Tasuta

Skarby

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział IX. Wiadomość

Od czasu awantury na jeziorze, z której Ali cudem wyszedł cało, już Olek ani Nik nie myśleli o ucieczce na widok czwórki siwych kuców. Dziwnie ich to wspólnie przebyte niebezpieczeństwo zbliżyło z Reną i Alim. Toteż gdy jednego dnia, siedząc na drzewie, posłyszeli głos Toma: „Chłopcy, przyjechali z Hołowina!” – obaj pośpiesznie zeskoczyli i puścili się do domu.

Spotkali całą gromadkę schodzącą ze stopni tarasu, ale na twarzach wszystkich nie było zwykłej wesołości, owszem, mieli miny poważne i skupione.

– Co się stało? – pytał Nik, zamiast powitania.

Rena odpowiedziała:

– Przyszła wiadomość, że babunia chora i wszyscy jadą do Ostępowiec.

– Jak to i rodzice? – zapytał Olek.

– Wasi rodzice i moja mama – odpowiedziała Rena.

– A my?

– O! my zostajemy – westchnęła Renia – choć myślę, że powinna bym jechać, bo mogłabym się przydać.

Wszyscy umilkli, po chwili Olek zapytał znowu:

– A wuj Ryszard?

– Papo zostaje, to cała nasza pociecha.

– No dobrze – powiedział Nik – ale do Ostępowiec jest tylko cztery godziny jazdy i wszyscy prędko wrócą.

– Tak, jeżeli babcia prędko wyzdrowieje.

– Gdzie Ali? – spytał po chwili Olek.

– Został w domu, bo go głowa boli.

– Kiedy rodzice jadą?

– Jutro rannym pociągiem.

– Aha…

Rozmowa nie kleiła się i nikt nie miał ochoty do zabawy, jedna Ania skakała sobie zawzięcie, zgoła nie interesując się sprawami i troskami starszych.

Dzieci wróciły do gabinetu, gdzie wszyscy siedzieli, wsunęły się niespostrzeżenie i stanęły pod oknem. Starsi wydawali się strapieni. Ciocia Halszka mówiła:

– Co za przykrość doprawdy, że wasza panna Maria jeszcze nie wróciła, kiedy przyjeżdża?

– Za dwa tygodnie – odpowiedziała matka – doprawdy, nie wiem, z kim dzieci zostawić, bo trzeba szczęścia, że i monsieur Martin pojechał na kilka dni do Kijowa. Żadnej osoby odpowiedzialnej w domu. A chłopcy miewają czasem tak niespodziewane pomysły!

– Polecę mademoiselle Lucette, żeby co dzień przyjeżdżała z dziećmi. I przy tym poproszę Ryszarda, żeby zaglądał do waszej dzieciarni. A może dalibyście nam całą gromadę do Hołowina?

– Och nie! Dziękuję Halszko, to taki kłopot! Liczę zresztą na rozsądek Olka i Marty, zresztą jeśli się da, August zaraz powróci.

– Jakże to już późno – wykrzyknęła ciocia Halszka – a trzeba jeszcze wydać tyle rozporządzeń przed wyjazdem. Réne, mon enfant9, jedziemy już.

Ciocia Hala wstała, nastąpiły pożegnania, podjechał powóz i za chwilę już tylko tuman kurzu migał za bramą.

W domu zawrzało jak w ulu. Ojciec wyszedł na tok wydać rozporządzenia na czas swej nieobecności. Matka zabrała się do uregulowania wszystkiego w domu. W garderobie pakowano rzeczy. Przyszła klucznica, ogrodnik po rozkazy. Wszyscy biegali, krzątali się, jak gdyby miano ruszać do Ameryki. Dzieci tułały się po domu niespokojnie, wytrącone z równowagi.

W korytarzu, między pokojem Ani a garderobą Nik napotkał nianię, która niosła cały stos sukienek białych i kolorowych.

– Cóż to i niania gdzieś się wybiera? – zapytał ironicznie.

– A jakby Nik zgadł! – rzekła niania.

– E… – powątpiewająco mruknął Nik.

– Nie „eee”, tylko tak! Jaśniepaństwo zabierają Anię, to i mnie naturalnie.

– Albo to Ania jedzie z rodzicami? – zdziwił się Nik.

– A właśnie! – odparła z godnością niania – Czemu by nie miała jechać, czy to jej mus tu zostawać, czy co? Pojedziemy i kwita.

Nik się zaniepokoił w swej miłości własnej i wszedł do garderoby. Na środku pokoju stała waliza do połowy napełniona, nad nią panna Dziudzia; na krzesłach, stołach i stołkach suknie, bielizna, obuwie w ogromnej ilości.

Na podłodze siedziały Marta i Ania, układając wstążki w pudełku. Nik się zbliżył.

– Marta, prawda to, że Ania też jedzie do Ostępowiec? – zapytał.

– Prlawda, prlawda – wykrzyknęła Ania, podskakując z uciechy – pojadę do babuni, i tak!

– Prawda, Ania pojedzie, bo jest za mała, żeby zostać bez mamy.

– Ech! Co tam Marta rozpowiada – oburzyła się niania – mało to razy Ania zostawała ze mną? Cóż to jaśniepani mi nie ufa, czy co?

– E… niania w złym humorze, chodźmy sobie – szepnęła Marta i oboje z Nikiem wyszli z garderoby.

Bardzo smutno zeszedł dzień do wieczora, a i wieczór niewesoło. Dzieci smuciły się, że jutro już same będą musiały jeść kolację i że nikt nie przyjdzie ucałować je na dobranoc. Rodzice martwili się, że zostawiają swoją gromadkę bez należytej opieki, wszyscy zaś razem niepokoili się o babcię.

Jedna Ania, która nie znała niepokoju, nie miała trosk ani kłopotów, szczebiotała bez ustanku i opowiadała każdemu, kto chciał słuchać, jak to jutro ona pojedzie.

Nazajutrz z rana na gwałt wypito kawę, która nikomu nie smakowała i rodzice z Anusią i nianią pojechali na kolej.

Dzieci odprowadziły ich aż do bramy, stojąc na stopniach powozu i wróciły smutne ze zwieszonymi głowami.

Rozdział X. Wyprawa do starego zamku

– Panienko, proszę wstawać i czesać się sama. Panna Dziudzia pojechała do miasteczka.

Marta otworzyła oczy i ujrzała nad sobą Marynię z bucikami chłopców w ręku.

– Jak to, panna Dziudzia pojechała do Czerniachowa? Kiedy? – zapytała na wpół rozbudzona Marta.

– A dziś raneńko, razem z ekonoma żoną i ogrodnikiem, kazała powiedzieć panience i paniczom, że wieczorem wróci i żeby nic się złego bez niej nie stało – rzekła Marynia rada w głębi duszy, że znienawidzona zwierzchniczka wyjechała na cały dzień.

– Aha, dobrze – odparła zadziwiona Marta. Siadła na łóżku, wsunęła nogi w ranne pantofle i poszła myć się do łazienki. Z drugiej strony łazienki znajdowały się pokoje chłopców. Marta nie wytrzymała, uchyliła drzwi, wsadziła przez nie głowę, na której wszystkie włosy spięte były na czubku do mycia i krzyknęła:

– Chłopcy wstawać, nie ma Dziudzi, pojechała na cały dzień do Czerniachowa!

Chłopcy nie spali już od dawna, siedzieli wszyscy trzej na łóżku Olka w koszulach nocnych. Wiedzieli już od Maryni o wyjeździe szwaczki, więc przyjęli wiadomość Marty ze spokojem.

– Patrzcie, jak ona wygląda! – wykrzyknął Tom, parskając śmiechem – zupełnie jak panna Dziudzia.

Panna Dziudzia, która od wieków zajmowała się garderobą dzieci w Niżpolu, nazywała się właściwie panna Józia, ale Nik tak ją kiedyś przezwał i tak już zostało.

Marta się obraziła.

– Głupi jesteś! – wykrzyknęła i trzasnęła drzwiami. Stanąwszy jednak przed lustrem łazienki, nie mogła zaprzeczyć, że z tymi włosami zwiniętymi w małą kukiełkę na czubku głowy istotnie przypominała trochę pannę Dziudzię, uśmiechnęła się więc, ale zawołała przez drzwi do chłopców:

– Wstawajcie prędzej i chodźcie na śniadanie! – potem zaczęła się myć.

Całe przedpołudnie zeszło spokojnie. Marta odbyła sumiennie swoją godzinę muzyki, potem pełła kwiaty w dziecinnym ogródku, karmiła gołębie, porała się z kotami, słowem robiła to co zawsze, bez względu na brak dozoru.

Chłopcy udawali, że łowią ryby w jeziorze, potem pół godzinki spędzili w stajni na rozmowie z Gabrem furmanem, pokłócili się parę razy, a nawet zdaje mi się, że Nik Tomka wytargał za uszy. Wszystko jednak skończyło się dobrze i o pierwszej cała czwórka stawiła się na obiad, z rękami o tyle o ile umytymi.

– Co będziemy robić po obiedzie? – zapytał Tom, wkładając do ust zbyt duży kawałek cielęciny.

– Tom! Udławisz się na pewno! Jak ten chłopiec nieelegancko je – rzekła ze smutkiem Marta. – Może byśmy poszli do parku i zabawili się w czerwonoskórych? – dodała.

– Na nic jest zabawa w Indian bez Dziudzi! Któż zgodzi się być białym i zostać oskalpowanym? – zaoponował Nik. – Pójdziemy lepiej na strych, do stajni. Zwieźli z rana masę siana, prześlicznie pachnie i jest miękkie.

– Na strych chodzić nam nie wolno, odkąd Hawryłko spadł przez dziurę, wiesz o tym Nik! – rzekł groźnie Olek.

– To zresztą żadna zabawa to siano! Podrapiemy sobie twarze i ręce i cały dzień będziemy mieć pełno siana za koszulą. Nie pójdę na strych. – wygłosił stanowczo Tom.

– Ty babo! – rzucił pogardliwie Nik i zamyślił się głęboko.

Chwilę jakąś dzieci jadły w milczeniu kompot z wisien.

– Może byśmy zagrali w krokieta? – zaproponował Olek bez zapału, ale w tejże chwili przerwał mu Nik:

– Słuchajcie – zawołał rozradowany – wiem już, co zrobimy i doprawdy jest to najświetniejszy projekt na świecie! Oto pojedziemy wózkiem do starego zamku, weźmiemy z sobą podwieczorek i zabawimy się tam w napad Tatarów! – umilkł i nastąpiła cisza.

Wszyscy głęboko rozważali rzecz.

– Hm… tak! Projekt jest dobry! – rzekła poważnie Marta.

– Możemy jeździć sami wózkiem i mucką. Podwieczorek już też nieraz braliśmy do lasu, mama się na to zgadzała – zauważył Olek ze stanowiska prawnego.

– Tak, tak, naturalnie pojedziemy do starego zamku – wykrzyknął uszczęśliwiony Tom.

Zapanował ogromnie dobry humor, zaczęto omawiać projekt, każdy dodawał swoje rady. Postanowiono wyruszyć o godzinie trzeciej (do zamku bowiem była dobra godzina drogi) do piątej się bawić, potem zjeść podwieczorek, wypocząć i ruszyć z powrotem, aby zdążyć na kolację. Zaraz po obiedzie zabrano się do przygotowań.

Marta z klucznicą zapakowały spory kosz z prowiantami i przygotowały pled, kapelusze i chustki do nosa, których brak w kieszeniach dawał się często odczuwać. Chłopcy zebrali wszystkie rzeczy potrzebne do walki z Tatarami, tudzież laski, bez których żaden dbały o bezpieczeństwo człowiek nie wyruszy w dalszą drogę. Potem udali się do stajni, aby pomagać w zaprzęganiu.

 

– Jak myślisz Olku, a gdyby tak wzięć Almanzora zamiast mucki? – zaproponował ostrożnym głosem Nik. Almanzor była to nazwa nowego kuca, nie bardzo jeszcze wypróbowanego; od dwu dni dopiero był w Niżpolu, a Tom nazwał go Almanzorem, gdyż wyglądał na bohatera i miał dzikie wejrzenie.

– Hm… zapewne, zamek dość daleko, a mucka już nie bardzo dobrze biega. Czy ja wiem, pewnie Gabro nie pozwoli.

– Zdaje mi się, że go nie będzie teraz, poszedł do domu – rzekł niepewnie Nik – Olku, przecież konno jeździmy na dużych koniach i to rasowych, a umiemy sobie z nimi dać radę, cóż dopiero taki kuc… Almanzor!

– No tak, możemy go chyba wziąć, to nie ulega kwestii – zadecydował przekonany Olek.

Gabra w istocie nie było, a chłopiec stajenny, niezbyt zresztą rozwinięty, Michałko, bez wahania wyprowadził ze stajni Almanzora i zaprzągł go do wygodnego, żółtego wózka, którym dzieci jeździły na spacer.

– No, chłopcy, pędem do domu i ubierać się – zawołał Olek, wskakując na kozioł i trzaskając z bicza z fantazją.

Dziesięć minut potem dzieci jechały w stronę lasu. Kosz z prowiantami upakowany był pod siedzeniem, kapelusze na głowach, łuki, laski, miecze na kolanach groziły mocno wykłuciem oczu przy silniejszych pochyleniach wózka.

– Czy dobrze znasz drogę, Olku? – zapytała Marta.

– Czy ją znam! – odparł Olek z taką miną, jak gdyby całe życie nic innego nie robił, tylko jeździł do starego zamku.

– Dawno tam nie byłem, chyba ze dwa lata! – rzekł Nik w zamyśleniu. – Nawet nie pamiętam dobrze, jak się tam jedzie, drogą jak do Hołowina, a potem przez las na lewo, prawda?

– Zobaczysz za chwilę – odpowiedział Olek. – Byłem tam w roku zeszłym w jesieni, jakeśmy z papą objeżdżali grunta – dodał z powagą.

– Olku, ten zamek zawsze do nas należał? Nawet jak jeszcze był? – zapytał Tom bardzo mądrze, ale wszyscy go i tak zrozumieli.

– Zawsze – rzekł Olek – mieszkali tam nasi przodkowie i odpierali w nim napady Tatarów, Turków, Szwedów może nawet. Och, był to możny i dzielny ród, ci nasi przodkowie, nie to, co my teraz! – dodał z goryczą.

– Chciałbym, żebyśmy i teraz mieszkali w zamku – rzekł Nik pełen zadumy i melancholii. – Chciałbym, żebyśmy mieli własny hufiec pancerny, armaty na wałach, własny dwór, dworzan i damy dworskie, trefnisiów, kapelę i hajduków. Żebyśmy urządzali turnieje i żeby król do nas przyjeżdżał na łowy, i…

– Ty! głupi – ofuknął go Olek – jaki król?

Nik się stropił, bo właściwie prawda, jaki król? Nie ma przecież własnego polskiego króla, ani nic!

Droga do starego zamku zeszła nadspodziewanie prędko.

Za lasem z daleka już było widać wysokie baszty i nagie, na wpół zwalone mury starego zamczyska. Almanzor biegł doskonale, nie zdradzając żadnych skłonności rewolucyjnych. Tom zauważył z triumfem:

– Gdybyśmy wzięli muckę, bylibyśmy jeszcze w lesie.

– Tak – potwierdził Olek – dobrze się stało.

Dojechawszy do góry, na której wznosiły się ruiny, dzieci wysiadły z wózka i postanowiły zostawić go na dole, ponieważ dostać się nim poza obręb murów było niepodobna z powodu nawalonych głazów i fosy, przez którą nie było mostu. Olek wyprzągł więc Almanzora i z pomocą Nika uwiązał go przy drzewie, upewniając trochę zaniepokojoną Martę, że znakomicie potrafi zaprząc go na nowo. Potem dzieci zabrały koszyk i ruszyły do zamku. Wdrapano się po nierównej już, szerokiej drodze i z pewnym skupieniem wkroczono przez dawną, ogromną bramę pod wieżą.

– Bardzo, bardzo dawno był tu most zwodzony – objaśnił Olek przyciszonym głosem. Wydało się to dzieciom bardzo naturalne, że Olek mówi cicho, choć żadne nie zdało sobie sprawy z tego, że te ruiny robią na nich wrażenie kościoła.

Przystanęli chwilkę i patrzyli, milcząc, na smutne wyłomy i kupy kamienia, oraz na potężne sklepienie wieżowej bramy. Po czym ruszono dalej.

– Och Olku, patrz! To muszą być ślady kul – szepnął z zachwytem, zawsze rycersko nastrojony Nik. – Patrzcie, to muszą być na pewno ślady kul tatarskich! Jakże bym chciał żyć w tamtych czasach!

– Kul… tatarskich! Co ten plecie? – rzekł trzeźwy i krytyczny Tom.

Dzieci poszły dalej, nie rozstrzygnąwszy tej kwestii. W jakimś miejscu, w sali półokrągłej, o zwalonym sklepieniu, gdzie chmiel dziki i powój zwieszał się z każdego otworu w ścianach, wyrósł pośrodku młody dębczak. Dzieci długo patrzyły ze wzruszeniem i urazą na to młode, silne drzewo, które wybrało sobie miejsce między zwaliskami dawnej świetności i panoszyło się triumfalnie wśród gruzów minionej potęgi. Nikt nie wiedział, dlaczego wszystkim jest trochę smutno, a trochę przyjemnie, ale wszyscy poczuli się sobie bardzo bliskimi, niby wspólnicy jednej sprawy. Nik rzekł z cicha.

– Mnie się zdaje, że to dlatego, że to zawsze było nasze, że broniliśmy tego z całych sił i że tu kładliśmy nasze życie i że to jest oblane naszą krwią.

Wszyscy skinęli, milcząc, głowami głęboko zadowoleni, że Nik, choć nieudolnie, powiedział to właśnie, co było trzeba. Wszyscy też zrozumieli, że to nie Nik, ani Olek bronili z całych sił i kładli życie, ale to wszystko jedno, bo dziad czy pradziad to tak samo jakby Nik albo Olek, a nawet i Tom.

W skupieniu dzieci przechodziły z sali do sali, a raczej ze zwalisk na zwaliska; sufitów i podłóg nigdzie prawie nie było, a i ściany wewnętrzne tylko gdzieniegdzie pozostały. Wielkie lochy też się widać miejscami zwaliły, bo często trafiano na doły, a nawet w jednym miejscu widać było ciemne wnętrze, głębokie jak studnia, tajemnicze a straszne, jak otwarta paszcza potwora.

– Nik, nie zbliżaj się tam – zawołała przerażona Marta – czy chcesz koniecznie wpaść? Przecież cię stamtąd nie potrafimy wydobyć!

– Musi tam być jakaś śpiąca królewna – powiedział stanowczo Nik, patrząc w czarne wnętrze. – Trzeba by ją ocalić. A może tam skarby zakopane? Złoto, srebro, kamienie?

– Najpewniej są tam szczury i jaszczurki – stwierdził sceptycznie Tom – może nawet puszczyki obrzydliwe, chodźmy stąd, ciężko mi już dźwigać ten kosz. – Musimy bowiem stwierdzić ku wstydowi dzieci, że kosz niósł najmłodszy Tom.

Przywołane tą uwagą do rzeczywistości dzieci poczuły, że są głodne. Wydostały się więc na wewnętrzny dziedziniec i w cieniu stuletnich dębów zasiadły do podwieczorku. Kosz chował w swym wnętrzu prawdziwe skarby, choć niczym nieprzypominające wymarzonych skarbów Nika.

Wszystkie gusta zostały przez troskliwą Martę uwzględnione, a było wszystkiego tak dużo, że pomimo usilnych starań, nie podołano całej zawartości koszyka.

– No, Marta, chwat jesteś dziewczyna – rzekł Olek, wycierając usta serwetką. – Porządnie przygotowałaś ten podwieczorek. Teraz złóż resztę do koszyka i zabierajmy się do oblężenia.

– Do oblężenia? – wykrzyknął z oburzeniem Nik. – Chyba nie myślisz o tym, Olku! Któż z nas zgodzi się oblegać zamek, którego przez tyle wieków bronili nasi przodkowie! I my możemy go tylko bronić i myślę, że wszyscy będziemy załogą, a Tatarzy, czy też może lepiej Szwedzi, będą na niby.

Jakoż tak się stało. Olek naturalnie został panem zamku, Nik towarzyszem pancernym, tym, który się przedziera przez wrogów, aby wysadzić kolubrynę (jak Andrzej Kmicic). Tomkowi zostało powierzone ważne stanowisko kanoniera, a Marta została żoną księcia zamku, pielęgnującą rannych i modlącą się w kaplicy zamkowej przy huku dział.

Zabawiono się świetnie i oprócz tego, że Nik nabił sobie sińca na czole, przewracając się przez rzekome działo, a Marta rozdarła sukienkę, co jest wyłącznym przywilejem wszystkich dziewczynek, wszystko powiodło się znakomicie. Wróg cofnął się okryty hańbą, zostawiając bogate łupy, a parokrotnie zabity towarzysz pancerny ożył oczywiście, aby dzielić z załogą zamku chwałę i zdobycz wojenną.

Czas zbiegł tak niespodziewanie szybko, że gdy upojony zwycięstwem Olek spojrzał na zegarek, natychmiast opuściło go uczucie triumfu i radości – była godzina ósma.

– Jezus Maria! Czy wiecie, która godzina? Ósma! – wykrzyknął, złapawszy się za głowę. – Prędzej, Marto, gdzie koszyk, chłopcy zbierajcie się co żywo, chodźmy!

Biegnąc prawie, wydostali się z zamku przez wał i pędem zbiegli po pochyłej murawie, aż pod drzewa, gdzie zostawili wózek.

– Olku, mój Boże – wykrzyknął nagle Nik, który biegł przodem – gdzie Almanzor?

Dzieci stanęły jak wryte. O zgrozo – Almanzora nie było!

Nastała chwila ciszy, gdyż nikt słowa przemówić nie mógł z przerażenia. Nareszcie Olek wybąkał:

– Może pasie się tam za krzakami…

Wszyscy pobiegli pędem za krzaki, potem okrążyli zamek, potem szukali w dolinie i na łączce, daremnie! Nigdzie go nie było. Zgnębieni strasznie, milcząc ze zbytku niepokoju, zgrupowali się wszyscy dokoła wózka.

– Prawdopodobnie ktoś go ukradł – rzekł Tom i zazgrzytał zębami w bezsilnej złości.

– Tak! O mój Boże, czemuśmy go tu zostawili! – jęknęła Marta.

– Ależ nie, nikt go nie ukradł – wykrzyknął Nik – po prostu urwał się i wrócił do stajni, patrzcie, resztki lejcy na drzewie!

Ta hipoteza dodała dzieciom otuchy. Naturalnie! Jeżeli tylko urwał się i wrócił do Niżpola, to zło jest mniejsze. Tom zauważył z goryczą, że: „Mucka by tego nigdy nie zrobiła”. Ciołek afrykański, nie kuc przyzwoity. Olek zaś w poczuciu swej odpowiedzialności miał minę strasznie zgnębioną.

– No, tymczasem musimy wracać piechotą – zdecydował szorstko – i w dodatku trzeba zabrać wózek, bo do jutra rana mógłby go ktoś ukraść. Marto, postaw koszyk w środku i zaprzęgajmy się.

Nikt nie starał się zaprotestować, uznając słuszność tych słów i czując zresztą z tonu Olka, że nie odstąpi od swego. Olek i Nik chwycili za dyszle, a Marta z Tomem popychali z tyłu.

Z początku wózek wydał się dzieciom dość lekki, ale po ujściu kilkuset kroków zatrzymały się zgodnie, bardzo zasapane. Kilka minut odpoczywały, kucnąwszy na ziemi, potem ruszyły dalej. Ale wózek z każdym krokiem stawał się cięższy, szczególniej kiedy wjechano do lasu. Koła zaczepiały się o korzenie, podskakiwały na pieńkach, gałęzie wkręcały się zdradnie w szprychy, drapały dzieci po nogach.

– Ja już dalej nie mogę – jęknął Tom, gdy mu na dobitkę sucha gałąź rozdrapała policzek. – Nie mogę już iść dalej, wolę tu zostać i umrzeć! – to mówiąc, usiadł z rozpaczą na pieńku i zaczął rzewnie płakać.

– Tomku, przecież słońce już zaszło, niedługo zrobi się ciemno, zbierz siły! – perswadował Olek zupełnie zgnębiony odległością od domu i niepokojem o Almanzora.

– Wiecie co? – zaproponował Nik. – Niech Tom siada do wózka, pociągniemy go, nie jest znowu aż tak ciężko!

– Dobrze – zgodziła się Marta, zawsze chętna w ulżeniu młodszym. – Tomciu, obetrzyj oczy, masz moją chusteczkę. Wiesz co? Zdaje mi się, że jeszcze zostały paluszki w koszyku. No, siadaj do wózka.

Tom uspokoił się nieco, siadł na koźle i ruszono dalej. Wprawdzie nie było „aż tak ciężko”, ale dzieciom po paru minutach pot kroplisty wystąpił na czoła.

– Olku – rzekł nagle Nik z niepokojem w głosie – ja wcale nie przypominam sobie tej poręby.

Wózek stanął i wszystkie dzieci zaczęły się uważnie rozglądać.

– Tak – rzekł po chwili Olek z głuchą rozpaczą – poszliśmy nie tą drogą. Trzeba było od sosny iść na prawo, a nie na lewo!

Długą chwilę stali wszyscy bezradnie, nie mając sił ani zawrócić, ani jechać dalej. Ogarnęło ich straszne zmęczenie, niepokój, rozpacz. Wózek wydał się im ciężarem ponad siły, a droga nieskończenie daleka. Poprzez gałęzie drzew świeciły czerwone odblaski nieba, dziwnie groźne i niesamowite. Tom zlazł z kozła i w milczeniu zawrócono wózek. Ruszono z powrotem w zupełnej ciszy.

– Wiecie co? – rzekł nagle Olek z mocą. – Zdaje mi się, że nie powinniśmy rozpaczać! Nic się nikomu złego nie stało. Wrócimy późno do domu, ot i wszystko. Przyznaję naturalnie, że wszystkiemu jestem winien. Nie trzeba było zapominać o czasie, ani wyprzęgać Almanzora. Ale kiedy się już tak stało, to bądźmy mężni! – to powiedziawszy, pociągnął wózek z wielką energią.

Przykład starszego brata podziałał. Tom, wywiesiwszy język, pchał dzielnie razem z Martą, która dobywała wszystkich sił, a Nik zaciął zęby, pomimo że mu koło przejechało nogę.

Olek znalazł się na wysokości zadania, odważnie wziął winę na siebie, dodał wszystkim energii i sam ciągnął, aż mu żyły nabrzmiały na rękach i czole. Kiedy dzieci wyjechały z lasu i zamierzały puścić się tym razem dobrą drogą, zauważyły dwie rzeczy: mianowicie, że zrobiło się już prawie ciemno i że na wschodzie ukazała się wielka, ciemna, grzmiąca chmura. Wszyscy oniemieli ze zgrozy, a kiedy ochłonęli z pierwszego wrażenia, Tom zaczął krzyczeć jak opętany:

– Będzie burza, zobaczycie, że będzie burza! Ja chcę do domu, do domu!

 

– Trzeba zostawić ten nieszczęsny wózek i biec czym prędzej – rzekł Olek zdławionym głosem.

– Nie możemy biec – wykrzyknęła Marta – jesteśmy strasznie zmęczeni! Och Tom, przez litość, przestań krzyczeć! – i schwyciwszy chłopca, posadziła go sobie na kolanach i zaczęła tulić jak mała mateczka.

– Jest jedna tylko rada – zdecydował Nik – wrócić do zamku i schronić się przed deszczem. Iść lasem w czasie burzy nie możemy, a nie ma tu żadnych chat blisko. Nic się nie bójcie, jestem pewien, że już nas szukają. Zobaczyli przecież Almanzora samego. Na pewno będą nas szukać.

Milcząc, zawróciły dzieci do zamku. Daremnie Nik starał się je rozruszać. Kiedy wchodziły przez wieżową bramę, rozległ się grzmot i wkrótce potem spadły pierwsze, wielkie krople deszczu.

9mon enfant (fr.) – moje dziecko. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud