Tasuta

Skarby

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział IV. Nik i dusza

Któregoś dnia ojciec zawołał chłopców do swego gabinetu.

Weszli obaj niespokojnie, przypominając sobie na gwałt, co który w ostatnich czasach zbroił i robiąc odpowiednio skruszone miny.

Ojciec pisał coś właśnie, musieli więc chwilkę czekać, którą to chwilę Olek wyzyskał na przygotowanie możliwej ilości wykrętów, a Nik na skruchę.

Tymczasem ojciec powiedział chłopcom, iż oto jutro przyjeżdża do Niżpola monsieur Martin, nowy ich profesor i opiekun. Ojciec powiedział nadto, że monsieur Martin ongiś wychował jego i stryja Henryka, że jest to człowiek już niemłody, ale bardzo mądry i dobry, że trzeba go będzie słuchać bezwzględnie i starać się nie robić mu przykrości. Potem ojciec zapytał, czy dobrze zrozumieli, czego od nich wymaga i czy obiecują stosować się do jego życzenia. Ale Olek i Nik tak byli zaskoczeni tą wiadomością i tak przerażeni niespodziewaną opieką, że tylko mruknęli coś niewyraźnie. Ojciec zmarszczył brwi.

– Jak to? Proszę głośniej! Czy obiecujecie mi szanować i słuchać pana Martin, który dla mnie i waszego stryja był niezmiernie dobrym i zastępował nam ojca?

– Obiecujemy – rzekł Olek bez zapału, a Nik dodał „obiecujemy go szanować”, po czym wyszli z gabinetu, czując zresztą dobrze, że ojciec nie jest z nich zadowolony. W milczeniu minęli salon i zatrzymali się w sali bilardowej; tu Nik nie wytrzymał i zgrzytnął:

– Tak! Właśnie! Będziemy mieli nudnego starucha, który będzie za nami łaził wszędzie i nic już nie będzie wolno robić, nic… nic!

Olek był również wściekły:

– Do kroćset! Myślałem, że choć jedno lato obejdzie się bez opieki! I w dodatku obiecaliśmy go słuchać!

– Wcale nie obiecywałem! – krzyknął Nik.

– Nie obiecałeś? Niku, jak możesz tak kłamać!

– Wcale nie kłamię – rozindyczył się Nik – obiecałem go szanować, nic więcej, zupełnie nic!

Olek oniemiał, ale po chwili zapałał świętym oburzeniem:

– Ale ja, ja odpowiedziałem na oba pytania papy: „obiecujemy”, to znaczy my obydwaj obiecujemy: „szanować i słuchać”.

– Trzeba było mówić tylko za siebie! – krzyknął Nik, potem wyleciał pędem i ulżył sobie, trzasnąwszy drzwiami.

W ogóle był wściekły i nawet nie wiedział, co z sobą zrobić. Swoim zwyczajem puścił się przez park na łączki. Po drodze myślał:

No, bo to lato układało się znakomicie! Przede wszystkim wyjechali dużo wcześniej z miasta niż to było w projekcie, potem panna Maria dostała od rodziców urlop na miesiąc i wyjechała, a że niania, ma się rozumieć, zajmowała się tylko Anią, więc Nik i Olek używali swobody!

A teraz? Mój Boże, wszystko się miało skończyć!

Nik w myśli nazwał pana Martin nieznośnym pokraką, korniszonem, ropuchą i wielu innymi szkaradnymi wyzwiskami, których wolę nie powtarzać.

Pędził przez park wzburzony, bijąc piętami ziemię, aż się robiły głębokie ślady w świeżo gracowanych1 ścieżkach. W końcu dopadł do łączki i rzucił się jak długi na wał otaczający fosę.

Pogrążył się cały w wysokiej, wilgotnej trawie, pachnącej delikatną wonią rozkwitłych wiosennych kwiatów. Zerwał z pasją garść różnego ziela, które się pochyliło nad jego głową i rzucił w bok. Potem leżał nieruchomy, żując w sobie złość.

Naokoło śpiewały ptaki. Wilga gdzieś niedaleko pogwizdywała radośnie i ochoczo, aż zdało się przez chwilę Nikowi, że to Olek go nawołuje, taki był bowiem między nimi umówiony znak. Gdzieś dalej dzięcioł coraz to zastukał w korę, a potem skrzętnie wyszukiwał wijących się robaczków.

– Wstrętny staruch! – pomyślał Nik, o panu Martin naturalnie, nie zaś o dzięciole – będzie ciągle nad nami ślęczał.

W tejże chwili jednak ogromny biały motyl siadł tuż obok niego na delikatnej różowej smółce, aż się zachybotała pod ciężarem jej lepka, ciemna łodyga. – Czy to prawda? pomyślał Nik, że motyle żyją tylko kilka godzin? Czyż to możliwe, żeby ten cudny, biały motyl o skrzydełkach pociętych niebieskimi żyłkami, śliczny, smukły, lekki, miał lada chwila leżeć gdzieś martwy, między wysokimi trawami? I czy to prawda, czy to możliwe, aby nie miał duszy? Umrze taki motyl biały i koniec! I nic po nim nie zostanie prócz tej pary biednych, zwiotczałych skrzydeł!

W tej chwili wzrok Nika padł na urwaną wiąż ziela, którą w pasji cisnął; pięć czy sześć długich, wykłoszonych traw, baźka jedna różowa, słodka, pachnąca i dzwonek o kieliszkach miękkich, zwiędniałych. Oto wyrwał swawolną ręką taką garść traw, pozbawił życia i cisnął, zgoła mu niepotrzebną!

Bo zresztą to wcale nieprawda, aby owady, zwierzęta i rośliny nie miały duszy! Po cóż by żyły?

Nik siadł cały wzburzony i głęboko przejęty. – Po cóż by latał taki biały, lekki motyl, skoro po paru godzinach już nic nie ma po nim pozostać? Po cóż by pachniał taki fioletowy dzwonka kielich, skoro pierwszy lepszy chłopak w złości albo dziewczynka do bukietu może go zerwać, i to miałby być już koniec wszystkiemu!

Nik posłyszał szelest ponad głową. Spojrzał i uradował się: mała, brązowa wiewióreczka o oczkach okrągłych i latających wszczepiła się łapkami w gałąź i przyglądała ciekawie czemuś w dole. Nik zataił dech. Tymczasem wiewiórka jak piłka skoczyła wyżej, długi, puszysty jej ogonek tylko mignął wśród liści; znowu siedziała chwilkę, aż z szybkością zawrotną skacząc z gałęzi na gałąź, zniknęła wesoła, zręczna, milutka.

Nik powstał spokojny i z mocnym przekonaniem, że wiewiórki, motyle, trawy, kwiaty i w ogóle wszystko ma duszę.

Rozdział V. Monsieur Martin

Z rana chłopcy pobili się przy myciu. Olek chciał być pierwszy i Nik także, skończyło się na tym, że Olek pochylonego Nika wepchnął do wanny. Właściwie nie skończyło się na tym, a od tego zaczęło, Nik bowiem, chcąc się zemścić, zatkał palcami kran i oblał Olka od stóp do głów, no, słowem zrobił z niego rynnę podczas deszczu. W czasie tego wszystkiego Tom najspokojniej nakładał dzienną koszulę, a przejął się ogromnym ruchem dopiero w chwili, gdy Olek łokciem pchnął go w brodę, broniąc się od strumienia wody, który pryskał mu w twarz. Tom obraził się w pierwszej chwili, a potem beknął.

– Zdaje mi się, Tom, że z ciebie nigdy nie będzie porządny mężczyzna – zauważył z pogardą Nik, wyłażąc z wanny i wycierając ręcznikiem zmoczoną koszulę.

– Ząb mi wybił! Jestem pewien, że mi wybił kilka przednich zębów…

– Och, babo wielkanocna! Nic ci nie wybił i możesz ubierać się spokojnie! – i dwaj starsi bracia przeszli wyniośle do sypialni w przykładnej zgodzie, zdaje mi się jednak, że nie bardzo umyci.

Zaledwie skończyli się ubierać, wbiegła Marta, wołając:

– Jedzie, jedzie, zobaczmy przez okno – i dopadłszy, uchyliła firanki. Nik skoczył także, Olek jednak nie dał się poruszyć, odwrócił się plecami do okna i starannie dociągał pasek.

– Nie jest jeszcze zupełnie taki stary – objaśniała Marta – ma cienkie nogi i bardzo jest podobny do bociana. Nosi kamasze. Chodźże2, Olek.

– Nie jestem ciekawy – odburknął chłopiec – napatrzę mu się i tak dosyć! Aż zanadto!

Usłyszawszy to, Nik spostrzegł się, że przecież on także miał okazać panu Martin najwyższą obojętność, zatem nie wypada mu być ciekawym, odszedł więc od okna i rzekł:

– Naturalnie jest obrzydliwy.

Potem wszyscy ruszyli na śniadanie. Olek starał się mieć wyraz twarzy uprzejmy, ale wysoce obojętny. Nik nadął się jak indyk, Marta szeroko otworzyła oczy i tylko Tom miał minę „na co dzień”, bo pan Martin mało go bardzo obchodził.

Wszystko to jednak chybiło celu, w sali jadalnej bowiem nie było nikogo prócz Jana i małego kozaczka Hawryłka, który miał uszy zawsze równie czerwone jak lampasy hajdawerów i lubił namiętnie wylizywać spodki z konfitur.

Nik skoczył do swego miejsca i zaproponował:

– Olek, jedzmy prędko i umykajmy.

Olek jednak zachował godność w tej ciężkiej okoliczności życiowej. Siadł spokojnie i pił swoją kawę z taką miną, jakby naprzeciw niego siedział monsieur Martin we własnej osobie.

Jakoż w parę minut weszła matka, za nią jakiś pan, dość wysoki, chudy i przygarbiony, i ojciec. Dzieci powstały z miejsc i odbyła się prezentacja oraz powitanie. Matka była tak jak zawsze wesoła, spokojna i miła, ojciec zaś bardziej niż zwykle ożywiony. Posadził starego pana obok siebie, przysuwał mu bułki, miód, masło, dolewał śmietanki.

W Olku i Niku wzbierała głucha złość. Przyjechał taki sobie stary pan, prawie nie zwrócił na nich uwagi, zawładnął ojcem, matką i w dodatku będzie za nimi chodził i wszystkiego zabraniał!

Monsieur Martin zaś mówił z ojcem o dawnych czasach, coś przypominał i opowiadał; ojciec coraz to śmiał się serdecznie, a matka słuchała, cała pogrążona i patrzała na ojca rozrzewnionym, gorącym wzrokiem.

– A pamiętasz, mon cher, jakeście z Henrykiem ruszyli w podróż na księżyc? – mówił monsieur Martin.

– Pamiętam, naturalnie! Byliśmy mniejsi od Toma – zaśmiał się ojciec. – W nocy, w koszulach! Ale wzięliśmy suchary na drogę. O! świetnieśmy się zaopatrzyli, z wielką zapobiegliwością! Henryk miał w chusteczce nieodzowny scyzoryk, jabłka, cukier, a ja suchary i sznur na wypadek trudności przy włażeniu na księżyc. Tak, Marto – zwrócił się do matki – złapał nas za bramą stróż i odprowadził. Och, cóż to był za wstyd.

 

– Jakże byłem szczęśliwy, że na tym się skończyło, że nie zaszliście w tę noc ciemną gdzieś za wieś – rzekł monsieur Martin i patrzał na ojca jak na kogoś bardzo drogiego.

Ojciec, matka, monsieur Martin śmieli się, rozmawiali, przypominali. Czuć było, że im jest doskonale ze sobą, że przenieśli się do jakiejś nieznanej dzieciom przeszłości, z której nie mają ochoty powracać. Nik pienił się wewnętrznie, a Olek złowrogo spoglądał na przybysza. Bo cóż z tego, że ojciec był niegdyś mały i płatał figle? Chłopcy wiedzieli o tym i bez pana Martin. Nieraz słuchali opowiadań o tych czasach i rzeczach! Bo to nawet nie ma sensu, aby ten stary pan, zupełnie obcy, znał ich ojca dawniej niż oni sami, rodzone dzieci! I Nik, i Olek czuli się głęboko pokrzywdzeni.

Tymczasem śniadanie się skończyło i ojciec polecił chłopcom oprowadzić gościa, profesora, po parku, by mógł zobaczyć wszystko, co się od tamtych dawnych lat zmieniło.

Nadęci jak dwaj mandaryni i bardzo godni, poszli chłopcy, milcząc, obok pana Martin aleją wiodącą ponad stawy.

Pan Martin zresztą wcale się o nich nie pytał i zdawał się nie spostrzegać kroczących obok niego utajonych wrogów.

W jakiejś chwili, gdy doszli już do jeziora i zapatrzyli się w lustrzaną jego taflę, rzekł z uśmiechem, który wyblakłe jego usta opromieniał dziwnym urokiem:

– Wiecie, chłopcy, tu dawniej był most – Olek udał, że nie słyszy, ale Nika to zaciekawiło:

– Jak to? – zapytał – w tym miejscu takim szerokim był most? Musiał być strasznie długi?

– Był bardzo długi – powiedział monsieur Martin – i bardzo ładny, można nim było przechodzić na wyspę i mniej się używało łodzi niż teraz.

– To nie było przyjemnie – rzekł krytycznie Nik.

– No tak – potwierdził profesor – cóż bowiem jest przyjemniejszego od pływania po jeziorze, prawda Niku?

Nik zdziwił się przyjemnie, że pan Martin zapamiętał jego imię, ale nic nie odpowiedział, natomiast Olek, który chciał koniecznie protestować, rzekł:

– Owszem, jest wiele rzeczy milszych, na przykład konna jazda!

Pan Martin nie podniósł dyskusji, zgodnie potwierdził zdanie Olka, co jeszcze bardziej zirytowało przygotowanego do walki chłopca.

– Kiedyż to tu był ten most? Nigdy o nim nie słyszałem – rzekł sceptycznie.

– Och, bardzo dawno, ja już go nawet nie widziałem. Dziadek wasz opowiadał mi o nim. Stawiał go wasz prapradziad, ten sam, który postawił wasz dom. Jak to zapewne wiecie, stał jeszcze wtenczas zameczek nazywany „ślepym”, gdyż wszystkie jego mury zewnętrzne nie miały okien, które wychodziły jedynie na wewnętrzny dziedziniec. Z tego też powodu zamek był tak ponury i ciemny, iż przodek wasz, bardzo z natury wesół, nie mógł w nim wytrzymać i wybudował obecny dwór, znacznie mniejszy naturalnie i skromniejszy od zameczku, ale za to jasny, o dużych oknach i odkrytych tarasach. Zapewne musieliście dużo o tym dziadku słyszeć. Był bardzo mądrym i dzielnym człowiekiem. Służył w Wielkiej Armii3, był w Egipcie, Hiszpanii… znacie go, prawda!

– Znamy – rzekł krótko Olek, ale było mu przyjemnie, że i monsieur Martin tak dobrze zna dzieje ulubionego pradziada i że mówi o nim ze czcią i szacunkiem.

– A z zameczkiem co się stało? – zapytał Nik.

– Jak to, nie wiesz! – wykrzyknął z oburzeniem Olek.

– Nie wiem. Ale czego krzyczysz? – odparł zarumieniony Nik.

– Zameczek spalili kozacy4 po 63-cim roku5. Dwór tylko cudem ocalał. Nik nie może jeszcze wszystkiego wiedzieć, ma czas – rzekł p. Martin.

Szli tak długo brzegiem jeziora, a stary pan coraz to nowe rzeczy opowiadał, głosem cichym i pełnym zadumy. Czasem mówił tak, jakby wcale nie do chłopców, jakby zapominał, że idą obok niego. Nik musiał przyznać w głębi duszy, że miły mu był ten przyszły tyran z siwą głową. Toteż gdy powróciwszy do domu, rozstali się w przedpokoju, rzekł do Olka:

– Olek, jak ty myślisz, co?

– No, cóż mam myśleć! Taki sobie!

– Ależ tak! – wykrzyknął Nik z entuzjazmem. Po chwili dodał:

– Wiesz i to nawet nic nie szkodzi, że znał papę wcześniej niż my, bo wcześniej znali go także i Gabro, i Brygida, i ciocia Halszka, i ksiądz proboszcz. Mnóstwo zresztą osób!

Rozdział VI. Na jeziorze

Któregoś dnia, wracając z ojcem z folwarku, dokąd jeździł konno, zobaczył Olek przed stajnią śliczny, czarny brek zaprzężony w czwórkę kasztanów.

– Oho! przyjechała ciocia Halszka – powiedział sobie, trzeba przyznać, bez wielkiej radości.

Ciocia Halszka przyjeżdżała dość często ze swymi dziećmi: Renią i Alim. Olek kochał śliczną, pachnącą, wytworną ciocię Halę, ale do jej dzieci nie czuł szczególnego nabożeństwa. Rena i Ali byli także śliczni, pachnący, wytworni. Renia miała długie, czarne loki, ogromne szafirowe oczy, była jak śnieg biała i zawsze prześlicznie ubrana. O rok była od Olka starsza. Olek czuł się zawsze przy niej niezgrabny, brzydki, niezdarny i czarny jak Murzyn. Nie śmiał jej pocałować, by nie zostawić czarnej plamy na białym jej policzku, nie śmiał jej dotknąć, by czegoś nie rozerwać; cała jego rycerska odwaga i buta ginęły wobec tej delikatnej i dumnej dziewczynki.

Nie wiedział nigdy, jak ją zabawić, czym zainteresować. Dlatego jej nie lubił, nie cierpiał nawet, właśnie dlatego, że był wobec niej nieśmiałym, głupim i niezgrabnym. Ale Renia zdawała się nie widzieć tego wcale, w ogóle zdawała się nie spostrzegać nigdy Olka. Miała trochę pogardliwe usta i trochę przymknięte oczy.

Ali był w wieku Toma. Miał takie jak Renia podłużne, szafirowe oczy, czarne, delikatne brwi. Był także śliczny, szczupły i wytworny, ale Boże, jakiż to był ślamazara! O byle co… bek! Nawet Ania była przy nim wzorem hartu i odwagi. Ali nie umiał szybko biegać, ani skakać, zawsze mu było źle, niewygodnie. Mazał się, kaprysił, krzywił w każdej okoliczności życia. Jedynie Renia miała na niego wpływ i umiała nim rządzić.

Renia i Ali przyjeżdżali zwykle ślicznym, małym koczykiem zaprzężonym w siwe kuce. Mieli swego małego furmana, który siedział z tyłu, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Mieli wszystko, o czym można marzyć. Pokoje ich były umeblowane biało, zasłane białym suknem, mieli ogromną bibliotekę najpiękniejszych książek, ślicznie oprawnych. Słowem, mieli wszystko. Olek nie zazdrościł im. To, co sam miał, wystarczało mu, wolał Niżpol i jego stary, wygodny dwór od pałacu w Hołowinie. Cieszył się z całej duszy, że miał Nika, Martę, Toma i Anię, zamiast płaksy Alego z całą jego czwórką siwych kuców… Nie lubił ciotecznego rodzeństwa i teraz na widok breku cioci Hali nachmurzył się z niezadowolenia. Pamiętał jednak dobrze, jak srogą ongiś otrzymał burę, kiedy ojciec przyłapał go uciekającego na widok gości. Wiedział, że trzeba być gościnnym i uprzejmym, ruszył więc do domu. We drzwiach od ogrodu wpadł na niego rozpędzony Nik.

– Gdzież to ty lecisz? – zapytał podejrzliwie Olek.

– Lecę? Nigdzie! – zmieszał się Nik i aż poczerwieniał.

– Oho! już widzę, że wiejesz przed Renią i Alim! Zobaczyłeś przez okno i w nogi! Chciałbym, żebyś spotkał ojca!

– Ja? nigdzie nie wieję! – obraził się Nik – chciałem cię właśnie zawołać – i zawrócił z godnością do domu.

Wszyscy siedzieli w buduarku mamy. Ciocia Hala i mama na kanapce, ojciec w fotelu. Renia, Ali i Marta stali pod oknem.

– Boże, jak ten Olek rośnie – rzekła ciocia Hala – na pewno przerósł już Renię, a to niełatwo. Réne, chodź tu, zmierzcie się.

Olek zaczerwienił się po uszy, a Renia podeszła, stanęła obok niego i spojrzała obojętnie przez ramię.

– A co, nie mówiłam? – zaśmiała się ciocia. – Jeśli nie przerósł, to przerośnie lada dzień. Są już zupełnie równi, a w roku zeszłym sięgał jej po brwi. Trzymaj się Réne, pamiętaj, żeś starsza o rok.

– Ale Olek chłopiec – powiedział ojciec – powinien być większy.

– No, biegajcie po parku – rzekła ciocia – a rozruszajcie Alego, łobuzy.

Dzieci wyszły, milcząc, minęły salon i przez ogromne, oszklone drzwi zeszły na taras, a stamtąd do parku. Olek czuł się pokrzepionym na duchu tym, że przerósł Renię, którą uważał dotychczas za niedoścignioną. Nik ziewał skrycie, a Marta łamała sobie głowę, czym by tu wszystkim dogodzić.

– Kto tam pływa po jeziorze? – zapytała Renia, gdy przed oczyma dzieci rozpostarła się gładka, lśniąca tafla głębokiego jeziora.

– Pewnie Wicek – rzekł Olek, osłaniając dłonią oczy od słońca. – Płynie na tamten brzeg, bo dziś łowią ryby.

– Chodźmy zobaczyć – ożywił się Ali.

– Nie można pójść, bo za daleko, trzeba przepłynąć – objaśnił Nik, a tylko Olkowi wolno płynąć bez starszych po jeziorze.

– Och! nam także wolno – rzekła Renia – jestem starsza od Olka.

– Ale jesteś dziewczyna – odparł Olek – pewnie zresztą nie pytałaś o to papy, bo u was nie ma jeziora.

– Nie ma jeziora, ale jest staw i wolno mi po nim pływać. Biorę więc was wszystkich na swoją odpowiedzialność.

Olek poczuł się dotknięty w głębi duszy, ale bał się ujść za tchórza i dziecko, któremu nic nie wolno, rzekł więc wymijająco:

– Róbcie, jak chcecie.

Renia stała już w łódce i pociągała za sobą mocno zatrwożoną w swym sumieniu Martę, Nik kluczem przyniesionym z budki strażniczej otwierał kłódkę i spuszczał łańcuch, Olek więc pomógł wsiąść Alemu, sam wskoczył za Nikiem i odepchnął łódkę.

– Poczekajcie, poczekajcie na mnie! – dało się słyszeć przeraźliwe wołanie i z alei kasztanowej wypadł zziajany Tom.

– Za późno – rzekła Renia, ale Olek zawrócił i dziobem stuknął w brzeg, aż Ali nosem uderzył w kolana Marty i uronił przy tej okazji kilka łez. Tom migiem wskoczył do łódki i rzekł z zadowoleniem.

– Wasza mademoiselle i niania siedzą w altanie, Ania bawiła się w piasku, ale może pobiegła za mną.

– Ci… cho! – syknął Nik – altana tu zaraz za tym bzem, żebyż nie usłyszały!

Umilkli wszyscy i nawet Olek i Nik złożyli wiosła, spuszczając się na bieg wody, byle tylko przepłynąć niepostrzeżenie. Z altany dochodził wesoły głosik Ani, która śpiewała:

 
Chodzi, wodzi swe «kurcęta»
i o każdym z nich pamięta.
 

Wkrótce łódka była już daleko. Wypłynięto na środek jeziora.

– Wielka rzecz jezioro! – powiedziała Rena. – Za miesiąc jak co roku jedziemy nad morze i będę pływać, ile mi się tylko spodoba.

– Ale nie sama – rzekł Nik.

– O la la: jeżeli zechcę, to sama. Ali, nie przechylaj się na prawo, patrz, maczasz szarfę w wodzie.

Marta wyłowiła koniec szarfy Alego i rozpostarła na swoich kolanach, by prędzej wyschła. Zrobiła się cisza. Olek i Nik wiosłowali zawzięcie, wysiłkiem mięśni chcąc zgłuszyć wyrzuty sumienia, iż nie słuchają rozkazów ojca. Marta niespokojnie oglądała się na brzeg. Ali trwożnie spoglądał w głębinę. Tylko Rena i Tom zachowali równowagę ducha. Tom, który siedział na dziobie, zatopił obie ręce w wodzie i cieszył się, że fale przepływają mu między palcami, Rena zaś położyła się na wznak na dnie łódki i patrzała w niebo.

Przepłynięto na ukos jezioro i łódka dobiła do przeciwległego brzegu. Bardzo było przyjemnie; przyglądano się z zachwytem wielkim rybom, szczupakom, linom, karpiom. Ciskały się w ogromnych kadziach i tłukły ogonami, wychlapując strugi wody na ciekawych, którzy za blisko podeszli. Ale najprzyjemniejszą była chwila, w której zmoczeni rybacy wyciągali na brzeg ciężką sieć. Z mułu i gałęzi, których była pełna, czarnymi rękami wyłapywali rzucające się, przerażone ryby, ważyli je w rękach zadowoleni z połowu i rzucali do kadzi. Nad wszystkim chodził czuwając Iwan, który z dawien dawna sprawował w Niżpolu urząd głównego rybaka i dozorcy.

 

Nik sam wyjął z sieci sporego, oślizgłego szczupaka, ale ten chlasnął go po twarzy ogonem, wyśliznął się ze słabych jeszcze rąk chłopaka i buchnął z powrotem w życiodajne jezioro. Wszystkie dzieci i rybacy wybuchnęli śmiechem, a Nik osłupiał na długą chwilę i stał, mrugając oczami pełnymi wody.

Długo przyglądano się temu wszystkiemu, ale w końcu trzeba było pomyśleć o odwrocie. Rena i Ali pobrudzili sobie trochę białe buciki, ale w ogóle byli zadowoleni i postanowili częściej przyjeżdżać na połów.

– No tak, muszę przyznać, że to bardzo miło – rzekła Renia, kiedy wracali do łódki – bardzo mi się tu podobało i ten wasz Iwan dosyć miły! Tylko Wicek to dopiero idiota! – dodała obrażona, bo Wicek śmiał zwrócić jej uwagę, że nadeptuje na małą rybkę.

– Nieprawda! – oburzył się Tom – Wincenty jest bardzo porządny i miły! Robi nam śliczne wiatraczki z drzewa, wózki i wszystko, co chcemy!

– Może on robi tam wiatraczki i wszystko co chcecie, ale jest zuchwały i głupi – uparła się Rena.

Tymczasem Ali ze swej strony pokłócił się z Tomem, Tom bowiem w zapale oburzenia chybotał łódką w sposób gwałtowny. Ali zaczął piszczeć, a Tom nazwał go Ali-Babą. Rena ujęła się za brata:

– Tom – rzekła – jesteś niegrzeczny i jeszcze przezywasz!

– No, bo czyż on nie Ali! – zwrócił się Tom do rodzeństwa – jest Ali! A że baba, to także każdy chętnie przyzna!

Zagrażała kłótnia, na szczęście Marta zawołała:

– Popatrzcie tylko, jakie śliczne irysy na wyspie!

W istocie nad samym brzegiem na wyspie rosły wysokie, sztywne irysy fioletowe, żółte i odbijały się w wodzie.

– Mój Olku, mój kochany – zawołała Renia – podpłyń do wyspy, narwiemy sobie trochę irysów.

Olek, któremu pochlebiło, że Rena go o coś prosi, pchnął mocno łódź i w kilka chwil byli już pod cieniem rozłożystych, bujnych, pochylonych drzew okalających wyspę. Jakże miło i rozkosznie było płynąć w chłodnym ich cieniu, odsuwając tylko gałązki i liście znad głowy.

Kiedy już dotarli do wyspy, Renia wyciągnęła obie ręce, pochwyciła kilka irysów naraz i z całych sił pociągnęła ku sobie właśnie w chwili, gdy Tom ze swego końca robił to samo, i… nie wiadomo zupełnie, kiedy to się stało, nikt nie miał czasu krzyknąć, ani nawet mrugnąć, kiedy już łódka przewrócona do góry dnem odpływała powoli, a wszystkie dzieci były w wodzie.

Całe szczęście, że był to brzeg, gdzie tylko po ramiona było wody, całe szczęście, że mnóstwo gałęzi i korzeni zwieszało się w wodę i że wszystkie dzieci chwytające za nie wydrapały się na ziemię, krztusząc się i plując, podrapane i przemoknięte do nitki,

Wszystkie… z wyjątkiem Alego! Kiedy więc oprzytomniały nieco, wypluły muł i wodę z ust i otarły zalane oczy, rozejrzały się między sobą i jednym głosem krzyknęły:

– Ali!… gdzie Ali!

Alego nie było! Woda spokojna już była u brzegu, a łódka przewrócona dnem do góry kołysała się w pewnym oddaleniu.

– Jezus, Maria, ratunku, ratunku – zaczęły krzyczeć z całych sił i szlochać dzieci. Olek, Nik i Rena, nie namyślając się, wskoczyli do wody i nieprzytomni z trwogi, drżący, w niepokoju zanurzali się raz po raz, obmacując rękami dno, szukając między splątanymi korzeniami drzew. Pozostali na brzegu Marta i Tom podnieśli wrzask i lament nie do opisania, bo zaiste rozpacz ich i trwoga nie miały granic.

Wtem spoza zakrętu wyspy wysunęła się ku dzieciom mała rybacka łódka, a w niej Wicek z przerażoną od posłyszanych krzyków twarzą. Wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu z rozpaczą.

– Wicku – wyszlochała Marta – nie ma Alego! Wpadł w wodę razem z nami i nie wypłynął, Boże!… Boże! – i rzuciwszy się na kolana, poczęła odmawiać pacierz.

W jednej sekundzie Wicek już był przy dzieciach.

– Tu wypadł z łódki! – krzyknął.

– Tu… w tym miejscu… wywróciliśmy się – wyszlochał Tom.

Wicek znikł pod wodą, chwilę nie było go widać, a gdy ukazał się, dzieci w niepomiernym zdumieniu ujrzały, że co sił w rękach płynie za łódką.

– Wicku – wykrzyknął Olek – tu Alego trzeba ratować! Co tam łódka! Wicku, co ty robisz! – i zamilkł, bo oto Wicek podpłynął do wywróconej łódki i znikł pod nią.

Straszna zapanowała cisza, a potem nagle ze wszystkich piersi wydarł się okrzyk radości! Na powierzchni wody ukazał się znowu Wicek, a w rękach jego omdlałe ciałko Alego. Jeszcze parę chwil, a Wicek wyskoczył na brzeg i zabrał się do ratunku. Przerzucił sobie Alego przez kolano, twarzą do ziemi i potrząsnął nim z lekka. Dzieci milcząc, blade i drżące z trwogi, widziały jak z ust, z oczu, nosa Alego wylewały się potoki wody. Potem Wicek położył go na trawie, twarzą do góry, zawoławszy Olka do pomocy, ściągnął z Alego ubranie i szybko, a równomiernie począł podnosić i opuszczać chude, prawie błękitne rączki chłopca, który leżał bezwładnie z zamkniętymi oczyma.

– Rozcierajcie go, rozcierajcie! – krzyknął na dzieci, które ocknęły się, skoczyły i mokrymi rękami zaczęły z całych sił rozcierać skostniałe ciałko chłopczyny.

Trwało to przerażająco długo, dzieciom łzy spływały po policzkach, a Tom wykrzyknął z rozpaczą:

– On już przecież nie żyje! – ale właśnie w tejże chwili Ali otworzył oczy.

Wtedy nastąpiła taka radość, że niepodobna jej opisać: Tom zaczął krzyczeć w niemożliwy sposób i tańczyć taniec dzikich ludzi. Marta rozpłakała się jeszcze więcej, ale z radości, Nik nie mógł słowa przemówić, a Rena… w nieopisanej radości skoczyła Wickowi na szyję i ucałowała go.

Powoli Alemu wracała przytomność, roztarty i ogrzany słońcem zaróżowił się i długo patrzał zdziwiony na śmiejące się i skaczące ze szczęścia dzieci, całe mokre i oblepione własnymi ubraniami, z włosami przylizanymi na głowach i ramionach, ociekające i uszczęśliwione.

Był to widok arcykomiczny, toteż Ali, oprzytomniawszy zupełnie, roześmiał się serdecznie, Wicek również patrzał na to wszystko, śmiejąc się, aż mu łzy kapały po i tak już mokrej twarzy. Nie tracił jednak czasu; poleciwszy dzieciom, by wyszły na słońce i suszyły się w jego promieniach, sam wskoczył do swej łódeczki i popłynął w pogoń za łodzią, która kołysała się na powierzchni wody, sprowadził ją na wyspę, przewrócił, wylał wodę, wsadził dzieci i ruszono do domu. Olek i Nik pomagali mu żwawo. Płynąc, wszyscy uśmiechali się pełni radości i jechali gotowi przyjąć z pokorą największą bodaj karę za popełnione nieposłuszeństwo, bo cóż znaczyła kara wobec tego, że Ali był z nimi – zdrów i cały.

Gdy po powrocie dzieci podobne do oskubanego stadka gęsi stanęły przed rodzicami i niepewnymi głosami opowiedziały, co zaszło – powstał zamęt! Ciocia Halszka zemdlała, matka pobladła jak płótno i pochwyciła Alego w ramiona, mademoiselle Lucette zaczęła krzyczeć i wylewać potoki łez, pan Martin oglądał każde z dzieci po kolei, a ojciec bardzo chciał się gniewać, ale właściwie nie mógł. Zanadto się bowiem przestraszył i zanadto był Bogu wdzięczny za cudowne Alego ocalenie.

Wicek z początku został obdarowany pięknym ubraniem samego pana i suto nakarmiony frykasami, które klucznica obficie, aczkolwiek niechętnie zastawiła w kredensie.

Potem któregoś dnia przyjechali rodzice Alego i oznajmili rodzinie Wicka, iż ofiarują kawał ziemi z ładną zagrodą na przyszłe gospodarstwo dla zbawcy ich syna.

Do końca życia Wicek opowiadał szczegółowo o tym zdarzeniu, kończąc zawsze tymi słowy:

– Dostałem od jaśnie pana ubranie w kratkę, całkiem nowe i zielony krawat.

Życzliwym pokazywał niekiedy ów krawat.

1gracowany – uporządkowany za pomocą gracy, tj. narzędzia o metalowych zębach przytwierdzonego do drewnianego trzonka; por. gracować: usuwać chwasty i płytko spulchniać ziemię gracą. [przypis edytorski]
2chodźże – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że. [przypis edytorski]
3Wielka Armia – armia Napoleona Bonaparte. [przypis edytorski]
4kozacy – tu: oddział lekkiej jazdy w wojsku rosyjskim. [przypis edytorski]
5po 63-cim roku – tj. po powstaniu styczniowym. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud