Tasuta

Księżniczka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

IX

Druga godzina dochodziła na zegarze w jadalnym pokoju, gdy Helenka schodziła ze schodów, ubrana w niebieską jedwabną suknię, przybraną aksamitem. U szyi i rąk były obszycia pajęczej delikatności, dodając tej toalecie elegancji lekkiej a wytwornej, podczas gdy długi ogon dodawał jej powagi. Była to suknia, otrzymana w podarunku od matki jednocześnie z balową, aby pasowana na dorosłą pannę jedynaczka miała na publiczne występy galowy mundur, odpowiedni swej nowej godności. Trzeba przyznać, że w sukni tej, w której, mówiąc nawiasem, mogłaby śmiało ukazać się na tańcującym wieczorku, było jej bardzo ładnie. Barwa niebieska odbijała dobrze od przeźroczystej cery, a rzucając na twarz pewien odcień niebieskawy, podnosiła jeszcze jej idealny charakter. Na zakręcie schodów posłyszała głosy dwóch osób rozmawiających na dole i wydało jej się, że słyszy wymówione swoje nazwisko. Wiedziona iście kobiecą ciekawością zatrzymała się, wychyliła się za poręcz i zobaczyła kawałek sukni kobiecej oraz czarną głowę, pokrytą krótko przystrzyżonymi włosami, sterczącymi jak szczotka.



– Jakże ci się podoba panna Orecka? – pytał głos należący, jak się zdawało, do Elżuni.



– Ładna laleczka – odrzekł z lekceważeniem Andrzej.



– Tylko tyle?



– Cóż chcesz, żeby powiedzieć więcej o osobie, którą się raz tylko przez godzinę widziało? Zdaje mi się, że nasz ojciec za wiele sobie po niej obiecuje. Zamiast pomocy, będziemy z niej mieli zawadę w kantorze; wygląda na osobę żyjącą tylko fantazją i lubiącą marzyć o niebieskich migdałach, a o pracy porządnej i systematycznej nie mającą najmniejszego pojęcia.



– Mój drogi, uprzedzasz się. Samo to, że przyjechała do nas, mówi o niej zupełnie co innego. Dla mnie jest ona sympatyczna: piękna, dystyngowana, delikatna i wygląda na dobrą.



– Przymioty to bardzo powierzchowne, siostrzyczko. Oprócz piękności, delikatności i dystynkcji szukamy jeszcze czegoś więcej w kobiecie, bo i dobroć sama, jeżeli nie jest rozumnie pojętą, może być szkodliwą. Zresztą panna Orecka pokaże sama wkrótce, czym jest. Przyznam ci się, że razi mnie zbyteczna elegancja w jej ubiorze. Żadna z was na wizytę nie ustroiła się jeszcze w tyle świecideł, co ona na podróż.



– To prawda! – zauważyła Elżunia.



– Widocznie ilością złota chce podnieść wartość swej osoby, a już grzywka, którą nosi, okazuje jawną pretensję – mówił dalej. – Trzeba nie mieć za grosz smaku estetycznego, żeby zakrywać czoło, tę najszlachetniejszą część twarzy, będącą siedliskiem myśli. Najpiękniejsza twarzyczka szpeci się tym sposobem, bo przybiera kształt nieforemnego trójkąta i przypomina kudłate pieski pokojowe z rasy pinczerów. Gdy widzę kobietę z czołem przysłoniętym, z góry mam o niej niekorzystne wyobrażenie: przypuszczam, że chce coś ukryć i obawia się, aby jej myśli nie wyczytano. Dlaczego wy grzywek nie nosicie? Bo jesteście dziewczętami rozumnymi. Wasz ubiór jest skromny, ale pełen smaku; wasze czoła są tak jasne i pogodne jak wasze myśli.



– Ach, ty pochlebco!



Mówili jeszcze coś, ale Helenka miała dosyć tego, co słyszała. Zdziwienie, oburzenie, gniew napełniały ją kolejno. Więc to o niej odzywano się w ten sposób? O niej? To nie do uwierzenia! Ją, której piękność zwracała powszechną uwagę, gdziekolwiek bądź się ukazała: ją, którą dwa tygodnie temu jednogłośnie obwołano królową balu, porównano w tej chwili do kudłatego pinczera?… I śmiał to uczynić człowiek brzydki jak grzech śmiertelny! Było to niepojęte zuchwalstwo!… Czyż w ciągu dwóch dni tak zbrzydła, że nie jest do siebie podobną, czy też Warszawa wyznaje inne zasady piękna niż M. i cały powiat tego nazwiska? Nie, tak nie jest, tylko ludzie tutaj zamykają oczy na piękność, a szukają w kobiecie czegoś dziwnego, niepojętego, niezrozumiałego dla niej – skoro podług słów Andrzeja dobroć nawet nie wystarcza. Ale jeżeli dobroć i piękność nic nie znaczą, to cóż będzie mieć wartość i znaczenie? Chyba świat się przewraca do góry nogami? „Ładna laleczka”… z jakim to lekceważeniem było powiedziane. Ach! pomawiał ją o brak smaku, ją, będącą wzorem dobrego smaku i wytworności dla całego miasta… Czy słyszał kto co podobnego? On to, on nie ma smaku, kiedy się na niej nie poznał.



„Boją się, żebym im nie zawadzała, zamiast pomagać – myślała z goryczą – dobra zachęta do pracy na samym początku. Co za twarde, niemiłosierne wyrazy!…”



Zdawało się Helence, że przestąpiwszy próg tego domu podbije serca wszystkich swoim wdziękiem i dobrocią, jak podbijała w M.; tymczasem na samym wstępie spotykały ją niepowodzenia. Po raz drugi już dzisiaj słyszała surowy sąd o sobie. Czuła się boleśnie zawiedzioną.



Nie mając ochoty dowiadywać się więcej nieprzyjemnych rzeczy, zeszła szybko po schodach, mniemając, że nagłym ukazaniem się swoim zmiesza i zawstydzi tego, który przed chwilą tak zuchwale o niej wypowiedzią zdanie. Omyliła się jednak; Andrzej nie doznał żadnego wrażenia na jej widok. Skłonił się chłodno i co było rzeczą niepojętą, nie patrzył wcale na jej twarz, tylko na jej ogon, a lekki, ironiczny uśmiech zarysował się przy tym na jego ustach.



„Bardzo nieprzyjemny człowiek” – rzekła do siebie, przygryzając wargi, i podniosła oczy na Elżunię; ale spostrzegła, że i ona także przygląda się jej sukni z nie ukrywanym zdziwieniem i że równocześnie brat i siostra skrzyżowali za sobą spojrzenia szybkie jak błyskawice.



Zmięszana

33

33



zmięszany

 – dziś: zmieszany.



, zatrzymała się, nie wiedząc, czy się cofnąć, czy postąpić dalej; ale Elżunia wyciągnęła do niej rękę i, witając uprzejmie, zaczęła rozpytywać, jak noc przepędziła i czy nie czuje utrudzenia po wczorajszej podróży. Helenka odpowiadała półsłówkami, myśląc ciągle, co w niej mogło dać powód do ironicznego uśmiechu Andrzejowi i do zdziwienia jego siostrze, a także, co znaczyło ich porozumienie się oczyma – a czoło jej przy tym sfałdowało się lekko. Wszyscy troje szli do sali jadalnej: panny naprzód, a Andrzej za nimi. Młodzieniec nie mógł wziąć udziału w rozmowie ani się do panien zbliżyć, bo korytarz, którym szli, był wąski, a ogon niebieskiej sukni, wlokący się poważnie i kołyszący ciągle na prawo i na lewo, trzymał go w przyzwoitej odległości. Wspaniały ten ogon zmiatał gruntownie z podłogi wszystek pył białą muślinową falbanką, którą był podszyty.



Pan Radlicz chodził wzdłuż jadalnego pokoju z rękami w tył założonymi, rozmawiając z żoną i starszą córką, które już siedziały przy stole. Zobaczywszy Helenkę powitał ją z odcieniem jawnej życzliwości.



– No, jakże mi się pani masz? – zapytał wyciągając do niej rękę. – Dobrze?



– Dobrze – odrzekła, westchnąwszy lekko – dziękuję panu.



Pan Radlicz popatrzył na nią badawczo.



– Wyglądasz pani jakby wzruszona. Czy się pani przytrafiło co przykrego?



– Nie – odpowiedziała, a delikatne jej lica mocniejszym zafarbowały się rumieńcem – tylko obawiam się, czy zamiast być panu pomocą w kantorze, nie będę panu „zawadą” i to mnie niepokoi.



Powiedziawszy te słowa spojrzała na Andrzeja; ale on wytrzymał jej wzrok spokojnie, tak spokojnie, jakby się nie domyślał nawet, że były pod jego adresem posłane.



– Pierwszym warunkiem powodzenia każdego przedsięwzięcia jest, żeby o nim nie wątpić – odrzekł pan Radlicz poważnie. – Trzeba koniecznie mieć wiarę w to, co się robić zamierza: inaczej lepiej wcale nie zaczynać. Pani dowiodłaś już, że ci ani poczciwych chęci, ani pewnego zasobu sił moralnych nie brakuje: trochę tylko wytrwałości, a będzie dobrze.



Gdy ojciec to mówił, ona patrzyła na syna uparcie, jakby go spytać chciała, czy słyszy – ale na ustach Andrzeja zarysował się znowu lekki, zaledwie dostrzegalny uśmiech. Nieprzyjemny ten człowiek widocznie nie wierzył, że ona cokolwiek bądź potrafi.



– Ach, jakżeś się pani wystroiła! – mówił dalej pan Radlicz, spoglądając na jej ubiór, a w głosie jego czuć było niezadowolenie. – Czy się pani wybierasz gdzie na wieczór?



– Nie mam wcale znajomych w Warszawie – odpowiedziała – nigdzie więc wybierać się nie mogę.



Nie patrzyła w tej chwili na Andrzeja, czuła jednak, że jego oczy spoczywały na niej i że ów poprzednio zaledwie dostrzegalny uśmiech zarysował się teraz bardzo wyraźnie. Pani Radliczowa, panny, nawet służący, który wniósł wazę, wszyscy się po trosze uśmiechali.



– Zdaje mi się – rzekła, rumieniąc się coraz bardziej – że dałabym dowód zupełnej nieznajomości zwyczajów światowych i braku szacunku dla państwa, gdybym pierwszego zaraz dnia ubrała się po codziennemu. Wyglądałoby to tak, jakbym sobie nic z nikogo nie robiła…



– Moje dziecko – odrzekł pan Radlicz, potrząsając głową – najlepszy dasz dowód szacunku dla nas, jeżeli się będziesz stosowała do naszych zwyczajów domowych. Wszyscy, jak nas tu widzisz, jesteśmy ludźmi niewykwintnymi i nie lubimy zbytku. Przypatrz się moim córkom.



Helenka spojrzała po pannach i zobaczyła, że miały na sobie suknie wełniane, zrobione skromnie i ze smakiem; a choć nie było na nich żadnych kosztownych dodatków, przecież wyglądały bardzo dobrze. Gdy porównała te ich suknie z własną toaletą, czuła, że istotnie nazbyt jaskrawo od nich odbijała – i że pojęcia o tym, co wypada, a co nie wypada, nie mogą być ogólne, ale ulegać muszą pewnym zmianom, zależnie od okoliczności i otoczenia, w jakim się żyje. To, co w domu jej rodziców uważano za właściwe, a nawet konieczne, tu było po prostu śmieszne.



W niewesołym usposobieniu siadła do stołu pomiędzy Anną i Elżunią. Obie czyniły wszelkie usiłowania, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, wywołane kwestią ubrania – ale nie tak to łatwo jest odzyskać humor komuś, kto zawsze uważał się za doskonałość i nagle spostrzegł, że się z niego śmieją. „Śmieszność zabija” – powiadają; Helenka wprawdzie nie była zabita, ale straciła coś, czego dotąd nigdy jej nie brakowało – pewność siebie.

 



Pani Radliczowa sama nalewała zupę, a służący roznosił kolejno talerze: był to rosół z makaronem. Helenka, niewielka amatorka rosołów, zjadła zaledwie kilka łyżek. Po rosole dano sztukę mięsa z sosem cebulowym. Sztuki mięsa nie jadano nigdy u państwa Oreckich; uważano ją za mięso niepożywne, jako już wygotowane, i nie podawano wcale na stół – do cebuli zaś Helenka czuła wrodzoną antypatię, nie wzięła więc ani jednego, ani drugiego, czekając na pieczyste. Ale widocznie był to dla niej dzień feralny. Pieczystego nie było, tylko kiełbasa z kapustą kwaszoną, której znosić nie mogła z powodu jej zapachu, nie przypominającego w niczym zapachu fiołków parmeńskich – wstyd ją było jednakże odsyłać półmisek; wzięła więc kawałek kiełbasy i, zaledwie skosztowawszy, odłożyła widelec. Nie mogło to ujść powszechnej uwagi i zarzucono ją pytaniami, dlaczego nie je. Nie mając odwagi powiedzieć prawdy, tłumaczyła się brakiem apetytu. Uwierzono temu na pozór i zostawiono ją w spokoju; tylko gospodyni domu „nie lubiąca nic obwijać w bawełnę”, nie mogła wytrzymać, żeby nie powiedzieć głośno, iż „panna Orecka widocznie do lepszych obiadów jest przyzwycajona i dlatego jej nic nie smakuje”. Widziała ona dobrze każdy ruch swego gościa, choć niby na niego nie patrzyła – a że sama jadała zawsze wszystko i nie znosiła żadnych wybredzań, więc nazwała ją w duchu grymaśnicą.



Wszyscy inni za to jedli kiełbasę z takim apetytem, jakby to była najwyborniejsza zwierzyna. Helenka, patrząc na to, mówiła sobie, że rodzina Radliczów nie jest wcale wybredna. Najwięcej drażnił ją widok siedzącego naprzeciw Andrzeja. Człowiek ten, nałożywszy sobie pełen talerz, dawał prawdziwy koncert i tak był tą czynnością zajęty, że zapomniał zupełnie o swoim pięknym

vis-à-vis

34

34



vis-à-vis

 (fr.) – naprzeciw; tu: osoba siedząca naprzeciw, po drugiej stronie stołu.



. Ze zdziwieniem i pewną odrazą patrzyła na ten młodzieńczy apetyt, a Andrzej wydał się jej człowiekiem tak poziomym, że w żaden sposób nie mogła go sobie wyobrazić jako bohatera najprostszego choćby romansu. Kiełbasa i kapusta miały widocznie więcej uroku dla niego niż piękne szafirowe oczy. Odkrywała w nim coraz więcej niedostatków; twarz jego była, jej zdaniem, po prostu gminna

35

35



gminny

 – tu: pospolity, prostacki.



 jak jego apetyt; ani jeden rys nie nadawał się do bohaterstwa. Surowy, milczący, poważny, z tym pożerczym apetytem i najeżonymi włosami wyglądał chyba na czarny charakter, na typ Sinobrodego, który pomordowawszy swoje żony, urządziłby z nich ucztę kanibala.



Takie i tym podobne myśli przebiegały jej przez głowę, podczas gdy oczy rzucały przelotne spojrzenia ku drzwiom, w których spodziewała się ujrzeć niesiony deser, coś słodkiego: jaką delikatną leguminę, konfitury, ciastka lub owoce – ale deseru nie było widać, a pani Radliczowa dała znak wstania od stołu. Helenka uczuła nie tylko zawód, ale i urazę, że ją tak lekceważono, że chociaż na pierwszy dzień jej pobytu w tym domu nie przygotowano lepszego obiadu. Czy tak by postąpili jej rodzice? Widziała, że tu nic nie znaczy, i przekonanie to napełniło ją goryczą.



– Obawiam się, że pani umrzesz u nas z głodu, kochana panno Heleno – rzekła do niej Anna po obiedzie – bo wszystkie nasze obiady są do dzisiejszego podobne. Dla nas to wystarcza i nie potrzebujemy lepszych, dzięki mamie, która nas przyzwyczaiła do prostych potraw; ale widzę, że pani dużo ucierpisz, zanim przywykniesz do naszej kuchni.



„Wszystkie obiady podobne do dzisiejszego – powtórzyła sobie Helenka z przerażeniem – ładna perspektywa!” – Ale że była dumną i nie chciała się wydać z tym, co się w niej działo, więc choć jej się zbierało na płacz, zdobyła się na uśmiech i odparła:



– O, to drobiazg!



Gdy wszyscy wstali od stołu, pani domu wyjęła z kredensu biały płócienny woreczek i, obchodząc stół dokoła, zbierała kawałki chleba, pozostawione przy talerzach, i kładła do woreczka, Helenka stanęła zdumiona na ten widok.



„Co za szkaradne skąpstwo – pomyślała – żeby też nie pozwolić nawet służbie tego sprzątnąć!”



Oszczędność, posunięta aż do zbierania nie dojedzonych kawałków chleba, oburzała ją po prostu. Ciekawa, co pani Radliczowa zrobi z woreczkiem, półuchem tylko słuchała, co do niej mówiono, i zobaczyła, że woreczek został starannie zawiązany, schowany na powrót do kredensu i zamknięty na klucz, jakby skarb jaki. Wydało się jej to tak zabawne, że o mało nie parsknęła śmiechem. Ale nie koniec był na tym: zobaczyła jeszcze coś. Pani Radliczowa wzięła w jedną rękę serwetkę, w drugą szczoteczkę i zmiotła najstaranniej ze stołu wszystkie okruchy; potem otworzyła lufcik i wysypała je na zewnętrzną platformę okna. Jakby na dany znak, zleciała się gromada wróbli i skwapliwie zaczęła wyrzucone okruchy zajadać, zwijając się z niepojętą szybkością i bijąc się o większe kąski. Pani Radliczowa patrzyła na to i uśmiechała się, a Helenka, widząc, jak uśmiech ten rozjaśnił i złagodził jej rysy, dziwiła się znowu, że ta twarz surowa może być tak sympatyczna.



Wiedziała już teraz, że okruchy były dla wróbli, ale jakie przeznaczenie miały owe kawałki chleba spoczywające w płóciennym woreczku pod kluczem, w głowę zachodziła. Zaczynała teraz pojmować oburzenie tej kobiety na wiadomość o wyrzuceniu mydła za okno. Kto nie chce zmarnować nawet drobnych okruchów chleba, temu czyn jej musiał się wydać występnym. Dom ten przygniatał ją siłą, której dotąd nie znała, a która ją dziwiła i przestraszała – siłą porządku i oszczędności. Co chwila zapytywała siebie, jak ona żyć potrafi w tym otoczeniu tak bardzo różnym od tego, w jakim żyła dotąd.



Po obiedzie całe towarzystwo przeszło do salonu i tam nareszcie Helenka znalazła meble wyściełane, których od wczoraj na próżno wszędzie upatrywała. Z przyjemnością zagłębiła się w fotelu i, oparłszy ręce na poręczach, myślała z westchnieniem o twardości krzeseł, jakie miała w swoim pokoju.



Salon państwa Radliczów był obszerny, oświecony trzema oknami, umeblowany ze smakiem, ale i z prostotą cechującą wszystko i wszystkich w tym domu. Meble dębowe pokryte były wełnianą brokatelą, na podłodze leżał duży dywan; między oknami stały w dębowej oprawie wielkie lustra, w których można się było przejrzeć od góry do dołu; ściany zawieszone były sztychami, a oprawa ich stosowała się ściśle do mebli barwą i gatunkiem drzewa. Zresztą żadnych cacek kosztownych lub ozdób, żadnych marmurów, kryształów lub brązów, nic, co by mogło oko popieścić żywością i delikatnością barw, filigranowością artystyczną kształtów – nic, co by usposabiało do długich, słodkich dumań i czyniło spoczynek ponętnym. Poważny styl tego pokoju budził raczej z zadumy i nawoływał do trzeźwości. Miękkość nie znajdowała tu wcale miejsca, bo nawet draperie firanek układały się w surowe linie. Znajdowało się tam wszystko, co może być potrzebne do wygody i rozrywki, bo był nawet przepyszny fortepian – ale nic nadto, żadnego zbytku.



Staranność w utrzymaniu porządku tu, jak wszędzie, była uderzająca: podłoga błyszczała jak zwierciadło, okna, pomimo pory zimowej, utrudniającej utrzymanie ich w czystości, miały przezroczystość kryształu, a najbystrzejsze oko nigdzie ani odrobiny pyłku dostrzec nie mogło. „Pokaż mi, jak mieszkasz, powiem ci, kim jesteś” – powiedział któryś z psychologów – mieszkanie państwa Radliczów sprawdzało w zupełności to przysłowie.



Rodzina pracująca niezmordowanie cały tydzień oddawała się w niedzielę bez przeszkody umysłowym rozrywkom, na które w dni powszednie niewiele miała czasu. Niedziela, dzień dla Helenki zupełnie obojętny – bo, nie mając żadnych obowiązkowych zajęć w domu, świętowała we wszystkie dni tygodnia – tutaj bywała oczekiwana z radosną niecierpliwością. Po sześciu dniach pracy

36

36



Niedziela (…) Po sześciu dniach pracy

 – w XIX w. i w I poł. XX w. pracowano przez sześć dni w tygodniu. W Polsce wolne od pracy soboty wprowadzono dopiero w latach 70., pierwszą wolną sobotą był dzień 21 lipca 1973 r.



 był to dzień wytchnienia i rozrywki, przybierający charakter uroczystości rodzinnej. Zgromadzono się w tym pokoju największym i najwygodniejszym z całego domu, czytano, grano, śpiewano, dyskutowano o sprawach społecznych i rodzinnych, układano plany na przyszłość, a w poniedziałek rano stawano znów do pracy z umysłem odświeżonym i wypoczętym. Niedziela była jakby rezerwuarem świeżości, z którego wszyscy czerpali chętnie. Wprawdzie i w dnie powszednie bywały godziny odpoczynku, zwłaszcza wieczorem po herbacie – ale były to godziny krótkie, które połowa osób wolała przepędzić w ciszy własnego pokoju. Niedziela tylko, dająca dłuższy wypoczynek, gromadziła wszystkich bez wyjątku.



Na stole leżało kilkanaście dzieł, świeżo wyszłych z druku, ilustrowane pisma i gazety. Helenka wzięła jeden z dzienników i, dziwiąc się trochę, że się nią nikt nie zajmuje, przysłuchiwała się ożywionej rozmowie, w której wszyscy brali udział prócz niej – bo kwestie ekonomiczne, interesujące całe towarzystwo, były jej zupełnie obce. Gdyby mówiono o arcydziełach literatury swojskiej lub obcej, miałaby niejedno do powiedzenia; ale co ją na przykład obchodzić mogły reformy sądowe albo projekt założenia banku włościańskiego? I ona, co umiała w domu zabawić najliczniejsze towarzystwo, ona, słynąca w M. talentem krasomówczym i erudycją, musiała siedzieć cały czas milcząca, jakby trzech zliczyć nie umiała, i nudzić się.



Nareszcie skończyły się te nudy: Andrzej zaproponował spacer po ogrodzie, dla skorzystania z reszty dnia pogodnego, choć mroźnego, i przyjęło z ochotą jego projekt. Panny poszły po ciepłe okrycia – każda dla siebie – tylko państwo Radliczowie pozostali w salonie, bo nie mieli wziąć udziału w spacerze.



Wchodząc do siebie Helenka niemile została uderzona widokiem nie sprzątniętego pokoju: wszystko znalazła tak, jak zostawiła, to jest w najwyższym nieładzie – co po wzorowym porządku, panującym na dole, jeszcze więcej raziło. Elżunia, mająca swój pokoik zaraz obok i idąca z nią razem, zauważyła to wrażenie i tonem objaśnienia rzekła:



– Kunegunda nie uprzątnęła u pani, bo póki pani tu była, nie mogła tego zrobić, a po południu wyszła. Dzisiaj jest jej dzień wolny.



Helenka spojrzała na nią, nie rozumiejąc, co chciała powiedzieć.



– Dzień wolny – powtórzyła – co to znaczy?



– To znaczy – odpowiedziała Elżunia, dziwiąc się, że potrzebuje to pannie Oreckiej tłumaczyć – że służąca może rozporządzać swoim czasem, jak chce; wolno jej iść na spacer, na wizytę, do teatru, gdzie jej się podoba, i nie wracać aż wieczorem. Gdyby zaś wolała zostać w domu, nie ma żadnego obowiązku usługiwać; może sobie przyjmować gości lub spać, jeżeli ma ochotę. Każda służąca bywa wolna co drugą niedzielę.



– Więc w dni wolne pokoje nie bywają wcale sprzątane?



– Przeciwnie, ale sprzątanie odbywa się z rana, zanim nadejdzie czas pójścia na nabożeństwo. Jeżeli która z nas chce spać dłużej, sama potem sprząta.



„Znaczy to mniej więcej, że ja dziś muszę spełnić czynność pokojówki, ponieważ za długo spałam; ładna perspektywa” – myślała Helenka, marszcząc brwi lekko, i spytała z odcieniem ironii w głosie: – Więc żeby słudzy mogli wypocząć, państwo ich wyręczają w robocie?



– Niech to pani nie dziwi – odpowiedziała Elżunia, której się ten ton nie podobał – słudzy są także ludźmi i mają prawo do odpoczynku tak samo jak my. Po ciężkiej dwutygodniowej pracy należy im się ten dzień odpoczynku. I oni mają swoje stosunki rodzinne i towarzyskie, swoje radości i smutki, pragnienia i upodobania, które potrzebują też z kimś podzielić, a nie mogą sobie na to pozwolić żadnego innego dnia. Zresztą jest to jedyny dzień, w którym mogą używać najdroższego skarbu każdego człowieka – swobody. Odbierać im ją dla zadowolenia naszych kaprysów byłoby rzeczą nieludzką. Dzięki Bogu minęły już czasy, gdy sługa był uważany za bydlę pociągowe.

 



– U nas – odezwała się Helenka – służące nie miały nigdy dni wolnych, a mimo to służyły po kilka lat i chwaliły, że im dobrze.



– Ileż u państwa jest służby?



– Pięcioro: stangret, lokaj, kucharka, pokojówka i panna służąca – mówiła wyliczając nie bez pewnego przyjemnego uczucia długi szereg służby.



– Pięcioro sług do trzech osób! – zawołała zdumiona Elżunia – a toć oni próżnują od rana do wieczora, więc nie ma potrzeby oddzielnie jeszcze wolnych dni im wyznaczać. My się trzymamy innej metody pod tym względem. Nie chcemy, żeby nasze sługi miały czas próżnować, bo próżniactwo jest matką złych myśli i najuczciwszych ludzi na złą drogę wprowadza – trzymamy więc służby tyle tylko, ile koniecznie potrzeba, ale płacimy im podwójnie i jesteśmy podwójnie z siebie zadowoleni. Jeżeli której z nas zdarzy się kiedy własnoręcznie uprzątnąć swój pokoik, nie uważamy się bynajmniej za nieszczęśliwe. I tak codziennie ścielemy sobie łóżko, ścieramy kurze.



– Panie to same robicie? Ależ w takim razie od czego są słudzy?



– Od tego, żeby nam pomagali w pracy i odrabiali wszelką grubszą robotę, na którą żałujemy czasu, mogąc go w inny sposób lepiej spożytkować. Umiemy jednak po trosze i grubsze roboty. Andzia i ja, i od biedy potrafiłybyśmy być niezłymi służącymi.



Helenka nieznacznie wzruszyła ramionami. Chluba z posiadania takiej umiejętności wydała jej się bardzo naiwną. Myśl, że będzie musiała sama słać swoje łóżko i ścierać kurze, nie uśmiechała się jej wcale.



„Już trzy kazania dziś słyszałam – rzekła do siebie – jedno było o oszczędności, drugie o strojach, trzecie o sługach. A to kaznodziejska rodzina! Zamiast sprzedawać nasiona, powinni by wszyscy, wziąwszy biblie pod pachy, jechać do Indii Wschodnich lub do Australii. Widzę, że ja tu gram rolę jednego z dzikich i że mnie chcą nawrócić!…”



– Czy pani nie zmieni sukni? – pytała Elżunia, widząc, że Helenka na swoją elegancką toaletę nakłada futro.



– Nie chce mi się przebierać – odrzekła z pańską niedbałością – ta zresztą czy inna, wszystko jedno.



– Nie będzie pani mogła swobodnie iść z tym ogonem, a ciągłe trzymanie go w ręku zrobi pani ambaras.



– Jestem do tego przyzwyczajona – odrzekła zarzucając go na lewą rękę, co jednakże nie było prawdą. Ogon był dla niej nowością i dlatego nie chciała się z nim rozstać.



Czuła, że istotnie rozsądniej byłoby zmienić suknię, ale pod wpływem uwag i nauk, jakie ciągle słyszała, zaczął się w niej budzić duch sprzeczności i oporu. Postanowiła nie poddawać się. Zresztą Andrzej, który jej strojność ganił i wiedział, że słowa jego słyszała, gotów by teraz pomyśleć, że zrobiła to, chcąc zasłużyć na jego pochwałę.



Schodząc ze schodów Elżunia i Helenka zobaczyły Andrzeja ze starszą siostrą, czekających już na nie przy ostatnim stopniu. We wzroku obojga, zwróconym na niebieską suknię, Helenka wyczytała naganę. Anna milczała jednak, Andrzej zaś powiedział tonem nieco szyderskim:



– Brakuje pani pazia.



Spojrzała na niego gniewnym wzrokiem i wydał jej się jeszcze brzydszy i nieprzyjemniejszy niż rano.



Gdy mijali korytarz, Anna, idąca obok niej, pokazała jej drzwi, znajdujące się na prawo, i rzekła:



– Tutaj pani będzie przepędzała większą część dnia, począwszy od jutra.



Helenka podniosła głowę i przeczytała napis ułożony z dużych mosiężnych liter:

Kantor

.



„Aha! – rzekła do siebie z goryczą – tutaj to zacznę zawadzać od jutra”.



Wyszedłszy na dziedziniec, minęli budynki cieplarniane i skierowali się prosto do ogrodu, którego furtkę Andrzej kluczem wyjętym z kieszeni otworzył. Był to wielki obszar gruntu, zasadzony grupami drzew i drzewek, których większa część poobwijana była słomą, co im nadawało podobieństwo do ludzkich postaci w białych koszulach. Altany i szpalery wyglądały jak góry śniegowe, bo śnieg pokrywał ogród na półtora łokcia wysoko. Helenka bez ustanku poprawiała swoją suknię podciągając ją coraz wyżej.



W samym środku ogrodu była duża sadzawka, a z niej wypływało kilka wąskich kanałów, przerzynających ogród w kilku kierunkach; na kanałach rzucone były mostki z poręczami. Teraz woda wszędzie ścięta była lodem, a śnieg starannie był odmieciony i błyszcząca powierzchnia pokazywała, że tu używano ślizgawki.



– Czy pani lubi się ślizgać? – zapytał Andrzej, gdy stanęli nad sadzawką.



– O, bardzo lubię – odpowiedziała, zapomniawszy o swoim gniewie. Urodzona i wychowana nad wodą, lubiła namiętnie wszystko, cokolwiek z wodą miało związek, a więc ślizganie, jeżdżenie łódką, łowienie ryb.



– Więc służę pani – powiedział wyjmując z kieszeni parę malutkich łyżew.



Helenka wyciągnęła rękę uradowana, ale opuściła ją w tejże chwili – czyż podobna bowiem ślizgać się w sukni z ogonem?



– Dziękuję panu – rzekła obojętnie – nie mam dzisiaj ochoty.



– Suknię można by jeszcze zmienić – powiedział odgadując jej myśl.



Ale kwestia sukni, dzisiaj szczególnie, była dla niej drażliwa.



– Dziękuję panu – powtórzyła z pewnym rozdrażnieniem – nie będę się ślizgała.



– Szkoda – odpowiedział – to dobra gimnastyka dla ciała. Wyrabia siłę i zręczność. – I, nie zajmując się nią więcej, usiadł na ziemi i zaczął sobie łyżwy przypinać.



Z mostu zwieszonego półkolisto nad ujściem wody z sadzawki do kanału przypatrywała się Helenka zręcznym obrotom trojga rodzeństwa, wymijających się z nadzwyczajną szybkością, pewnością i wprawą. Panny Radliczówny ślizgały się bardzo dobrze, a krótkie suknie dawały ich ruchom zupełną swobodę. Patrzyła na nie z błyszczącymi oczyma, zazdroszcząc tej tak ulubionej sobie rozrywki i złorzecząc ogonowi, od trzymania którego już zaczynała ją ręka boleć. Po pół godzinie takiej zabawy, podczas której stojąc na miejscu dobrze zziębła, przyszło jej do głowy przejść przez środek sadzawki na drugą stronę i usiąść na grupie kamieni, ułożonych nad brzegiem. Łatwiej bez porównania byłoby obejść naokoło, choć trochę dalej, ale czuła niepowściągnioną ochotę dotknięcia nogami twardej powierzchni lodu. Zeszła z mostka i, pomimo odradzania wszystkich, puściła się przez sadzawkę. Andrzej wołał na nią, żeby się nie zbliżała do brzegu z lewej strony, bo tam był świeżo zrobiony przerębel dla ryb, ale czy go nie słyszała, czy też usłyszała za późno, dość że dochodząc już do brzegu poślizgnęła się i upadła – a choć podniosła się natychmiast bez żadnego szwanku, ogon szwank poniósł i na wspaniałości bardzo stracił, bo w czasie upadku wysunął się z rąk i w przeręblu umaczał.



Wszystko troje, Andzia, Elżunia i Andrzej, wyciągali go razem z wody niby wieloryba, bo przybiegli na pomoc Helence – a że jej już nie potrzebowała, ratowali chociaż ogon znajdujący się po tej zimnej ką

Teised selle autori raamatud