego szczęścia. On ją szanował, on ją cenił… Czuła, że posiadała jego przyjaźń, wiarę i zaufanie.

– Bądź pan łaskaw usiąść – przemówiła – dopóki jest jeszcze na czym siedzieć, a ja pójdę zawiadomić rodziców o przybyciu pana.

Pani Orecka obtarła natychmiast oczy, przejrzała się w lustrze i poprawiwszy czepeczka, poszła przyjąć gościa, ale pan Marcin, choć musiał słyszeć, co w drugim pokoju mówiono, zachował się tak, jakby nic nie słyszał. Nie odwrócił ani na chwilę oczu od obrazu i odmawiał dalej koronkę do Przemienienia Pańskiego, tylko w źrenicach zamigotały mu jakieś blaski.

Ludzie tymczasem wynosili ciągle rzeczy na rynek i pokoje opróżniły się zupełnie. Zostały tylko łóżka, pościel, parę lichych krzeseł, trochę bielizny i po dwie sztuki wierzchniej garderoby. Ofman, który przyszedł sam sprawdzić, czy wszystkie wartościowe przedmioty zostały zabrane, chciał kazać zabierać pościel i łóżka, ale Helenka pokazała mu książkę z ustawami sądowymi, kupioną przez siebie w H. u antykwariusza, a w niej ustęp orzekający, że te przedmioty, jak również i obrazy, do nabożeństwa służące, są nietykalne. Gdy Ofman wyszedł, Helenka zbliżyła się do Andrzeja i rzekła tonem prośby gorącej:

– Zrób pan to dla mnie i odkup w moim imieniu fotel mego ojca i kanapkę matki. Oni się tak do tych sprzętów przyzwyczaili, że nie umieliby się bez nich obejść.

– Dobrze – odrzekł Andrzej i wyszedł zaraz.

Gdy przybył na rynek, licytacja rozpoczynała się właśnie. Przy stole, na którym leżały papiery, pióra i stał kałamarz, zasiadł komisarz sądowy, dawniej komornik, we fraku, ze srebrnym łańcuchem na szyi ozdobionym dużym medalem. Obok niego stało dwóch policjantów, a woźny magistratu trzymał papier zawierający spis przedmiotów z oznaczonymi przy nich cenami. Ofman stał przy komisarzu i coś z nim rozmawiał półgłosem. Grupę tę otaczał liczny tłum osób płci obojej, złożony przeważnie z Żydów. Przypatrywali się oni rozstawionym sprzętom państwa Oreckich, dotykali rękami aksamitów, kiwali głowami, cmokali językami i szeptali między sobą, a robotnicy patrzący z daleka na te oględziny mówili:

– Patrzcie, jak Żydy ostrzą sobie zęby na te graty. Oni wszystko zakupią!

Najczynniejsza i najruchliwsza była stara Mośkowa, ta sama, którą niegdyś pan Marcin przyjął pod swój dach po spaleniu. Handlowała ona zawsze zapałkami, ale od kilku dni bardzo zaniedbała swoich kundmanów82, zajęta jakimiś ważnymi sprawami. Biegała ona teraz między swymi współwyznawcami, od jednego do drugiego, szwargotała, machała rękami i była tak czynną, jak jej jeszcze nikt nigdy nie pamiętał: w peruce83 przekrzywionej na bakier, czerwona, zadyszana ocierała rękawami pot z czoła.

– Ta Żydowica musi mieć pieniądze i tylko udawała biedną – mówili dawni robotnicy pana Oreckiego. – Zobaczycie, że sama kupi połowę. Oczy jej aż się świecą z chciwości.

Zegar ratuszowy wydzwonił godzinę dziesiątą, a dźwięk jego poważny i niemal uroczysty dał hasło rozpoczęcia licytacji. Woźny włożył okulary, rozwinął dużą kolorową chustkę, wytarł nos głośno, odchrząknął i zaczął wywoływać głosem donośnym:

– Toaleta orzechowa rzeźbiona, z lustrem, mało zniszczona, rubli srebrem pięć.

W tłumie dał się słyszeć lekki szum – rzekłbyś, że fala wzburzona zakołysała się i ucichła.

– Rubli srebrem pięć – powtórzył głośniej woźny, zdziwiony nieco tym zachowaniem się licytantów. – Kto da więcej?

Milczenie.

– Rubli srebrem pięć! Wcale nie zniszczona, z blatem marmurowym! – wołał spoglądając po zgromadzonych.

Nikt się nie odezwał.

– Bierz pan co innego! – krzyknął Ofman – toaletę można później licytować. Weź pan kredens.

Powtórzyła się ta sama formalność. Tłum zaszumiał, poruszył się na prawo i na lewo niby fala, która chce coś pochłonąć i cofa się nagle w biegu – i zamilkł. Namiętności były, ale musiały się powstrzymać.

Stała się rzecz dziwna, niesłychana, rzecz, jakiej podobnej nie pamiętano, odkąd miasteczko było miasteczkiem… nikt nie chciał kupować rzeczy pana Oreckiego. Jeden tylko młody Żydziak, któremu na widok szafy staroświeckiej, ozdobionej brązami, zaiskrzyły się oczy, odezwał się półgłosem i nieśmiało, ale Mośkowa uderzyła go najprzód w kark z całej siły, a potem w plecy, wołając:

81kraść kogoś (daw.) – okradać kogoś. [przypis edytorski]
82kundman (daw., z niem. Kunde) – klient. [przypis edytorski]
83stara Mośkowa (…) w peruce – w daw. Polsce religijne Żydówki, mężatki i wdowy, goliły głowy, a ludziom pokazywały się w peruce lub, jeśli nie miały na nią pieniędzy, w chustce na głowie. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud