Tasuta

Księżniczka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– Ty łajdak, ty gałgan, zamknij gębę! Czyś ty już zapomniał, kto cię schował w swoim domu przed pijanymi chłopami, co ci powybijali szyby w sklepie84, wtenczas, kiedy to pierze latało w powietrzu jak śnieg, a ulice i dachy były od niego białe? Kto ci jeść dawał przez tydzień i twoim dzieciom, co? Ty gałgan!

I przyłożyła mu jeszcze na plecy parę tak wymownych argumentów, że zamilkł i nie odezwał się więcej.

Licytacja okazała się niemożliwą wobec takiego usposobienia publiczności. Ofman biegał wściekły, pienił się ze złości, krzyczał, ale był bezsilny. Pozostawało mu tylko otaksowanie rzeczy przez biegłych i zabranie ich do siebie – ale na to nie miał nawet dostatecznego pomieszczenia i musiał je tymczasem odstawić swoim kosztem na powrót tam, skąd zostały zabrane.

Gdy Andrzej zawiadomił o tym rodzinę Oreckich, pan Marcin odmawiał jeszcze swoją koronkę i nie ruszył się z miejsca, tylko mu na twarz schorzałą wystąpiły rumieńce, a głos nabrał jeszcze większej siły i uroczystości, gdy mówił:

– Jezu Nazareński, Królu Żydowski, jakeś się przemienił przy chwalebnym zmartwychwstaniu świętego Ciała Twego, gdy pogrążoną w boleściach i smutku Matkę Twoją Przenajświętszą pocieszyłeś, tak przemień wszystkie boleści i utrapienia moje.

Zaturkotało znowu przed domem, a Helenka spojrzawszy w okno zawołała:

– Ojcze, ojcze! pan Tecki przyjechał…

Pan Marcin kończył teraz swoją koronkę. Pochylił głowę do samej ziemi i chwilę pozostał w tej postawie, potem wstał, wyprostował się, a twarz jego promieniała.

– Marcinie – przemówił Tecki wchodząc i wyciągając do niego ręce – Marcinie, przebacz i zapomnij! Przyjechałem zapłacić. Pożyczyłem pieniędzy, żeby ci wynagrodzić krzywdę, którą ci wyrządziłem. Twoja córka powiedziała mi, że jestem zbrodniarzem, i nie mogłem tego znieść, bo poruszyła we mnie wszystkie głosy sumienia. Marcinie, gdyby było więcej takich dzielnych kobiet jak ona, byłoby mniej takich mężczyzn jak ja!

Pan Marcin mocno dłoń Teckiego uścisnął i rzekł zwracając się do żony:

– Czy nie mówiłem imości, że Pan Bóg nas nie opuści?

Na progu nowego życia

XXXI

Andrzej odjechał tego samego dnia, bo nie mógł bawić dłużej, ale Helenka została jeszcze cały tydzień u rodziców, a gdy ten minął, powrót jej do Warszawy nie był w niczym podobny do owego niefortunnego przyjazdu w zimie. Teraz wszyscy ją witali życzliwie i serdecznie, nie wyjmując nawet Franciszka i Kunegundy. Energia, jaką rozwinęła dla ratowania ojca, i wysiłki, na jakie się zdobywała, zaskarbiły jej do reszty serca tej twardej rodziny. Pan Radlicz powiedział jej, że teraz chętnie nazwałby ją swoją córką, panny nie szczędziły jej objawów życzliwości, pani Radliczowa powiedziała głośno, że panna Orecka stanie się kiedyś dzielną kobietą – a ta pochwała w jej ustach, tak skąpo udzielających pochwał, miała wielkie znaczenie.

W lecie ruch w handlu nasionami ustał i osoby zajmujące się ekspedycją musiały sobie aż do jesieni znaleźć gdzie indziej robotę, ale Helenka, zajmująca się oprócz ekspedycji rachunkami, miała ciągle zajęcie. Spisywała inwentarz pozostałych nasion, odliczała po kilkadziesiąt ziarn85 każdego gatunku do wysiewu próbnego, który miał wykazywać ich siłę kiełkowania i zdecydować, czy mają pójść jeszcze w handel, a więc żyć, czy też zostaną wyrzucone – więc na zagładę skazane. Przygotowywała też nowy katalog i wyręczała w niektórych łatwiejszych czynnościach biurowych i korespondencji panów Radliczów, ojca i syna, z których pierwszy, jako zamożny przemysłowiec i obywatel dobrze rozumiejący potrzeby i interesa swego społeczeństwa brał czynny udział w wielu instytucjach publicznych, a drugi trudnił się ogrodnictwem. Powierzywszy dozór nad cieplarniami swemu pomocnikowi, Andrzej spędzał większą część czasu na wsi u dziadka, gdzie na wielką skalę prowadzono hodowlę nasion. Helenka wiele godzin przepędzała sama jedna w kantorze, ale co niedziela i co święto jeździła z całą rodziną na wieś. Zboża i jarzyn gospodarczych uprawiano tam tylko tyle, ile było potrzeba na użytek miejscowy, a całe pola obrócono pod hodowlę nasion. Piękny był widok tych kwitnących pól, wyglądających jak olbrzymie kobierce utkane z tysiącznych kwiatów – barw o tyle różnych i bogatych, o ile stać na to przyrodę, szczodrą rozdawczynię tych przepychów. Kobierzec ten ulegał czarownym przemianom, bo jak za potrząśnieniem kalejdoskopu, nowe, nie widziane przedtem ukazują się kombinacje, tak tam każdy miesiąc, każdy tydzień nową zmianę przynosił. Przekwitły jedne kwiaty, na ich miejsce wystąpiły inne; przemiana odbywała się bez przygotowań żadnych. Rzekłbyś, że wieszczka jakaś dobra potrząsnęła swym niewyczerpanym nigdy rogiem obfitości i nowe z niego posypały się barwy, nowe kosztowności, nowe kwiaty. Helenka z rozkoszą chodziła między grzędami, roznoszącymi dokoła woń upajającą; była to prawdziwa biesiada dla jej wrażliwej, na wskroś poetycznej natury. Tu wabią grzędy astrów różnobarwnych, ubranych w tęcze, tam migocą jak klejnoty Golkondy86 świetne zagony mieczyków, wdzięczny a figlarny tłum stroiczek, bratków, polegnatek, stokrotek, lnianek i setek innych kwiateczków, jak fale opalów, migocących w południowym słońcu.

W czasie sprzętu87 cała rodzina robiła sobie dwutygodniowe wakacje, do których włączono i Helenkę; pomagano na pół żartem, pół serio zbierać nasiona, łuskać je, suszyć. Co się przy tym najeżdżono wozami, ile podwieczorków zjedzono na świeżym powietrzu, a jaki wszyscy mieli dobry apetyt, trudno wypowiedzieć! Jedna tylko Wanda pracowała naprawdę. Dla niej była to prawdziwa kampania, bo ogień pod kotłami, w których gotowały się soki lub owoce w syropie na konfekty, prawie nie ustawał. Była tak czynna, że literalnie nie miała chwili czasu na wypoczynek.

Życie na wsi bardzo dobrze oddziałało na organizm panny Oreckiej: cera się poprawiła, kształty wypełniły, humor był zawsze dobry, a umysł swobodny i wesoły. Zawód, doznany z powodu Stefana, nie zostawił wielkiego śladu w jej sercu: ból był chwilowy, rana niegłęboka, więc też zagoiła się prędko. Przekonała się Helenka, że kochała raczej głową niż sercem człowieka, którego wartości wewnętrznej nie znała, a który ją olśnił powierzchownymi tylko przymiotami – bo nawet dopóki wierzyła, że ją kochał, miłość ta nigdy nie napełniała ją taką dumą i zadowoleniem, jak teraz przyjaźń Andrzeja. Jego wyższość nad sobą czuła na każdym kroku; jego rozum, energię i siłę woli ciągle zmuszona była podziwiać. Tylko do uczuć tkliwszych, do uczucia miłości, na przykład, ten człowiek nie zdawał się być zdolnym – i Helenka mówiła sobie, że serce jego pewnie nigdy nie uderzy dla kobiety. Zajęty ciągle swoją pracą i myślący o wielkich celach nie znajdzie czasu ani miejsca na takie uczucie.

Swobodne to i prawie szczęśliwe życie zakłóciła rzecz drobna na pozór: Helenka dowiedziała się od Wojciecha, że robotnik, wydalony przez Andrzeja za próżniactwo, zjawił się znowu we wsi – a chociaż nie przychodził już dopominać się jałmużny, sam fakt, że tu był znowu, poruszył ją do głębi. Przypomniała sobie jego groźbę, jego wzrok tchnący nienawiścią i ogarnęła ją trwoga. Od dnia, gdy się o tym dowiedziała, nie miała ani chwili spokoju, a każda dłuższa nieobecność Andrzeja nasuwała jej przypuszczenie, że mu się stać musiało coś złego. Serce jej biło z obawy i nie uspokajało się dopóty, dopóki znane kroki nie dały się słyszeć w sieni.

„Jest zacny, szlachetny – mówiła do siebie, tłumacząc się przed sobą z tego dziwnego usposobienia – więc szkoda by go było, gdyby miał ulec jakiemu wypadkowi z ręki złego człowieka”.

Nie opowiadała jednak o swoich obawach nikomu; coś zamykało jej usta.

„Powiedzą, że jestem dziecinna” – myślała.

Jednego wieczora robotnicy od dawna już zeszli z pól, cisza zaległa na plantacjach, a Andrzej nie wracał; podano wieczerzę, a Andrzeja nie było. Helenkę w tym dniu gorsze dręczyły przeczucia niż kiedykolwiek: wymówiła się bólem głowy i wyszła do ogrodu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.

 

Bezwiednie niemal skierowała się w stronę, skąd można było widzieć powracającego. Idąc, zrywała rosnące nad brzegiem rabat bratki, kwiaty, które on lubił najwięcej i których wiązkę ofiarował jej niedawno, jako symbol łączącego ich oboje braterstwa. Słońce już zaszło, tylko ostatnie jego blaski paliły się jeszcze na widnokręgu: w krzakach i gąszczach drzew zaczynało już być mroczno. Powietrze po dniu upalnym przyjemne było i orzeźwiające; lekki wiatr chłodził gorące czoło dziewczęcia i poruszał gałęziami drzew, które wydawały czasami szmer cichy, podobny do głębokiego, przeciągłego westchnienia.

Stary Wojciech kręcił się jeszcze po ogrodzie ze swoją koneweczką i gderał pod nosem na teraźniejszych ogrodników, którym się zdaje, że są mądrzy dlatego, że książki czytają – a nie wiedzieliby, jak co zrobić, gdyby on im tego nie powiedział – a gderanie to przerywał sobie pośpiewywaniem swoich starych, ulubionych piosneczek. Chwilami staruszek rzucał figlarnym okiem na pannę Orecką z taką miną, jakby chciał mówić:

„Wiem coś, ale nie powiem”.

Idąc koło parkanu Helenka usłyszała szmer ostrożny, jakby się kłoś skradał, i zadrżała. Przyłożyła oko do szpary w parkanie i zobaczyła twarz widzianą raz tylko, ale niezapomnianą, twarz chudą, bladą, ze złowrogo błyszczącymi oczyma. A więc nie myliły ją przeczucia, człowiek ten miał złe zamiary, bo dlaczego tu przyszedł, kiedy wiedział, że jest ścigany przez policję? Dlaczego narażał się na schwytanie? Czemu się skradał tak cicho pod parkanem? Być może, że przyszedł tylko odwiedzić swoją żonę, wyrobnicę, mieszkającą niedaleko, ale któż mógł zaręczyć, że nie po co innego przyszedł? Wyobraźnia przedstawiła jej oczom Andrzeja leżącego we krwi i bez życia, a widok ten obudził w jej sercu taką boleść, taką rozpacz niemal, że zdumiona tym zjawiskiem, z trwogą zadała sobie pytanie, co to znaczy i dlaczego ten człowiek tak bardzo ją obchodzi? Nie znalazła odpowiedzi ani w milczących niebiosach, ani w cichym szumie drzew, tylko serce jej rzucało się w piersiach gwałtownie. Krwawy rumieniec oblał jej czoło, twarz i szyję. Po boleści poznała, że go kocha, a odkrycie to uczyniło ją bardzo nieszczęśliwą – bo on jej nie kochał. Był jej przyjacielem i bratem, ale nigdy nie okazywał jej nic więcej prócz przyjaźni; był dla niej dobry, to prawda, znalazł się przy niej w chwili najcięższej dla niej i gdy ją wszyscy opuścili, ale to było przez przyjaźń także. Nie kocha jej i nie pokocha nigdy, bo czyż kilka miesięcy temu nie mówił do swojej siostry, że nie takiej jak ona potrzeba mu towarzyszki. Wyrzucała sobie, że, wiedząc o tym, pokochała go jednak. Gdzie była wtedy jej duma, gdy pozwoliła wkraść się do swego serca tej nieszczęsnej miłości, i dlaczego pokochała właśnie tego człowieka, który był tak daleki od ideału, jaki sobie niegdyś wytworzyła – bo ani piękny, ani salonowy, ani gładki?… Dłuższe pozostawanie w tym domu wobec takiego stanu rzeczy było niemożliwe; po co miała narażać się na codzienne tortury widywania go i na uczucie upokorzenia przed sobą? Raczej oddalić się stąd co prędzej i nie widzieć go więcej, zapomnieć o nim! Czuła, że tamto uczucie dla Stefana było niczym wobec tego, że teraz dopiero kocha całą potęgą duszy.

Ale jakże oddalić się teraz, gdy mu grozi takie niebezpieczeństwo! Czyż nie lepiej poczekać jeszcze kilka dni? Opuszczenie tego domu, w którym nauczyła się myśleć porządnie, rozumieć cel życia i obowiązki swoje, było dla niej bardzo przykre – ale czyż mogła uczynić inaczej?

Usłyszała na ścieżce kroki dobrze sobie znane i chciała odejść. Teraz właśnie, gdy nie odzyskała jeszcze zwykłego spokoju, wolała go nie widzieć: ale on się zbliżał tak szybko, że mógłby dostrzec uciekającą, a to byłoby jeszcze gorzej. Przycisnęła obiema rękami serce, rzucające się w piersiach gwałtownie, i kazała mu być cicho, ale serce nie było posłuszne, wyrywało się ku temu, który nadchodził.

Andrzej szedł oglądając się na wszystkie strony, a ujrzawszy Helenkę z daleka, przyśpieszył kroku.

– Szukam pani po całym ogrodzie – rzekł uchyliwszy słomianego kapelusza. – Elżunia powiedziała mi, że pani jest cierpiącą. Czy to prawda?

W głosie jego była troskliwość i serdeczność. Helenka wsłuchiwała się uważnie w te dźwięki.

„Nie – myślała – nie kocha mnie, to jasne. Obchodzi się ze mną jak brat lub ojciec. Jakiż on dobry, że nie kochając troszczy się jednak o mnie!” – Istotnie – głowa mnie boli – odpowiedziała – ale to nic nie szkodzi, a nawet – dodała przymuszając się do wesołości – wedle teorii pańskiej, ból ten, jak każdy inny, zahartuje mnie.

– Porzuć pani te żarty – dodał porywczo trochę – masz pani dosyć hartu, dowiodłaś już tego. Nie trap pani dłużej swego przyjaciela i powiedz, co ci jest. Wyglądasz tak, jakby nie tylko fizycznie, ale i moralnie ci coś dolegało.

Helenka uczuła, że nogi pod nią drżą, i usiadła na ławce stojącej opodal. Andrzej usiadł przy niej.

„Precz z tą słabością – rzekła do siebie – skończmy lepiej od razu”. – Zgadłeś pan, jest coś, co mi dolega i w czym właśnie pragnę zasięgnąć pańskiej rady i pomocy. Nie odmówisz jej pan wszakże, prawda?

– Czy pani potrzebujesz pytać się o to? – zapytał z lekkim wyrzutem – mów pani!

– Czy pan uważasz mnie za dość już biegłą w pisaniu rachunków?

– Tak jest. Skorzystałaś pani bardzo wiele i mogłabyś już sama książki prowadzić.

– Czy pan przypuszcza, że z tą moją znajomością mogłabym dostać miejsce88 gdzie indziej?

– Tak sądzę – odrzekł dziwiąc się temu, co słyszał – ale dlaczego pani o to pyta?

– A więc zrób pan to dla mnie i zarekomenduj mnie Domowi Handlowemu w H., z którym ciągłe macie stosunki. Muszę opuścić dom państwa…

– Co to znaczy! – zawołał głosem lekko zmienionym – chcesz nas pani opuścić tak nagle, gdy wczoraj jeszcze mowy o tym nie było? Co się takiego stało? Czy panią kto obraził?

– Nie, panie Andrzeju, wszyscy są dla mnie dobrzy. I mnie będzie bardzo przykro rozstawać się z państwem, ale… ale muszę. Chcę być bliżej rodziców.

Andrzej patrzył się w twarz dziewczęcia swoim bystrym, przenikliwym wzrokiem i patrzył tak długo, jakby ją chciał na wskroś przeniknąć. Ona wytrzymała spokojnie to badanie, tylko trochę więcej pobladła – i była między nimi chwila milczenia, podczas której nie było słychać nic prócz szmeru gałęzi, poruszanych wiatrem.

– Panno Heleno – rzekł poważnie, biorąc jej rękę zimną jak lód – pani nie mówisz prawdy swojemu przyjacielowi. Tu jest jakaś inna przyczyna, którą pani widocznie ukrywasz przede mną. Czy sądzisz, że nam tak łatwo przyjdzie obejść się bez pani? Porzuć, pani, proszę, ten zamiar. Będę się starał wyjednać u ojca częstsze urlopy dla pani, a zostań z nami. Wzięłaś mnie, pani, sobie za brata i chcesz się mnie teraz pozbyć?

Gdy to mówił, stary Wojciech poszedł koło nich z grabiami w jednej ręce, a koneweczką w drugiej, śpiewając:

 
Z wysokich parnasów
niezbyt dawnych czasów,
pompatyczne nasze intenta —
którym serce płonie
ku twojej personie,
najszczęśliwsze dla mnie momenta.
Wasindźkaś89 okrutna,
srodze bałamutna;
prędzej by się skały
ubłagać mi dały.
A pfe, mościa panno, być taką!90
 

Helenka wysunęła łagodnie rękę z jego dłoni.

– Chodźmy stąd – rzekła wstając – bo czuję chłód.

Andrzej wstał także.

– Nie odpowiedziałaś mi, pani – szepnął.

– Panie Andrzeju – rzekła zatrzymując się – nie pytaj mnie pan o nic, ale chciej wierzyć, że czynię to tylko, co powinnam. Ja ufałam panu zawsze… zaufaj mi pan choć raz. Za brata pana uważać nie przestanę, jak również nie zapomnę nigdy, ile panu jestem winna. Pan rozbudziłeś moją duszę, pan wskazałeś mi prawdziwe cele życia, pan na koniec wpłynąłeś na to, że stałam się tym, czym jestem…

– I nie chcesz pani, żebym się dłużej cieszył widokiem mego dzieła, żebym dalej patrzył na rozwój pięknej duszy? O, panno Heleno, twój przyjaciel musi ci być bardzo obojętny, kiedy go tak zasmucasz!

Helenka milczała.

– Ale pani tego nie zrobisz, nie puścimy pani! Ja sam będę się temu opierał wszelkimi siłami.

Helenkę ogarnął przestrach.

– Jeżeli pan jesteś moim prawdziwym przyjacielem, jeżeli drogi jest panu mój spokój, nie będziesz się temu sprzeciwiał…

– Więc postanowienie pani jest nieodwołalne? – zapytał.

– Nieodwołalne – rzekła głucho.

– A zatem – przemówił po chwili milczenia – pozostaje mi tylko schylić głowę przed wolą pani i dopomóc do wykonania zamiaru, o ile to będzie w mej mocy. Czy pani nie zechce oprzeć się na moim ramieniu?

Chciała dać odpowiedź odmowną, ale obawiała się, aby to unikanie bliższego z nim zetknięcia nie wprowadziło go na jakie domysły, więc przyjęła ramię w milczeniu. Czas jakiś szli, rozmawiając o rzeczach obojętnych, ale rozmowa urywała się co chwila. Słychać było tylko śpiew Wojciecha:

 
Nawet i cyprysy
mają swe kaprysy,
że się przed zefirem nie ugną.
Lecz przyjdą te chwile,
że się ugną mile
i wzajem na siebie mrugną.
Wasindźkaś okrutna,
srodze bałamutna;
z wierzchu kondemnaty91,
w sercu alternaty92.
A pfe, mościa panno, być taką!
 

Helenka posłyszała szelest za parkanem i niepokój, o którym była zapomniała na chwilę, ogarnął ją na nowo. Nie wiedziała, jak postąpić – bo jeżeli mu powie o swych obawach, to on zamiast stąd odejść, zostanie właśnie i narazi się na niebezpieczeństwo. Odpowiadała na jego słowa z roztargnieniem, nareszcie nie mogąc dłużej znieść tej męczarni, rzekła:

– Panie Andrzeju, ten człowiek, któregoś pan wypędził, ten robotnik, może tu przyjść jeszcze kiedy. Widziano go podobno we wsi… Zdaje mi się, że on ma złe zamiary względem pana. Otóż… chciałam pana o tym ostrzec i prosić… żeby pan na jakiś czas przynajmniej zaniechał swoich samotnych wycieczek i nie wychodził z domu bez broni. Czy dobrze?

Mówiąc to nie patrzyła na niego. Andrzej przystanął. Nadzieja, którą już utracił, ożyła w nim na nowo. Powziął postanowienie zatrzymania dziewczęcia bądź co bądź.

– Czyż życie moje ma jakąkolwiek dla pani wartość, że żądasz tego ode mnie? – zapytał z cicha.

– Ależ naturalnie – odparła z przymuszoną swobodą – czy pan nie jesteś moim przyjacielem, moim dobrym bratem?

– Nie! – zawołał ze zwykłą sobie gwałtowną szorstkością – nie jestem bratem pani i nie chcę nim być. Mam już trzy siostry i nie pragnę czwartej! Bądź pani towarzyszką mojego życia, bądź moją żoną albo mnie odepchnij! Jestem nieprzyjacielem półśrodków. Wszystko albo nic!

Ale ona go nie odepchnęła, choć, ująwszy jej ręce, gorąco je do ust przyciskał, tylko wyraz zdziwienia przemknął po jej bladej twarzy. Byłaż to rzeczywistość czy złudzenie?

 

Czyż podobna, żeby on ją kochał, on, który jej tego nigdy niczym nie dał poznać?

Podniosła ku niemu oczy.

– Ale ja jestem tylko „słabym, wątłym dzieckiem” – szepnęła – panu potrzeba innej towarzyszki… sam pan to powiedziałeś…

– Nie karz mnie, pani, za słowa nieopatrznie wypowiedziane i które odnosiły się do pani ówczesnej – mówił ze wzruszeniem – dzisiejsza, widzę to jasno, będzie mi towarzyszką, o jakiej zawsze marzyłem…

– Daj mi pan czas umocnić się w tym wszystkim, czegoście mnie nauczyli – odparła z uśmiechem. – Jeżeli mam być towarzyszką pańskiego życia, panie Andrzeju, to chcę być towarzyszką dzielną, abyś nie żałował nigdy kroku, który czynisz. Trzeba mi jeszcze zmężnieć duchem…

Obok nich przesunął się znowu Wojciech pchający przed sobą wózek i śpiewając:

 
Po wierzchu marmury,
a w sercu turtury,
a w sercu tur-tur-tur-tur-tur-tury.
Daj mi, pani, rączką,
daj, proszę, obrączkę,
niech tych tur-tur-tur nie znoszę.
Wasindźkaś okrutna,
srodze bałamutna;
nawet i turkawki
mają swe zabawki.
A pfe, mościa panno, być taką!
 

Andrzej właśnie o czymś przekonywał Helenkę, coś jej mówił po cichu, o coś prosił, gdy stanęła przed nimi pani Radliczowa.

– Nareszcie cię znajduje, moje dziecię – rzekła zwracając się do panny Oreckiej z serdeczną w głosie troskliwością. – Od godziny szukamy cię wszyscy i niepokoimy się o ciebie! Nie piłaś herbaty, skarżyłaś się na ból głowy, wyszłaś do ogrodu na chwilę tylko, a nie wracałaś do nas długo… Wysłaliśmy po ciebie Andrzeja, ale ten niedobry chłopak i zguby nie znalazł, i sam przepadł, i jeszcze trzyma cię tu na rozmowie wśród chłodu i wilgoci. O nierozważny chłopcze, czyż nie wiesz, że to jest organizm wątły i delikatny, i że co tobie nie szkodzi, ją może o chorobę przyprawić?

Helenka słuchała jej z radosnym wzruszeniem. Musiała jednak mieć dla niej trochę serca ta kobieta nie lubiąca próżnych słów i używająca ich nadzwyczaj oszczędnie, prawie skąpo, skoro się tak o nią troszczyła… Ale jak też ona przyjmie wiadomość o postanowieniu syna?

– Mateczko – rzekł uniewinniając się Andrzej – prawda, że wysłałaś mnie po pannę Helenę dawno, ale gdy się idzie szukać żony, nie wraca się tak prędko jak z pierwszą lepszą zgubą… Przedstawiam mamie moją narzeczoną.

Sędziwa kobieta stanęła zdumiona.

– Jak to, mój synu – przemówiła spoglądając kolejno na oboje – i tyż to, ty, pokochałeś tę… księżniczkę?

– Księżniczka dawno już zdjęła z głowy koronę i umie pracować jak prosta robotnica. Pokochaj ją, mateczko!

– Nie potrzebujesz mnie o to prosić, mój chłopcze. Dawno już ona zyskała moje serce… Chciałam wprawdzie dla ciebie innej żony, nie tak delikatnej, ale skoro ją pokochałeś, to szczęść wam Boże! Twoja księżniczka jest warta miłości. Helenko – dodała głosem, w którym czuć było wzruszenie – przebacz mi wszystkie ostre wyrazy, którymi cię nieraz zraniłam; czyniłam to tylko dla twego dobra, wierz mi… Uściskaj mnie, moja córko!

Wyciągnęła do niej ramiona i dwie kobiety, które z początku patrzyły na siebie tak niechętnie, złączyły się w długim, serdecznym uścisku.

Gdy wrócili do pokoju i Andrzej oświadczył siostrom, że będą miały bratową, nastąpiła ogólna radość. Jednocześnie prawie dało się słyszeć w sieni ciężkie, niepewne stąpanie, stuk kija, macanie rękami po ścianie i około klamki.

– Dziadek idzie – rzekła Wanda i pośpieszyła drzwi otworzyć.

– Czekam, czekam – mówił starzec wchodząc – i nikt mi nie przychodzi powiedzieć, czy już wróciło to dziecko. Zapomnieliście o starym! No, jakże, czy jeszcze ją głowa boli? Gdzie ona jest, ta mała?

– Już wyzdrowiała – odrzekła Wanda wesoło. – Zbliż się do dziadka, Helenko, żeby się mógł przekonać, żeś zdrowa i cała. Ale nasz Andrzej zachorował na serce, kochany dziadku: żeni się.

– Z nią? Wojciech to już dawno przepowiedział. Niech wam Bóg błogosławi, moje dzieci. Nie mówię: bądźcie szczęśliwi, bo szczęście wasze od was samych zależy, ale wam życzę, żebyście nie zapominali ani na chwilę, że jest dokoła was pełno takich, którzy cierpią… Żebyście zakładając rodzinę pamiętali, że ona jest tylko cząstką większej rodziny, której sprawy mają wam być droższe niż wasze własne – i abyście, kiedyś, jak ja, zstępowali w grób z wiarą w swoje ideały.

Młodzież słuchała tych słów ze czcią i wzruszeniem, a po jego odejściu spędziła jeszcze kilka godzin na rozmowie, której przedmiotem było układanie planów na przyszłość. Wszyscy byli ożywieni; jedna tylko Wanda, tak pogodna zawsze, zamyślała się częściej i wyglądała na bardzo znużoną.

– Czy ona nie chora? – spytała Helenka Andrzeja, zwróciwszy na to jego uwagę.

– Nie – rzekł potrząsając głową – tylko jutro przypada rocznica śmierci jej narzeczonego. My zapomnieliśmy o tym, ale ona pamięta…

Helence łzy w oczach stanęły. Dzień jej szczęścia był dniem bolesnych wspomnień dla Wandy. Wyrzucała sobie prawie, że się czuła szczęśliwą.

Gdy wszyscy powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się na spoczynek, Helenka, która już pacierz zmówiła i zaczęła się rozbierać, przypomniała sobie, że zostawiła w jadalnym pokoju swoje bratki, zapomniawszy je w wodę włożyć. Chcąc tam się jednak dostać, trzeba było przechodzić przez pokój Wandy. Zarzuciła na siebie okrycie i poszła do niej, wiedząc, że jeszcze nie śpi, bo nie miała zwyczaju kłaść się bardzo wcześnie; czytywała co dzień do późna. Przed drzwiami pokoju jednak Helenka zatrzymała się. Usłyszała gwałtowne łkanie, a wśród tych łkań wymawiane imię Jerzego z rozpaczą, namiętną tęsknotą.

– Ach – szepnęła – więc ta spokojna, pogodna zawsze kobieta cierpi jednak czasami jak prosta śmiertelniczka! Byłam pewna, że czas złagodził jej boleść, a ona nosi ciągle w sercu krwawiącą się ranę i żyje z nią, chodzi, pracuje… Jutro, choć to dzień jeszcze boleśniejszy dla niej, okaże wszystkim twarz spokojną i nikt nie domyśli się nawet, co się z nią działo w tej chwili. Jakaż olbrzymia siła mieszka w jej piersi!

Oddaliła się na palcach i wróciła do siebie, ale zaledwie otworzyła drzwi, ujrzała na ścianie odblask łuny. Spojrzała w okno i zobaczyła, że płomienie wydobywały się z dużego drewnianego budynku, w którym był skład nasion. Rozległy się okrzyki: Gore, gore! – i w jednej chwili cały dom zerwał się do ratowania, a po dziedzińcu ludzie zaczęli biegać w tę i ową stronę. Wkrótce znalazły się drabiny, sznury, sikawki, bo wieś była dobrze zaopatrzona pod tym względem, i strumienie wody trysnęły w górę, ale już było za późno. Płomienie, z początku wydobywające się pojedynczo spod dachu, zlały się w jedną wielką pochodnię, bo materiał złożony tam wysuszony był doskonale i palił się jak słoma. Nie było już nawet mowy o uratowaniu go. Cała energia ratujących pod przewodnictwem Andrzeja zwróciła się teraz na obronę sąsiednich budynków, żeby ognia do nich nie dopuścić. Cały tegoroczny zbiór nasion, przedstawiający wartość kilkunastu tysięcy rubli, spłonął ze szczętem. Była to znaczna klęska! Nikt nie spał tej nocy.

Pana Radlicza nie było na wsi, przyjechał dopiero nad ranem, gdy już ogień zupełnie ugaszony został. Dowiedziawszy się o wszystkim nie okazał ani zdziwienia, ani gniewu; potrząsnął tylko głową. Pokazano mu też paczkę zapałek i duży zwitek pakuł, znaleziony nie opodal miejsca pożaru; były to dowody, że pożar powstał z podpalenia, nie z przypadku. Kto się tego dopuścił, nietrudno było zgadnąć, bo byli tacy, co go widzieli wieczorem kręcącego się koło budynków, i tacy, co słyszeli, jak się odgrażał w karczmie, że puści z dymem Radliczów.

– Nie tyle mnie boli strata materialna, ile nędza moralna tego człowieka – rzekł posępnie pan Radlicz – ile niedola tych ciemnych, biednych mas… Światła brak, światła! Ale światła rozpalone w różnych punktach gasi jakby naumyślnie wiatr nieprzyjazny i zasypuje popiołem… Nie jest to jednak powód do opuszczenia rąk, przeciwnie, należy światła nieustannie rozpalać, chociażby ciągle gasnąć miały; nawet owe krótkie błyski między rozpalaniem a zgaśnięciem zdadzą się na coś. Do ciebie to mówię, Wandziu. Mam i ja dla was niewesołą nowinę. Dom Handlowy S…ling i Spółka, w którym mieliśmy ulokowane nasze kapitały, zbankrutował! Jesteśmy prawie zrujnowani!

Wiadomość ta sprawiła silne na wszystkich wrażenie: syn, milcząc, patrzył w ziemię; Andzia i Elżunia zalewały się łzami – jedna tylko Wanda wysłuchała nowiny tak spokojnie, jak gdyby jej nie dotyczyła wcale. Wzięła ze stołu słomiany kapelusz i wyszła.

„Mój Boże – pomyślała sobie Helenka patrząc na panią Radliczową, której ręce, trzymające jakieś klucze, drgnęły i zacisnęły się kurczowo – co to za cios dla tej kobiety, tak oszczędnej i tak dumnej ze swego bogactwa zdobytego w pocie czoła; ona pewnie teraz wybuchnie namiętną boleścią…”

Ale pani Radliczowa zapanowała nad sobą, patrzyła ona na swoje dzieci, a czoło jej pomarszczyło się w ostre fałdy.

– Nie wstydże wam tak upadać na duchu! – przemówiła surowo. – Strata majątku jest rzeczą przykrą, ale nie jest przecież nieszczęściem! Zanim doszliśmy do zamożności, byliśmy ubodzy i wiemy, że ubóstwo nie jest niczym strasznym: znamy się z nim dobrze – choćbyśmy nawet wszystko stracili, powitamy je tylko jako dawnego dobrego znajomego. Nie mieliśmy nic i dorobiliśmy się; dorobimy się i teraz. Wówczas mieliśmy tylko dwie głowy i dwie pary rąk, a teraz mamy siedem głów i siedem par rąk, dom w Warszawie, grunta na wsi, mamy dobre imię u ludzi i doświadczenie, którego nie mieliśmy wówczas, a które uchroni nas od błędów i omyłek. Wytrzymaliśmy dużo, wytrzymamy i więcej jeszcze. Czyż nie hartowałam was? Czyż nie przyzwyczajałam do trudów i niewygód? Podnieście głowy, bo pomyślę, że wychowałam umysły tchórzliwe!

Helenka słuchała nie wierząc własnym uszom. I to mówiła ta sama kobieta, która cerowała pończochy, zbierała skrzętnie sznurki, papiery, kawałki chleba i strofowała służbę o drobne uchybienia? Postać jej niewielka, choć barczysta, zdawała się rosnąć coraz wyżej, wyżej i wyżej, w miarę, jak mówiła, a twarz zawsze surowa, piękną była wyrazem siły i męstwa. Helenka nie przypuszczała, że w tej oszczędnej gospodyni bije serce tak bohaterskie, tak dzielne i umiejące dźwigać zesłabłych.

Pan Radlicz wstał i przycisnął żonę do piersi.

– Elżbieto – rzekł – powiedziałaś to samo, co ja chciałem powiedzieć. Dzięki ci. Nosisz męską głowę na barkach kobiety!

– Mateczko, mateczko! – wołały dzieci otaczając ją – my nie lękamy się widma niedostatku. To była tylko chwilowa słabość, chwilowy przystęp żalu, bo ponieść tyle trudów i stracić owoc w jednym dniu to trochę boli… Nie gniewaj się na nas, mateczko!

– Mateczko – mówił syn obejmując ją tkliwie – ja kocham bardzo moją przyszłą żonę, ale ty, mateczko, jesteś i będziesz zawsze moim ideałem!

– I moim – dodała Helenka całując jej ręce. – Czy wasza matka płakała kiedy? – spytała po chwili półgłosem narzeczonego.

– O, i nieraz – odpowiedział zamyślając się. – Płakała, gdy nasz dziadek, wróciwszy z dalekiego kraju, macał rękami ściany swojego starego domu, którego już nie mógł widzieć, płakała, gdy Jerzy umarł; płakała, gdy bliski jej krewny, człowiek pięćdziesięcioletni, który w jednej parafii przez trzydzieści lat pełnił obowiązki kapłańskie, musiał iść na tułaczkę z żoną i dziećmi93; płakała, gdy dwunastoletni synek naszej ciotki kołatał do wszystkich z kolei gimnazjów w Warszawie, nie mogąc się dostać do żadnego dla braku miejsca94, bo na piętnaście miejsc próżnych bywało pięćdziesięciu i więcej kandydatów – i płakała, gdy garstki pijanych włóczęgów i obałamuconych dzieci rozbijały bezkarnie po ulicach Warszawy sklepy żydowskie95 i niszczyły ich mienie…

Wanda nieobecna przy tej rozmowie weszła teraz do pokoju, prowadząc za rękę dwoje dzieci z konopiastymi włosami.

– Ojcze – rzekła zwracając się do pana Radlicza – to są dzieci tego, który podpalił. Po tym, co dzisiaj zrobił, zostanie niezawodnie schwytany i nie będzie mógł troszczyć się o swoją rodzinę. Jego żona jest chora i nie może pracować; dzieci nędzne i wygłodniałe. Zabrałam ich wszystkich tutaj: gdy wyleczę kobietę, dam jej sposób do pracy, a dzieci wychowam na porządnych ludzi. Starczy mi na to czasu. Powiedziałeś, ojcze, że trzeba rozpalać światła; sądzę, że dobrze zrobię dając trochę światła i trochę ciepła tym biedakom…

84kto cię schował w swoim domu przed pijanymi chłopami, co ci powybijali szyby w sklepie, wtenczas, kiedy to pierze latało w powietrzu jak śnieg, a ulice i dachy były od niego białe – opis pogromu Żydów. Fala pogromów przetoczyła się przez zachodnią część Imperium Rosyjskiego w latach 80. XIX w. W pogromie warszawskim w Boże Narodzenie 1881 r. ucierpiało ok. 10 tys. Żydów, wiele biedniejszych rodzin straciło cały swój majątek, zdarzały się też pobicia i zabójstwa. [przypis edytorski]
85ziarn – dziś raczej: ziaren. [przypis edytorski]
86Golkonda – daw. miasto i forteca w płd. części Indii, położone w pobliżu kopalń diamentów i słynące z bogactwa; w XVI w. było niepodległym państwem, w 1687 r. zostało zdobyte i zniszczone przez armię Wielkich Mongołów. [przypis edytorski]
87sprzęt – tu: żniwa, zbiory dojrzałych upraw. [przypis edytorski]
88miejsce – tu: posada, zatrudnienie. [przypis edytorski]
89Wasindźkaś okrutna (daw.) – jest pani okrutna. [przypis edytorski]
90Z wysokich parnasów (…) A pfe, mościa panno, być taką! – jedna z wersji tradycyjnego poloneza staroszlacheckiego. [przypis edytorski]
91kondemnata (daw., z łac.) – wyrok sądowy. [przypis edytorski]
92alternata (daw., z łac.) – tu: odmiana, zmienność. [przypis edytorski]
93płakała, gdy bliski jej krewny, człowiek pięćdziesięcioletni, który w jednej parafii przez trzydzieści lat pełnił obowiązki kapłańskie, musiał iść na tułaczkę z żoną i dziećmi – mowa o księdzu unickim, szykanowanym przez władze carskie w zaborze rosyjskim. Kościół unicki (greckokatolicki) powstał na terenie Polski w 1596 r. w wyniku unii brzeskiej, łączył prawosławny obrządek i tradycję (w tym zwyczaj zakładania rodzin przez księży) z podporządkowaniem władzy papieża. Rząd rosyjski dążył w XIX w. do przywrócenia prawosławia na terenie dawnej Polski. [przypis edytorski]
94synek naszej ciotki kołatał do wszystkich z kolei gimnazjów w Warszawie, nie mogąc się dostać do żadnego dla braku miejsca – jedną z form represji za dążenia niepodległościowe Polaków było zamykanie szkół. [przypis edytorski]
95płakała, gdy garstki pijanych włóczęgów i obałamuconych dzieci rozbijały bezkarnie po ulicach Warszawy sklepy żydowskie i niszczyły ich mienie – nawiązanie do pogromu warszawskiego, który miał miejsce w Boże Narodzenie 1881 r. Zabito wówczas 2 osoby, 24 zostały ranne, 1000 rodzin straciło środki do życia, zniszczono mienie 10000 Żydów. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud