Tasuta

Księżniczka

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

– A cóż zdaniem pani należało z nim zrobić?

– Nie zastanawiałam się nad tym.

– Trzeba zastanawiać się nad wszystkim, panno Orecka.

– U moich rodziców nikt się nie troszczył o chleb pozostały na stole. Zdaje mi się, że służba psom go dawała.

– Nie wierz pani temu. Służba w pańskich domach była leniwa i niedbała: psy wasze prawdopodobnie mało z tego korzystały, a resztki chleba szły w pomyje lub w śmietnik. Czy pani wiesz, ile chleba marnuje się na świecie tym sposobem?

Helenka milczała. Co ona mogła wiedzieć o tych rzeczach! Pani Radliczowa zdjęła ze ściany tabliczkę kamienną, wzięła w rękę sztyfcik, uwiązany przy niej na sznureczku, i rzekła:

– Liczmy. Gdyby tylko połowa czterystu tysięcy mieszkańców Warszawy zostawiała dziennie po pół łuta38 nie dojedzonego chleba, to zrobi się z tego trzy tysiące sto dwadzieścia pięć funtów39. Na rok wyniesie to do nieuwierzenia ogromną ilość, którą jednak rachunek potwierdza, jak pani sama możesz to sprawdzić, jeżeli umiesz rachować, o czym wątpię.

Helenka zarumieniła się.

– Otóż z owych pół łutów codziennych urośnie przez rok milion sto czterdzieści tysięcy sześćset dwadzieścia pięć funtów i te pogardzone, a raczej nieuszanowane resztki mogą co dzień wyżywić z górą tysiąc czterysta osób, czyli dwieście rodzin, licząc na osobę po trzy funty, co jest dostateczne nie tylko dla uchronienia od głodowej śmierci, ale nawet do podtrzymania sił. Więcej powiem: te nic nie znaczące półłuty, zbierane przez cały rok, wystarczyłyby do nakarmienia w jeden dzień całej prawie ludności Warszawy, bo dla trzystu siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy dziewięćset sześćdziesięciu pięciu osób. Cóż pani powiesz na to?

Helenka patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma. Cyfry, jakie ta kobieta stawiała przed nią, zdumiewały ją. Nie przypuszczała nigdy, żeby z drobnostek rosły takie wielkości olbrzymie. Była jakby oszołomiona. Pani Radliczowa kreśliła liczby biegle, dochodziła do wypadku40 działań arytmstycznych szybko, co Helenkę, nie lubiącą rachunków i uważającą je za niepotrzebne kobiecie, dziwiło niesłychanie, imponując jej zarazem.

– Są ludzie tak ubodzy – mówiła dalej pani Radliczowa, wieszając tabliczką na ścianie – że i ze śmietników wygrzebują kawałki chleba. Dlaczego my nie mamy im tego trudu oszczędzić? Dlaczego resztki, których łakną, mają spożywać zbrukane?

– Ma pani zupełną słuszność – odrzekła Helenka – i proszę pani o przebaczenie, jeżeli mimo woli postępowaniem moim dotknęłam panią w czymkolwiek.

„No – rzekła do siebie pani Radliczowa, udobruchana tym wyznaniem – ta księżniczka nie jest złą dziewczyną, chociaż strasznie niepraktycznie wychowana!”

Wieczorem, gdy Helenka znowu znalazła się w jadalnym pokoju, cyfry na tabliczce nie były jeszcze zmazane. Po wyjściu wszystkich ona jedna została i długo przed nią stała zamyślona.

Wróciwszy do siebie, zastała znów ciemność, chociaż pamiętała doskonale, że zostawiła zapaloną świecę odchodząc. Zdarzyło się to już kilka razy.

– Ciekawa jestem, kto mi tak co dzień na złość robi – szepnęła do siebie, niezadowolona, że musi znowu szukać zapałek – pewnie Kunegunda!

XII

Jednego dnia pryncypał odwiedził Helenkę w jej pokoiku na górze i zapytał, czy jest zadowoloną ze swego mieszkania oraz czy jej czego nie brakuje. Wyznała mu, że czuje brak fotelu i że właśnie chciała o niego prosić. Pan Radlicz, spodziewający się zupełnie czego innego i prawie pewny, że go będzie prosiła o książki do czytania, popatrzył na nią w milczeniu, a chociaż fotel przysłać obiecał, widziała w jego zachowaniu się lekkie niezadowolenie.

Po jego odejściu długo myślała, co było przyczyną tego niezadowolenia i co w jej żądaniu mogło mu się nie podobać – ale nic znalazłszy w sobie żadnej na to odpowiedzi, postanowiła sama go o to zapytać, i to zaraz. Przykrą jej była myśl, że jedyny w tym domu człowiek, mający dla niej trochę życzliwości, jest z niej niezadowolony.

Było to po obiedzie, w godzinach, które pan Radlicz zwykł był przepędzać w bibliotece na czytaniu gazet. Helenka, pewna, że go tam znajdzie, omyliła się jednak; w bibliotece nikogo nie było.

„Przyjdzie za chwilę” – pomyślała sobie i usiadła w dużym wygodnym fotelu, wybitym skórą amerykańską.

Biblioteka była niewielkim pokojem, mającym wszystkie ściany zastawione szafami, pełnymi książek. Na środku stał stół okrągły i kilka krzeseł i to stanowiło całe umeblowanie. Dwoje drzwi łączyło go z resztą mieszkania: jedne wychodziły na korytarz, drugie prowadziły do salonu. Te ostatnie zawsze były otwarte. Zastępowała je ciężka, wełniana portiera, uchylona trochę w tej chwili tak, że Helenka, choć sama niewidzialna, mogła widzieć obie panny Radliczówny: jedna z nich stała przy fortepianie i układała nuty, druga porządkowała pisma ilustrowane i zeszytowe. Lubiła ona te dziewczęta tak miłe, wesołe i swobodne, przyznawała im wielkie przymioty, ale nie szukała ich towarzystwa, bo nie mogła się jakoś dostroić do ich tonu. Czuła, że jej nie rozumieją, więc wolała czekać tu samotnie na ich ojca niż iść do nich. Wygodne krzesło miało dla niej urok z niczym nieporównany. Siedząc na nim odzyskiwała niejako swoją dawną istotę i przypominała sobie szczęśliwą przeszłość.

„Ach – myślała – jak to przyjemnie zagłębić się tak całym ciałem pomiędzy miękkie wysłania i mieć zarazem wygodne oparcie dla głowy i rąk!”

– Wiecie, co wam powiem – mówił Andrzej wchodząc w tej chwili do salonu – księżniczka kazała sobie przynieść na górę fotel. Czy która z was nie ma czasem stołeczka pod nogi dla tej staruszki?

Obie siostry jednocześnie podniosły głowy, spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem. Wszyscy troje śmieli się długo i serdecznie, a najgłośniej nad nimi górował śmiech Andrzeja. Helenka słuchała tego wesołego tercetu, skamieniała z gniewu i oburzenia.

Do tego więc doszło, że się z niej wyśmiewano? Ach, to niegodnie! Dotkliwy ból przeszył jej serce. Trzecia to już osoba nazywała ją szyderczo „księżniczką”.

– Wiesz przecie, Andrzeju – odezwała się nareszcie Anna – że u nas w całym domu nic podobnego nie ma; nasza mama, choć jej minęło lat pięćdziesiąt, trzyma się prosto i nie używa nigdy ani fotela, ani podnóżka.

– Nieładnie to z naszej strony tak się bawić cudzym kosztem – zauważyła Elżunia. – Biedna dziewczyna! Nie powinniśmy się jej dziwić, że nie jest podobna do nas i że ma inne, niż my, potrzeby. My jesteśmy wszystkie silne, zdrowe, zahartowane, ona wątła, delikatna i rozpieszczona. Nie ona temu winna, że ją tak wychowano. Ja jej żałuję.

– Masz słuszność – odrzekł Andrzej wesoło – kto w drogę życia wybiera się z poduszką, jest istotnie godzien pożałowania, bo można z góry przewidzieć, że prześpi najlepsze chwile nie tylko we własnym życiu, ale i w życiu ogółu. Wasza księżniczka jest śpiąca! – Wziął w rękę jeden z dzienników, położył go na powrót i zanucił piosnkę Wasilewskiego41:

 
Drzym42 sobie, duszo! – co ci do tego,
Że tam myśl czyjaś po niebie lata,
Że ktoś, ciekawy początku swego,
Ze starych grobów kurze obmiata,
Wola do życia umarłych ludzi,
Jądro granitu myślą przewierci,
Wszystko obnaży, wszystko obudzi
I z tego wróży: życie po śmierci!
 

– Ona nie jest ospała – zaprotestowała Elżunia – tylko ma naturę na wskroś marzycielską. My przyjmujemy życie takim, jakie ono jest, ona nie może się z nim zgodzić. Nie jej wina, że jej nie nauczono chodzić po ziemi.

„Ta przynajmniej nie ma w sobie nic kolczastego” – rzekła do siebie Helenka.

– Nie lubię kobiet eterycznych – mówił Andrzej dalej – tylko istoty rzeczywiste. Tamte nigdy nie wiedzą, dokąd idą i czego chcą. Ale gdzie ona jest, ta księżniczka?

 

– Nie wiem – odrzekła Anna – pewno u siebie.

Helenka wstrzymała oddech, żeby nie zdradzić swej obecności w bibliotece. W pierwszej chwili chciała wyjść ze swego ukrycia i powiedzieć, że słyszała wszystko… ale po namyśle dała pokój. Ach, jak ona nie cierpiała tego Andrzeja! Od pierwszego dnia wyśmiewał się z niej tylko: śmiał się z jej grzywki, z jej elegancji, z przygody biednego ogona, z chęci posiadania fotela i teraz jeszcze nazywa ją ospałą! Ospałą? Czy ona naprawdę śpi?

– „Kobiety eteryczne nie wiedzą, dokąd idą i czego chcą” – powtarzała sobie. – Na Boga, dokądże ja iść powinnam? Nigdy jeszcze w życiu nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad tym, dokąd ja idę… Tam, dokąd wszyscy. A gdzież idą wszyscy? Idą przez życie ku śmierci, starając się uczynić sobie tę drogę jak można najprzyjemniejszą i najlżejszą. Byłżeby jeszcze jaki cel inny? Co to za cel?

Machinalnym ruchem sięgnęła po pierwszą lepszą książkę ze stołu, otworzyła ją i dziwnym trafem spotkała następujące wyrazy:

 
Drzym sobie, duszo! – ty byś nie śpiąca
Spłonęła ogniem od zimna skrzepła,
Tyś sama w sobie jasna, gorąca,
Tobie nie trzeba zimna ni ciepła.
Ty sobie możesz stworzyć, co zechcesz,
Mar fantastycznych osnuć się wiankiem.
Ty, gdy przyrodę myślą połechcesz,
Milej ci niż dziewicy z kochankiem.
Co ci do tego, że tam grom pali,
Że jesień wichrzy lub śniegi prószą?
Ty na promykach zapachów fali,
W pieluchach marzeń, drzym sobie, duszo!
 

W miarę, jak czytała, coraz mocniejszy rumieniec występował na jej lica, aż przybrał prawie barwę purpury. Głowa jej pochyliła się, jakby przygnieciona uczuciem wstydu, a usta kilkakrotnie powtórzyły pytanie:

– Dokąd ja idę? Dokąd ja idę?

W umyśle, nie przyzwyczajonym do zgłębiania, zrobił się chaos. Myśli, jak ptaki długo w klatce trzymane i nie umiejące używać skrzydeł a niesforne, zrywały się, podlatywały bez jakiegokolwiek bądź ładu i opadały na powrót, znużone nową, nie znaną sobie pracą. Jakieś słabe brzaski zaczęły świtać w jej głowie i rozjaśniać ciemności zasłaniające jej oczy, a z nimi widok ziemi, po której chodziła, ale na którą dotąd nie chciała patrzeć. Wszystko jednak było mętne i niewyraźne.

W salonie nie było już nikogo. Helenka nie spostrzegła nawet, kiedy i jak wszyscy wyszli. Pan Radlicz nie pokazywał się, ale też już nie pragnęła go widzieć. Nie miała do niego żadnego interesu, bo kto inny powiedział jej to, o co pytać chciała.

Drzwi skrzypnęły i wszedł służący.

– Czego chcesz? – spytała nierada, że jej przeszkadzają.

– Pan kazał mi ten fotel zanieść na górę – powiedział, chcąc go zabrać.

– Nie trzeba – rzekła lekko brwi ściągając – możesz odejść.

Franciszek odszedł, wzruszając nieznacznie ramionami, a ona ścisnęła głowę obiema rękami i wyszeptała raz jeszcze:

– Dokąd ja idę?

XIII

W niedzielę powiedziała sobie, że choćby ją najbardziej namawiano na spacer, nie pójdzie do ogrodu, żeby uniknąć przypomnienia smutnej przygody z ubiegłej niedzieli – ale nikt jej nie namawiał, bo na dworze był mroźny wiatr, rzucający śniegiem jakby piaskiem w oczy i zapierający oddech. Nikt nie myślał o spacerze. Spędzano czas na gawędce i czytaniu w salonie. Helenka się do gawędki nie mieszała, bo czuła urazę do wszystkich za śmiech wczorajszy, a czytanie nie zajmowało jej dzisiaj. Nie mogła się zdobyć na potrzebne do czytania skupienie myśli i uwagę. Cokolwiek bądź wzięła w rękę, wszędzie widziała wielkimi literami wypisane pytanie, nurtujące ją od wczoraj. Jeden tylko fortepian ciągnął ją do siebie, fortepian podobny jak dwie krople wody do jej własnego fortepianu, przy którym chwile spędzone uważała zawsze za najmilsze. Wstała, zbliżyła się do niego i dotknęła kilku klawiszów. Pan Radlicz rad, że ją nareszcie coś interesuje, rzekł podnosząc oczy od gazety:

– Może pani zagrasz nam cośkolwiek? Prosimy bardzo.

– Prosimy, prosimy – powtórzyło kilka głosów.

Helenka skorzystała chętnie z zaproszenia, jako z pierwszej sposobności popisania się tym, co umiała. Na pulpicie leżała rozłożona sonata Beethovena; była to właśnie sztuka, nad którą pracowała najwięcej i umiała ją prawie na pamięć. Beethoven nie był jej kompozytorem ulubionym, bo tylko poważni, zdolni do głębszego myślenia ludzie umieją odczuć takiego mistrza i pokochać go – a ona grywała tylko salonowe, eleganckie kompozycje. Że jednak czytywała i słyszała, jak ludzie o Beethovenie podniośle się wyrażają, jak cenią artystów grywających jego utwory, więc i ona postanowiła spróbować tego autora, a chociaż jej nie smakował, wypracowała jedną z sonat, aby i ona także mogła się Beethovenem popisać. Zagrała ją i zdawało jej się, że gra lepiej niż kiedykolwiek, że sama siebie przewyższa. Raz rzuciła sponad fortepianu badawcze spojrzenie na swoich słuchaczy, jakby chcąc widzieć wrażenie grą swoją sprawione, ale nic odgadnąć nie mogła – nie wątpiła jednak, że było głębokie.

Skończywszy spuściła oczy, oczekując w skromnej postawie na poklask i pochwały, jakie ją zawsze w M. po odegraniu jakiejś sztuki spotykały – ale echo ostatnich akordów umilkło, a cisza była jeszcze w salonie. Biorąc tę ciszę za objaw silnego wzruszenia, podniosła nieśmiało oczy, a lekki rumieniec twarzyczkę jej okrasił. Ciszę przerwał nareszcie głos pana Radlicza, który znał się na muzyce, bo będąc niegdyś uczniem uniwersytetu niemieckiego w Lipsku, uczęszczał w wolnych chwilach na studia muzyczne.

– Grasz pani dosyć biegle – powiedział bez najmniejszego cienia zachwytu – ale nie rozumiesz wcale Beeihovena. Nie poznałby się wielki mistrz, gdyby panią posłyszał.

Gdyby piorun wypadł z jasnego nieba, nie byłby Helenki więcej zdumiał i przeraził. Ona nie rozumiała Beethovena? Ona, której artyzm wynoszono ponad niebiosa i która, biorąc raz udział w koncercie amatorskim na rzecz ubogich miasta M. , zarzucona była kwiatami? Czy słyszał kto co podobnego? Bladość śmiertelna zajęła miejsce rumieńca, zdobiącego ją przed chwilą. Chciała przemówić, ale głos zamarł jej w gardle. Z niemałym wysiłkiem zdołała zaledwie wyjąknąć:

– Ja nie rozumiem Beethovena?

Pan Radlicz widząc wrażenie, jakie słowa jego na niej sprawiły, położył gazetę, którą w ręku trzymał, i zbliżył się do fortepianu.

– Moje dziecko – przemówił łagodnie – niech cię nie zraża to, co powiedziałem. Masz niezaprzeczone zdolności do muzyki, ale żeby je rozwinąć należycie, potrzeba trzech rzeczy: duszy, duszy i jeszcze raz duszy! Czytać biegle nuty i mieć łatwość w palcach, to nie dosyć.

„Duszy? – rzekła do siebie machinalnie Helenka – więc ja jej nie mam? Więc tamten wczoraj prawdę mówił?”

– W Beethovenie – mówił dalej pan Radlicz – jest spokojna, świadoma siebie siła; jest głębia przejrzysta, mimo kilkowarstwowej najczęściej brzemienności; jest uczucie, wywiązujące się z refleksji czy zadumy i wykrywające niepowszednie duszy porywy; jest prostota i trzeźwość, mimo bogactwa kombinacji i niezwykłych wywodów z tematu, który się zdaje nadawać tylko do utrzymania słuchacza w obojętności. Słowem, jest w Beethovenie cały świat myśli i uczucia; myśli wzniosłych i głębokich, uczucia, które goreje i rozpłomienia słuchacza. Cechy te najsilniej się objawiają w symfoniach na orkiestrę, w dziełach do muzyki kameralnej należących, jak duety, tria, kwartety itp.; wreszcie w sonatach na sam fortepian. Wszystko to dostojne, pełne znaczenia, a niejednokrotnie i bogatej charakterystyki. Oto, co ja widzę w Beethovenie. Pani mało jeszcze znasz życie, co się zdarza w ogóle młodym osobom, ale nie masz i przeczucia, boś nie zajrzała jeszcze w głębię własnego ducha, jako mało dotąd rozbudzonego. W grze pani, jeśli znać pragnienie, jeśli znać już poszukiwanie, to znajdziesz pani to tylko, co na samym wierzchu leży, jak kwiat wonny o barwach uroczych – ale nie przypuszczasz pani nawet, że coś się dzieje z jego liśćmi, łodygą, a nade wszystko korzeniem, który już sam jeden czyni możliwym istnienie kwiatu i dostarcza soków całej roślinie.

Helenka słuchała z uwagą słów pana Radlicza, a choć mu za nie była wdzięczna, bolało ją bardzo, że zganił ją tak publicznie wobec całej rodziny. Co też oni wszyscy myśleli sobie teraz o niej? Niezawodnie śmieli się w duchu z jej niepowodzenia. Chciała ich olśnić swoim talentem, tymczasem naraziła się na śmieszność… Straszne rozczarowanie! Dobrze, że choć Andrzeja przy tym nie było – miałby nowy powód do wyśmiewania się z niej. Pan Radlicz zabrał się na nowo do czytania, a ona, chcąc uniknąć z kimkolwiek rozmowy, stanęła przy oknie i patrzyła na drzewa, stojące wzdłuż alei dwoma rzędami, oraz na gałęzie ich, pokryte szronem i błyszczące przy świetle latarni.

Andrzej, nieobecny do tej pory, przyszedł teraz, usiadł na jej miejscu przy fortepianie, spojrzał na nuty rozłożone na pulpicie i zaczął grać tę samą sonatę, którą ona grała przed chwilą. Zrazu Helenka nie słyszała nic prócz tętna własnej krwi wzburzonej i rozdrażnionej! Po chwili jednak zaczęła przysłuchiwać się tonom, odbijającym się dotąd martwo o jej uszy, i w miarę, jak słuchała, wzburzona krew płynęła w żyłach spokojniej, falowanie nerwów łagodniało, a do duszy wstępował łagodny spokój, kojący ból i rozdrażnienie. Słuchała coraz baczniej, a słuchając dziwiła się temu, co słyszała. Byłaż to ta sama sonata, którą znała tak dobrze, jak jej się zdawało? Andrzej wydobywał z niej rzeczy dziwne, potężne rzeczy, jakich się nawet nie domyślała, że się tam znajdują.

„I ten prozaiczny człowiek umie tak grać? – mówiła do siebie – to dziwne…”

Podano herbatę, lecz Helenka nie miała ochoty w niej uczestniczyć, wolała iść do siebie. Chciano ją zatrzymać, ale wymówiła się znużeniem i potrzebą wczesnego spoczynku. Brała już za klamkę, gdy pani Radliczowa podała jej lichtarz mówiąc:

– Oto jest świeca pani, panno Orecka. Zostawiłaś ją pani na górze palącą się, a ja ją zgasiłam i przyniosłam tutaj, bo uważam za niepotrzebne, żeby świeca paliła się, gdy nikogo nie ma w pokoju. Gdy pani w nim jesteś i pracujesz, to zapal sobie nawet cztery świece, żeby ci było jaśniej, nie mam nic przeciwko temu – ale po co się światło ma palić niepotrzebnie? Może pani chcesz świecę zaraz zapalić? Zapałki tu są.

Helenka spojrzała na nią wzrokiem martwym, wzięła lichtarz i, wyszeptawszy machinalnie słowo: „przepraszam”, odeszła. Wiedziała już teraz, kto jej codziennie gasił świecę.

„Nie, ja nie zniosę takiego życia – mówiła do siebie chodząc po swoim pokoju, gdzie nikt jej nie słyszał i gdzie mogła dać folgę wezbranym uczuciom – nie chcę zakopać się jak w grobie w tym domu, tak podobnym do klasztoru lub więzienia, gdzie moja duma cierpi tak boleśnie, gdzie na każdym kroku upokarzają mnie, szydzą z mojej słabości i dają mi nauki, o które nie proszę! Jak to! Mam dopiero lat siedmnaście i już miałabym się wyrzec wszystkiego, do czego młodość daje prawo, i zabijać się moralnie wypisywaniem tych przebrzydłych cyfr, o których nigdy nie mogłam myśleć bez wstrętu? Ależ ja chcę żyć! używać! bawić się! Chcę powietrza, przestrzeni i swobody, robienia tego, co mi się podoba, a nie tego, co muszę!… Nienawidzę tego okrutnego rygoru i żelaznej logiki tych ludzi, którzy pojedyncze osoby czynią odpowiedzialnymi za losy narodów!”

Jak ptak nawykły do swobodnego lotu szarpie się w klatce, chcąc rozbić jej ściany, choćby miał skrzydła o niego połamać, tak biedna „księżniczka” rzucała się w ścianach swego pokoju, który uważała jako więzienie. W domu tym pełnym ludzi czuła się samotna i opuszczona, niby Robinson Kruzoe na bezludnej wyspie. Ale Robinson korzystał z odkryć, jakie czynił, i urządzał sobie podług nich życie, a ona gardziła odkryciami, porobionymi w dziedzinie myśli i prawdy życiowej. Robinson przyzwyczaił się do swojej wyspy i kochał ją nawet, a ona czuła, że znienawidzi raczej swoją, niż przyzwyczai się do niej kiedykolwiek. Tydzień próby dostatecznie ją o tym przekonał. Robinsona odkrycia jego podnosiły, cieszyły i dodawały mu otuchy, a jej odkrycia działały na nią przygnębiająco, odbierały jej swobodę, żywość, humor, wiarę w siebie, słowem, wszystko. Pełniła, co jej kazano, ale nie kładła w swoją pracę ani cząstki duszy, tylko wykonywała ją mechanicznie, jakby istotnie nie była niczym innym, tylko prostym kółkiem w maszynie – a ten przymus przytłumił na chwilę jej żywy temperament. Ale to było tylko pozornie; temperament ten odezwał się teraz z podwójną gwałtownością. Wybuch wywołało napomnienie pani Radliczowej z powodu świecy – a choć to był tylko mało znaczący drobiazg wobec tego, co już zniosła, stał się jednak kroplą przepełniającą naczynie.

Przycisnęła płonące czoło do szyby, lecz lodowate jej zimno nie ochłodziło go bynajmniej. Dziedziniec pogrążony był w mroku, ale niebo iskrzyło się gwiazdami tak samo jak owej nocy, kiedy, obwołana królową balu, odbierała hołdy młodzieży i podbiła serce najpiękniejszego w okolicy młodzieńca. Była to noc tryumfów i upojeń! Wydało jej się, że słyszy jeszcze orkiestrę, grającą dziarskiego kujawiaka, rzęsiste oklaski patrzących i słyszy fanatyczne okrzyki i toasty, wychylane za jej zdrowie. To było życie! Takim życiem mogła była żyć jeszcze, gdyby była usłuchała matki i przyjęła zaproszenie na bal do barona. Miała już zamówioną tak cudowną toaletę… O, nie wątpiła ani na chwilę, że każdy z tych, co u stryja dobijali się o jeden z nią taniec, o jej spojrzenie, o jej uśmiech i o jej słówko, gdyby tylko chciała, złożyłby chętnie u jej stóp serce i majątek. Ale ona wybrałaby tylko jednego, jedynego, młodzieńca z twarzą boga greckiego, niepodobną w niczym do twarzy tego niemiłego, szorstkiego Andrzeja, nie mającego w sobie nic eleganckiego ani salonowego. O ileż łatwiej i przyjemniej byłoby dojść do celu po woskowanej posadzce, w wesołych podskokach i przy dźwiękach muzyki – niż w pocie czoła zarabiając na kawałek chleba… Była stworzona do szczęścia, nie do cierpienia, do dawania rozkazów, nie do słuchania ich; czuła to. I ona miałaby zagrzebać tutaj swoją młodość i piękność wraz ze swymi pragnieniami i nadziejami? Chybaby rozum straciła! Nie, ona powróci do domu. Dziś jeszcze powie panu Radliczowi, że nie czuje się na siłach do pełnienia dłużej tak trudnych obowiązków. Czyż on sam nie powiedział kilka dni temu, że może jeszcze się cofnąć? Że powinna się dobrze namyślić… Otóż namyśliła się właśnie. Co oni jednak wszyscy na to powiedzą? Jakże wartość jej, i tak już w ich oczach niewielka, obniży się jeszcze! Andrzej z uśmiechem powie: „przewidywałem, że tak będzie”. Sama myśl o tym, że ją, przez wszystkich uwielbianą, on jeden śmie lekceważyć, burzyła wszystką krew w jej żyłach. Ale cóż on ją może obchodzić! Mniejsza o niego i jego zdanie! Lepiej zresztą raz znieść milczącą naganę niż na każdym kroku znosić upokorzenia…

 

Gdy odchodziła od okna, zamiar jej już był powzięty. Zejdzie na dół i oznajmi o nim całej rodzinie – teraz właśnie, gdy wszyscy siedzą przy stole. Przyjdzie jej to łatwiej niż potem mówić każdemu z osobna.

Zapukano do drzwi i Franciszek podał jej list. Na kopercie poznała pismo matki: rozerwała ją drżącymi rękami i przysunąwszy do światła, zaczęła czytać:

Moja najdroższa Helciu! Od czasu Twego wyjazdu jest nam tu bardzo smutno; oboje z ojcem chodzimy z kąta u kąt i nigdzie sobie miejsca znaleźć nie możemy. Ojciec po całych dniach nic nie mówi, tylko gra swego marsza, a ja przez ten tydzień strasznie zmizerniałam i nerwy mam okropnie rozdrażnione. Ale jak tu mieć nerwy spokojne, kiedy na moją biedną głowę wali się coraz więcej kłopotów! Żyjemy ciągle na kredyt, a tu znikąd nie można się spodziewać żadnego dochodu i nie wiadomo nawet, z czego się będzie długi płacić… Ach, ten ojciec, ten ojciec! Co on nam swoją zbyteczną dobrocią narobił.

– Biedny ojciec! – westchnęła Helenka przerywając czytanie.

Konie jeszcze nie sprzedane. Rozpuściłam pogłoskę, że chcemy sobie inne kupić, i teraz nie możemy się opędzić faktorom. Za nasze dają nam bardzo mało, więc się wstrzymujemy; tymczasem trzeba je żywić, a owies coraz droższy. Powozu nie sprzedam, żebym mogła chociaż czasem przejechać się do kościoła lub na spacer, pożyczywszy koni od kogo, bo chodzenie mnie męczy. Zresztą gdybym zaczęła chodzić piechotą, ludzie by się zaraz wszystkiego domyślili, a ja bym tego nie zniosła.

– Biedna mama! – szepnęła i czytała dalej:

Niespokojna bardzo jestem o Ciebie, moje dziecko kochane, czy nie zanadto męczysz się pracą. Tyś taka delikatna! Boję się, żeby Ci to nie zaszkodziło. Napisz mi, czy dużo osób bywa u państwa Radliczów i czy byłaś też już na jakiej zabawie. Chciałabym wiedzieć, jakie porobiłaś znajomości, mianowicie, czy poznałaś już kogo z arystokracji. To jedno mnie tylko pociesza, że Twoja praca niedługo będzie trwała; że może tam w Warszawie pójdziesz lepiej za mąż niż tutaj. Ale zapomniałam ci donieść, że był u nas z wizytą Stefan Jerski i bardzo się dziwił, żeś wyjechała na karnawał do Warszawy, kiedy w okolicy szykuje się tyle pięknych i świetnych zabaw; żałował, że największa ozdoba tych zabaw zniknęła. Ściskam Cię po tysiąc razy, moje dziecko kochane.

Helenka długo stała nieruchoma z listem w ręku, a po twarzy przebiegały jej na przemian światła i cienie. Nareszcie schowała list do kieszeni, zgasiła świecę i wolnym krokiem zeszła na dół. W sieni spotkała Franciszka i spytała go o pana, powiedział, że pan jest w swoim gabinecie. Nie była tam jeszcze nigdy, ale wiedziała, że jest tuż przy kantorze. Zapukała z lekka.

– Kto tam? – zapytano.

– To ja – odpowiedziała nieśmiało – czy mogę wejść?

– Proszę.

– Przepraszam pana bardzo, że przychodzę o tej porze, ale chciałam pomówić z panem w pilnym i ważnym dla mnie interesie.

Pan Radlicz był zajęty pisaniem listów. Położył pióro i wskazując jej krzesło, rzekł z wolna:

– Zapewne pani namyśliłaś się i chcesz odjechać. Czy zgadłem?

– Przed godziną jeszcze miałam ten zamiar – rzekła z całą szczerością, choć lekki rumieniec zabarwił przy tym jej lica – ale teraz postanowiłam zostać…

– A zatem?

– Przyszłam pana prosić o pozwolenie pracowania w kantorze wieczorem, niezależnie od godzin dziennych. Mam dosyć wolnego czasu i mogłabym…

– Chcesz pani więcej zarabiać, czy tak?

– Tak – odparła rumieniąc się jeszcze więcej, bo kwestia zarobku była zawsze dla niej drażliwą – zdaje mi się, że nauczyłabym się prędko ważyć nasiona i nasypywać je w torebki.

– Nie jest to nic trudnego – odpowiedział – trzeba mieć tylko wprawę, a tej pani wkrótce nabierzesz. Dobrze się stało, że dziś się o tym dowiaduję, bo jutro właśnie chciałem przyjąć jednego więcej nasypywacza. Odbieramy zawsze tak liczne zapotrzebowania, że ci, co są, nie mogą nastarczyć ważyć i ekspediować posyłek.

– Dziękuję panu.

– A więc od jutra – rzekł pan Radlicz, zabierając się z powrotem do pisania.

Ale Helenka nie ruszała się z miejsca.

– Mam jeszcze drugą prośbę do pana – wyrzekła z wielką nieśmiałością.

– Słucham panią…

– Czy nie mogłabym…

Głos jej uwiązł w gardle; zatrzymała się dla zaczerpnięcia powietrza. To, o co miała prosić, wiele ją kosztowało. Duma jej cierpiała nad tym niezmiernie.

– Czy nie mogłabym dostać naprzód mojej pensji za cały miesiąc…

Pan Radlicz pomilczał chwilkę.

– Nie mam zwyczaju wypłacać nigdy naprzód – powiedział – i nierad bym od niego odstępować, bo to prowadzi do nieporządku w rachunkach.

Helenka uczuła bolesne ściśnięcie serca. Na próżno więc się tak upokorzyła! Ale czyż mogła przewidzieć, że ją spotka odmowa? Jej ojciec wszystkim chętnie wypłacał pensje z góry, nie czyniąc w tym najmniejszych trudności, a niektórzy nawet powybierali je naprzód za cały rok.

– Dla pani zatem nie będę robił wyjątku, bo gdybym to uczynił, upoważniłbym innych moich podwładnych do żądania tego samego, ale ofiaruję pani pożyczkę, równą wysokości miesięcznej pensji pani. Czy dobrze?

– Dobrze – odpowiedziała dziwiąc się w duchu temu postępowaniu, w istocie bowiem było to wszystko jedno – będę panu bardzo wdzięczna.

– Słowo wdzięczność wykreślamy z naszej rozmowy – odparł z pewną dobrotliwą wesołością – zrobiliśmy prosty interes. Zostałaś pani moją dłużniczką, której wypłacalności ufam, choć ją jedynie na moralnej ewikcji oprzeć mogę.

Wyjął z pugilaresu kilka banknotów i podał jej; podziękowała mu bladymi usty43, czuła bowiem, że biorąc te pieniądze sprzedawała swoją wolność, poddawała się pod jarzmo, jak to sama nazywała. Dopóki jeszcze miała otwartą furtkę do wycofania się, było jej jako tako – ale gdy ta furtka zamknęła się za nią na rygiel, ogarnęło ją coś podobnego do rozpaczy.

W sieni spotkała Andrzeja. Widząc ją wychodzącą z gabinetu o tej porze, okazał niemałe zdziwienie. Milcząc usunął się jej z drogi, ale widziała z jego twarzy, że będzie się ojca pytał, po co tam była. W tej chwili jednak było jej to zupełnie obojętne.

Wróciwszy do siebie napisała do matki list, w którym między innymi znajdował się ustęp następujący:

Jest mi tu bardzo dobrze, droga mateczko. Pokoik mam ładny i wygodny, zajęcia niewiele; wszyscy są dla mnie dobrzy i psują mnie swoją troskliwością, toteż czuję się tutaj jak między swymi, jakby w domu. Jestem wesoła i gdyby nie to, że mi tęskno do domu, gdyby nie myśl, że rodzice tam żyją pod naciskiem trosk, byłabym zupełnie szczęśliwą. Na żadnej zabawie jeszcze nie byłam, bo jestem tu dopiero tydzień, ale spodziewam się, że wkrótce poznam cały wielki świat warszawski, bo u państwa Radliczów przygotowuje się świetna zabawa.

W przypisku był jeszcze dodatek, że posyła rodzicom pierwsze zarobione przez siebie pieniądze, bez objaśnienia jednak, że szczupła ta kwota stanowi jej całą pensję miesięczną.

Skończywszy ten list, w którym ani jedno słowo nie było zgodne z prawdą, włożyła w niego pieniądze i odetchnęła swobodniej. Dla zadowolenia matki napisała szereg fałszów i zdawało jej się, że spełniła dobry uczynek.

38łut – daw. jednostka masy, licząca 1/32 funta, tj. w różnych miejscach i czasach od 10g do 50g. W końcu XIX w. w Warszawie używano miar systemu rosyjskiego, w którym łut wynosił niecałe 13g (ok. 0,0128 kg). [przypis edytorski]
39funt – daw. jednostka masy, licząca w różnych miejscach i czasach od 0,3kg do 1 kg; tu miara rosyjska, ok. 0,410 kg. 3125 funtów to ok. 1,2 tony. [przypis edytorski]
40wypadek – tu: wynik. [przypis edytorski]
41Edmund Wasilewski (1814–1846) – poeta związany z Krakowem, jego patriotyczne wiersze z muzyką Stanisława Moniuszki były bardzo popularne. [przypis edytorski]
42drzymać – dziś: drzemać. [przypis edytorski]
43usty – dziś popr. forma: ustami. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud