Tasuta

Skarby

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XI. Noc w ruinach

– Jestem pewien, że Gabro już dawno spostrzegł Almanzora i zaraz puścił się na nasze poszukiwanie – rzekł Nik, kiedy już wynaleźli jedyną salę z sufitem i trzema ścianami i rozgościli się w niej trochę. Olek i Nik przynieśli z wózka materacowe siedzenia i koszyk, odrzucili trochę kamieni z kąta sali, można więc było urządzić się jako tako. Marta posadziła Toma tuż koło siebie na materacyku i schowała mu głowę pod swój fartuszek, aby nie widział błyskawic.

– Tak! Ale nie wiedzą, w którą stronę poszliśmy. Zdaje mi się, że nikt z nas nie wspominał nikomu o starym zamku – rzekł Olek.

W istocie dzieci nie mogły przypomnieć sobie, czy mówiły komu o celu wycieczki, a nawet, owszem, wiedziały w głębi duszy, że rozmyślnie przemilczano tę sprawę w obawie, żeby wycieczka do zamku nie wydała się – pozbawionym rozsądku starszym – za daleka.

– To nic! – zawołał Nik, zawsze pełen otuchy – przecież pojadą po śladach Almanzora i trafią.

– Och, Niku – wykrzyknął Tom, wysuwając rozczochraną głowę spod fartuszka Marty – przecież po śladach trafia się tylko w bajkach i powieściach, a naprawdę to pewno jeszcze nikt nie trafił.

– Cicho bądź, Tom – ofuknął go Nik – taki mały jesteś, a myślisz, że już wszystko wiesz! Właśnie, że trafią, bo Almanzor ma znacznie mniejsze kopyta niż inne konie – twierdził gorąco, choć w głębi duszy nie był nawet pewien, czy Almanzor w ogóle wrócił do domu, chciał jednak koniecznie dodać wszystkim odwagi na tę czarną, burzliwą noc w ponurych ruinach.

Olek postanowił coś radzić. Siadł więc na uboczu i zamyślił się głęboko. Nik zaś pełen dobrej woli i niedorzecznych pomysłów zaproponował.

– Ja pójdę do domu. Nie jestem zmęczony i prawie wcale nie boję się burzy i ciemności. Będę biegł prędko i za godzinę sprowadzę wam konie i bryczkę.

– Nie – zaprotestował Olek stanowczo – nie możesz iść w burzę przez las, w dodatku nie znając dobrze drogi. Zabłądzisz albo piorun cię gdzie trafi. Trzeba coś innego zrobić. Oto rozpalimy ognisko, aby z daleka zobaczyli światło, jeśli będą nas szukać, i co kilka minut będziemy trąbić na trąbce Toma. Możemy też czasem nawoływać. A teraz chodźmy, Niku, rozejrzeć się, czy gdzie nie widać jakiegoś światełka i może znajdziemy jeszcze suche gałęzie.

Ruszyli więc pomimo deszczu. Marta zaś jeszcze mocniej przytuliła do siebie Toma, w poczuciu większej odpowiedzialności. A rzeczywiście nie było wcale przyjemnie. Grzmoty coraz mocniej rozlegały się nad głową i powtarzały tysiącznym echem między murami zamku, deszcz spływał przez wszystkie szpary, błyskawice raz wraz oświetlały złowrogim blaskiem ponure złomy murów i kupy kamieni, za którymi zdawały się czaić duchy złośliwe a straszne. Potem znów wszystko zapadało w ciemność. Tom drżał i popłakiwał pomimo opiekuńczych ramion Marty.

Po upływie pewnego czasu Olek i Nik wrócili przemoczeni do nitki, ale za to z ogromnym naręczem chrustu. Nazbierali go pod wielkimi, rozłożystymi dębami, które rosły na dziedzińcu, był więc względnie suchy. Kiedy już zgromadzili większy jego zapas, zabrali się do rozpalania ogniska. Do tej czynności i Tom wysunął głowę z objęć Marty i kucnął przy braciach.

Wybrano więc odpowiednie miejsce, widoczne z drogi, a osłonięte bokami. Potem połamano jedną gałąź na podpałkę, ułożono foremny stosik i zaczęto podpalać. Długo się to nie udawało i może nie udałoby się wcale, gdyby Marta nie była przypomniała sobie o papierze z prowiantów, który został w koszyku. Przy pomocy więc tego papieru udało się rozpalić ogień. Przysunięto doń materacyki i wszystkim zrobiło się jakoś raźniej. Prawda, że i burza ucichła. Z daleka jeszcze pomrukiwał grzmot, niby na pożegnanie, a deszcz padał już nieco spokojniej. Marta wydobyła z koszyka resztki chleba i szynki, podzielono się sumiennie i zjedzono do okruszyny, tylko Nik połowę swojej porcji schował na czarną godzinę.

Co parę minut Nik albo Olek brali trąbkę i trąbili długo, a przeciągle. Tom wzdrygał się tedy cały, bo robiło mu się strasznie, i zatykał uszy.

Ale czas mijał, a nikt nie nadjeżdżał. Powoli zaczęła ogarniać dzieci senność i zniechęcenie. Coraz rzadziej Olek nawoływał, a Nik trąbił. Marta ułożyła skulonego Toma na materacyku, głowę jego na swoich kolanach, sama zaś oparła się o mur i przymknęła oczy.

Nastąpiła śliczna, świeża noc letnia. Powoli, powoli wysuwały się gwiazdy zalękłe spod uciekających chmur. Jedna po drugiej oswobadzały się z kołderki obłoków na oczyszczonym, ciemnym niebie. Cisza głęboka zapanowała nad wszystkim i ubrała wszystko w swój majestat – noc ciemna. Ogień przygasł, żarzyły się tylko czerwone głownie, ale nikt się nie ruszył, aby podsycić płomień. Nikt się już nie bał, pomimo że nietoperze przelatywały czasem nad samymi głowami, a w kątach i załomach murów drgały tajemnicze cienie. Nik zaczął mówić cichutko:

– Zdaje mi się, że jesteśmy uchodźcami, którzy uciekli przed hordą Tatarów, a powróciwszy, zastali już tylko zgliszcza. My z Olkiem biliśmy się mężnie i jesteśmy skrwawieni. Marta ratowała swoje dziecko i biegła długo poprzez zarośla i krzaki, ma ręce omdlałe od dźwigania ciężaru i podrapane nogi. Teraz siedzimy wśród zwalisk własnego domu i płaczemy nad tym, czego już nie ma. Bydło nasze wyprowadzono z obór i pozarzynano, służbę wierną wybito lub wzięto w jasyr, dom spalono do cna, mury tylko sterczą, kaplicę odarto ze wszystkiego, stare nasze zbroje, hełmy, pióropusze poniszczono, zabrano. Szaty złotem lite, hafty, które kobiety tkały na krosienkach podarto na kawałki. Konie, nasze cudne araby, uprowadzono na arkanach, a ostatni siwy, jabłkowity, padł od strzały tatarskiej. Jeszcze wszędzie są łuny na niebie, ale już wszyscy wracają do swoich spalonych siedzib. Zamek nasz jest zwalony, ale odbudujemy go! Olku, odbudujemy, prawda?

– Odbudujemy! – powiedzieli wszyscy razem: Olek, Marta i rozbudzony Tom.

Rozdział XII. W którym historia właściwie dopiero zaczyna być ciekawa

Tymczasem w Niżpolu Gabriel z Janem zaniepokojeni samotnym powrotem Almanzora zwołali parobków i zaczęli szukać dzieci w lesie. Około północy zobaczyli w ruinach światełko, poszli tam i znaleźli naszą gromadkę, na wpół uśpioną, dokoła żarzącego się jeszcze ogniska. Rozespane i zmęczone dzieci umieszczono na bryczce i zawieziono do domu, gdzie cała służba żeńska, z panną Dziudzią i klucznicą na czele, lamentowała wniebogłosy.

Na odgłos zajeżdżającej bryczki wyleciały wszystkie do podjazdu i zaczęło się urwanie głowy. Panna Dziudzia, potrząsając pięściami, twierdziła skrzeczącym głosem, że nie widziała nigdy równie nieznośnych bębnów, klucznica płakała z radości, służące uśmiechały się złośliwie na myśl, co posłyszy od państwa panna Dziudzia, skoro tylko wrócą, a dowiedzą się o wszystkim, zaś dziewczęta folwarczne biegały od Toma do Nika, od Nika do Marty, by stwierdzić własnoocznie, że są to „skarbowe” dzieci we własnych osobach, całe i nieuszkodzone. Pierwsza oprzytomniała klucznica i energicznie zabrała się do wprowadzenia spokoju i równowagi.

– No, dosyć tych wydziwiań! – krzyknęła na dziewczęta. – Marsz spać. Idźcie sobie wszyscy, cóż to, dzień biały czy co? A jutro do roboty kto wstanie? Chodźcie robaczki, biedne wy moje „siroty” – zwróciła się do dzieci. – A panna Dziudzia, zamiast kląć i narzekać, lepiej by toto kładła spać! Na gderanie jeszcze znajdzie się czas. Tomuś, serdeczne moje kochanie, toż to ledwo na nóżkach stoi! – i wziąwszy Toma na ręce, zaniosła go do pokoju i nie wróciła do oficyn, aż wszystkie dzieci ułożone zasypiały smacznie.

Smutnie zeszedł następny dzień. Dzieci chodziły niespokojne i zmęczone, żadna zabawa nie szła, przy tym panna Dziudzia od rana kładła im w uszy, że cała sprawa nie ujdzie na sucho, że zaraz napisze o wszystkim do rodziców, że spotka ich straszna kara. Dzieci znosiły to cierpliwie w poczuciu winy. Jeden Nik się zbuntował:

– Ma być kara, to będzie – krzyknął zuchwale – nie ma o czym tyle gadać! – i puścił się z kopyta do parku.

Marta cicho i spokojnie odbyła jak zwykle swoje obowiązki, ale czuła się niedobrze, głowa ją bolała i była smutna. Na pociechę poprosiła o pozwolenie pójścia do królików i ruszyła na folwark. Przed oborą spotkała klucznicę i poszły razem.

– Ach Boże! Jakiż dzisiaj przykry dzień! – poskarżyła się żałośnie Marta. – Panna Dziudzia gderze i gderze, chłopcy się kłócą bez ustanku, a mnie głowa boli!

– To czemuż Marta chodzi z gołą głową po takim słońcu? Że też ta szwaczka to o niczym nie pomyśli, nawet żeby dać dziecku kapelusz na głowę!

– Mogłabym sama wziąć – rzekła Marta – ale co tam słońce. Gorzej, że papuś i mama będą z nas niezadowoleni. O, proszę patrzeć! Sułtanka uciekła z klatki i gonią ją, jeszcze sobie co zrobi, a papa tak kazał jej doglądać!

– Nic sobie nie zrobi, mało to razy uciekała? Marta to wszystkim się zaraz kłopocze, zupełnie jak nasza pani.

Tak gawędząc, doszły do królikarni i przeszły przez furtkę w ogrodzeniu. Królików było mnóstwo, duże i małe, czarne i białe, i popielate, i łaciaste, ale Marta umiłowała specjalnie jedną rodzinę, złożoną z matki i czworga małych. Cała rodzina była biała – miała tylko szare łatki na uszach.

Marta przysiadła i już rozpogodzona na widok swych ulubieńców, wyciągnęła do nich ręce, a króliki oswojone z nią zupełnie przybiegły zaraz, wyciągając pyszczki.

Z pół godziny spędziła Marta z królikami, a byłaby siedziała dłużej, gdyby nie wywołał ją głos Toma:

– Marto, Martusiu, chodź, Renia przyjechała.

Wstała więc z żalem, położyła królika, którego trzymała na kolanach i wyszła; zauważyła przy tym z przykrością, że faworyty poplamiły jej sukienkę i że czeka ją nowa bura.

Olek, Renia, Tom i Ali szli naprzód, a za nimi w pewnej odległości mademoiselle Lucette z książką w ręku.

– Jak się masz, Marto! Cóż to za przyjemność siedzieć z królikami? Te głupie stworzenia zaraz znikają jak kamfora po różnych norach i dziurach.

 

– Ode mnie nie uciekają. Dawno przyjechaliście?

– Przed chwilą. Nika nie można nigdzie znaleźć, a i po ciebie trzeba chodzić aż na folwark! No, chodźmy się bawić.

– Ale jak?

Zawrócono w stronę parku. Gorąco było nieznośne, ani marzyć o tenisie, krokiecie czy grze jakiej!

– Może popłyniemy łódką? – rzekł figlarnie Tom. Wszyscy się roześmieli.

– Wiecie co? – zaproponował Olek. – Chodźmy na dół do parku, tam zawsze chłodno. Siądziemy na trawie i coś obmyślimy.

– Jeżeli siedzenie na trawie i chłód mają nam dopomóc, to chodźmy – zgodziła się Rena.

Mademoiselle Lucette, wziąwszy od dzieci przyrzeczenie, że żaden niedorzeczny pomysł nie przyjdzie im do głowy, została na werandzie. Ruszono więc do parku. Tam, w najniższym miejscu, pod cieniem najgęstszych drzew rozłożyło się nasze towarzystwo. Szeroko rozpostarły się białe sukienki na miękkiej, zielonej murawie.

Ale żaden pomysł nie przychodził dzieciom do głowy.

– Strasznie nudno jest na świecie – ziewnął niechętnie Tom.

– I owszem – rzekł Ali – tylko nie trzeba chodzić po słońcu.

– Et, pleciecie niedorzeczności! Co ma słońce do tego, że jesteśmy wszyscy niedołędzy? – rzekła Rena.

– Niedołędzy? – obraził się Olek. – A to dlaczego?

– Bo tyle nas jest, a nie umiemy nic wymyślić. Inne dzieci są same, a umieją się bawić doskonale.

– Na przykład ja – rozległ się głos z góry. Wszyscy podnieśli głowy. Spoza gęstych liści starego kasztana wysunęła się wesoła, rozczochrana głowa Nika, a po chwili on sam skoczył w sam środek koła.

– Powiem wam coś! – rzekł z tajemniczą miną.

– Mów!

– Kiedy się waham…

– A to nie mów – obojętnie rzuciła Renia.

– Et, pewno coś zmyślił i zadowolony! – dodał Olek.

Ale Marta, Tom i Ali wykrzyknęli prosząco:

– Niku, powiedz, mój drogi!

Zatem Nik rzekł cichutko.

– Widziałem ducha…

– Aaa… zdumieli się wszyscy.

– Plecie, plecie jak na mękach! – zawołał Olek.

– Sam pleciesz! – oburzył się Nik. – Kiedy „widziałem”, to widziałem.

– Gdzie widziałeś?

– Eee… kiedy mi nie wierzycie.

– Ależ wierzymy! Mój Niku, powiedz gdzie?

– W grocie – udobruchał się Nik, bo go Renia na przeprosiny pogłaskała po ręku.

– Kiedy, w nocy?

– Przed chwilą!

– W biały dzień! – wykrzyknęły wszystkie dzieci.

– Chodźmy zobaczyć! – zerwał się z trawy Tom.

– Och, głupi Tomku! Myślisz, że on na ciebie czeka? Pokazał się, znikł, i kwita!

– A jak wyglądał?

– Nie wiem dokładnie – rzekł Nik – to było tak: leżałem na łące, ale strasznie było mi gorąco, myślę sobie: „pójdę do groty, tam pewnie chłodno!”. Wstaję, idę. Wchodzę do groty cichutko, bo myślę: „nuż złapię ptaszka jakiego” tak jak ty Olek tamtym razem. Pamiętasz?

– Pamiętam, mów dalej.

– Więc wchodzę cichutko, aż tu coś przede mną w grocie staje! Widziałem coś białego, szarego… Naraz strach! Znika ze stukiem… ale tak znika, spod nóg, nie przez drzwi, bo w drzwiach stałem!

– I nie przeraziłeś się?

– Owszem, przeraziłem… i… nawet uciekłem.

– Pewnie to był nietoperz!

– Ależ gdzie tam! Większe ode mnie i coś się świeciło w dodatku.

– I nie widziałeś co?

– Wiesz przecież, że w grocie zupełnie ciemno, a zresztą prosto ze słońca szedłem i mieniło mi się w oczach.

– To pewnie nic tam nie było, tylko tak ci się wydało!

– Olek – obraził się Nik znowu – przecież mówię ci, że widziałem, przez kilka chwil, nim znikło! Zdaje się, że to była kobieta. Miała białą szatę.

Dzieci zadumały się. Ali przytulił się do Marty.

– Czemu nie złapałeś? – zapytała Renia.

– Bo… zdrętwiałem…

– Czy mówił co… ten duch?

– Nie, tylko, zdaje się, jęknął i stuknął strasznie, aż w uszach mi się rozległo.

– Jezus Maria – przeżegnała się Marta.

Znowu wszyscy umilkli, nagle Renia wstała energicznie.

– Chodźmy zobaczyć miejsce – rzekła stanowczo.

– Renuś, nie idziemy, ja nie chcę! – jęknął Ali głosem zrozpaczonego pieska.

– Nie bądź tchórzem, Ali. Weź mnie za rękę. Chodźmy!

Wszyscy wstali posłusznie i poszli. Rena z Nikiem i Olkiem naprzód, z tyłu Marta z Tomem i Alim, który ją ściskał mocno.

– U nas w sali balowej, wiesz? – rzekła Renia – czasem coś się pokazuje, mówił mi Sylwester, a czasem w kaplicy o północy.

– Czemuś nigdy nie mówiła?

– Bo papo zabronił. Mówił, że to są głupstwa, w które nie trzeba wierzyć, ani ich powtarzać.

Grota znajdowała się prawie na końcu parku, między gęstymi krzakami dzikiego bzu, leszczyny, głogu… Ongiś była może piękna, czysta, oświetlana, może w niej były ławeczki, figury. Dziś zapadała się sobie w ziemię, w całkowitym zaniedbaniu. Z wierzchu porastały ją mech i trawa, omotywały gałęzie krzaków i zwoje pnączy, przygniatały konary drzew. Wewnątrz gniły nawiane wiatrem liście, porastał grzyb i mech. Wiele kamieni poodrywało się od ścian sklepienia i leżało sennie na podłodze, której każda płyta kamienna powykrzywiała się w inną stronę.

U zarośniętego, ponurego wejścia zatrzymały się dzieci.

– Kto idzie ze mną? – spytała się Renia.

– Ja – odpowiedzieli razem Olek i Nik.

– Dobrze, a wy czekajcie – rzekła do reszty dzieci.

Olek wysunął się naprzód i wkroczył w wąski, ciemny otwór, za nim Rena, za nią Nik.

– Odsuń się, Niku, od wejścia, bo zasłaniasz światło. Widzisz co?

– Nic.

– Tu zawsze tak strasznie ciemno – szepnęła Renia – jak ty mogłeś coś zobaczyć?

– Właśnie zupełnie nie wiem, jak zobaczyłem, bo ciebie na przykład prawie nie widzę, a masz białą sukienkę. Musiało się świecić.

– Tak, pewnie się świecił ten duch.

– Co wy tam robicie, gdzie jesteście? – wsunęła przez otwór głowę Marta, zaniepokojona ciszą, jaka panowała w grocie, dzieci bowiem z wrażenia mówiły szeptem.

– Możecie wejść wszyscy – rzekł Olek – nic tu nie ma.

Marta wsunęła się nieśmiało, ciągnąc za sobą Alego. Tom wszedł sam, choć ostrożnie.

– Nik, pewnie masz zapałki? Masz? To daj, trzeba zaświecić.

Nik zapalił, mdłe światełko przebiegło po chropowatych ścianach i zgasło. W głębinach swych kieszeni Nik odnalazł i kawałek świecy potrzebnej mu ongiś do preparowania strasznej trucizny.

Zapalił ją więc i zaczęto rozglądać się po wnętrzu tajemniczym. Strasznie wyglądały wielkie cienie dzieci, poruszające się fantastycznie na ścianach i sklepieniu.

Wtem Olek nachylił się i podniósł do światła jakiś przedmiot, wszystkie głowy wyciągnęły się i razem spotkały dokoła świecy i owego przedmiotu. Był to po prostu świeży, nadgryziony ogórek.

– Twój duch jada ogórki – rzekła poważnie Rena. Wszyscy parsknęli śmiechem. Ale Nik rzekł gorzko:

– Śmiejcie się, ale ja wiem, że tu ktoś był.

– No, pewnie, że był, skoro nawet zgubił ogórek. Pewnie jakiś zmęczony upałem ogrodniczek albo któraś z tych dziewczyn, co gracują ścieżki w parku.

– Nie! – powiedział twardo Nik – Bo gdzieżby znikła?

Tak, to był argument! Sprawa znów zaczęła się przedstawiać poważnie i zagadkowo. Wszyscy umilkli i zaczęli rozglądać się w tajemnicach groty. Naraz Tom krzyknął. Zrobiwszy krok naprzód, poczuł, że wszystko zachwiało się pod nim, skoczył więc w tył, a w grocie rozległ się głośny stuk opadającego kamienia. Wszystkie dzieci rzuciły się ku niemu.

– Tomku, co się stało, co to było, co stuknęło?

– To… to… ta płyta była uchylona, zachwiała się pode mną i opadła…

Jak na komendę wszyscy przysiedli na ziemi i rękami drżącymi z niecierpliwej ciekawości zaczęli odrzucać na bok liście i kamienie.

W środku groty zajaśniała płyta większa i bardziej błyszcząca, pociągająca swym wyglądem, jakaś odmienna od wszystkich innych w grocie.

– To… tędy znikł ten ktoś – rzekła Rena, dotykając jej ręką.

– Cóż ty myślisz? – spytała Marta, uszom i oczom własnym nie wierząc.

– Myślę, że ten ktoś to był duch pokutujący, a tam – tu wskazała palcem płytę – tam na pewno są skarby!

To wszystko było tak cudownie tajemnicze i dziwne, iż dzieciom wydało się, że śnią. Długo patrzały na siebie w milczeniu błyszczącymi oczami i wszystkie razem, nad tą płytą pochylone, wyglądały jak jakieś elfy na straży u wrót śpiącej królewny.

– Trzeba podnieść płytę i zobaczyć – rzekła w końcu Renia.

– Nie… nie! – wykrzyknął Ali. – Ja nie chcę! Dosyć tego, to przecież wszystko żarty! Chodźmy już sobie, zimno mi.

– To wcale nie żarty! – oburzył się Tom. – Czyż nie widzisz na własne oczy tej płyty? Czyż nie czujesz sam doskonale, że tam muszą być skarby?

– Nie czuję, nic nie czuję! – odpowiedział Ali, po czym zamknął oczy, zacisnął pięści i tupał nogami w bezsilnej trwodze, wiedział już bowiem doskonale, że będzie musiał ustąpić.

– Ali, idź sobie z groty i powiedz mademoiselle Lucette, że bawimy się statecznie. Tak, najlepiej niech idą obaj z Tomem – rzekła Renia.

– Co! Ja mam sobie iść? – wykrzyknął Tom i rozpłakał się, bo zresztą bał się także, tylko wstydził się przyznać.

Marta ujęła się za chłopcami:

– Nikt nie pójdzie – rzekła. – Ali siądź tu, daj mi rękę i nic się nie bój, zapewniam cię, że wszystko dobrze pójdzie. Tom, nie masz czego płakać tak obficie, nikt cię już nie wypędza.

Uspokoiły się wzburzone umysły i zaczęto radzić:

– Żadne z nas nie podniesie tej płyty, jest za ciężka – rzekła Rena.

– Ale wszyscy razem podniesiemy. Spróbujmy.

– Jak? Za co tu chwycić? Nie ma nawet o co palcem zaczepić.

– Trzeba podważyć łopatą, a potem sztabą żelazną – rzekł Nik.

– Ba, ale skąd wziąć sztaby?

– Och ty! A kociuba? – (kociubą nazywały dzieci pogrzebacz, posługując się miejscowym narzeczem).

– Aha! Doskonale, zrobimy tak: wyjdziemy wszyscy pokazać się mademoiselle, żeby nie była niespokojna, że nas za długo nie ma, przez ten czas Nik pobiegnie do domu i przyniesie kociubę i łopaty, ale tak, żeby nikt nie widział. Aha i świecę, bo ta się już dopala. Potem wrócimy tu cichaczem i do roboty.

Plan Reny uskuteczniono natychmiast. Siedząca na tarasie opiekunka z przyjemnością skonstatowała, że dzieci w całym komplecie spacerują między kwiatami spokojne i grzeczne, nie miała też nic przeciw temu, że znów zeszły w dół do parku.

Czekając na Nika, dzieci siadły u wejścia groty i milczały przejęte powagą chwili. Obładowany Nik zjawił się niebawem. Dźwigał łopaty i kociuby, a z kieszeni wyglądała mu długa świeca. Przystąpiono do dzieła.

Jak można najgłębiej zasunięto łopaty w szczeliny między płytami i podważono bez wielkich trudności, zaczem w uchylenie zasunięto poziomo kociubę.

– Jeżeli coś stamtąd wyskoczy – rzekł drżącym głosem Ali – to ja umrę. Na pewno umrę.

– Nie umrzesz – odparł stanowczo Nik. – Zresztą co ma wyskakiwać? Skarby nie mają nóg. Trzeba było iść, jak prosiliśmy.

Ali z rezygnacją westchnął i stanął przy samym wyjściu, gotów w każdej chwili do odlotu. Toma wzięto do pomocy. Uchwycono z dwóch stron końce kociuby i podniesiono płytę w górę. Na widok czarnego, głębokiego jak studnia otworu, oczy rozszerzyły się, a serca zatrzymały na chwilę. Mocny, piwniczny zapach uderzył w nozdrza.

– Tam – wyszeptała Rena, wskazując palcem otwór – tam… nikt z nas nie pójdzie…

– Ja bym poszedł – zaproponował Nik, robiąc krok naprzód.

– Ani mi się waż! – wykrzyknął Olek, chwytając go za rękę – nawet nie próbuj! Dosyć i tak nabroiliśmy wczoraj.

– No, więc cóż zrobimy? – zapytała Marta.

– Zawołamy ludzi i…

– Nigdy! – zakrzyczał Nik – Za nic na świecie! My odkryliśmy skarb, my otworzyliśmy płytę, a ktoś przed nami ma tam wchodzić? Nigdy!

– No, więc cóż mamy robić? Nie pozwolę, aby które z nas tam zeszło. Mogą tam być studnie, węże, możemy wpaść i nie wydostać się więcej, nogi złamać. A zresztą tam pewnie nie ma czym oddychać!

– Musimy czekać, aż wyrośniemy – rzekł Tom bezapelacyjnym tonem.

Nik zaperzył się jak indor.

– Wszyscy jesteście tchórze i niedołędzy! Przecież nie możemy tego tak zostawić i pójść zajadać gruszki w sadzie albo bawić się w ciuciubabkę. Nie zasługujecie wcale na to, co was spotyka i od dziś wcale z wami nie mówię.

– Nik, nie denerwuj się – rzekła spokojnie Rena, podczas gdy Olkowi oczy z gniewu poczynały błyszczeć. – Nie skacz jak kogut i posłuchaj, zrobimy tak: zamkniemy z powrotem płytę i przysypiemy liśćmi i śmieciem, potem my zaraz wrócimy do Hołowina, wszystko opowiemy papie i pewnie z nim razem tu wrócimy. No, a papę chyba wpuścicie do groty, co?

– Wpuścimy – zgodzili się wszyscy i na nowo zasunięto kamień. Potem przysypano go liśćmi, ziemią, kamykami, by nic znać nie było i ruszono do domu. Jeden Nik ociągał się nieco i niechętnie ostatni wyszedł z groty. Przykro mu było, że kto inny wkroczy pierwszy do podziemnego królestwa, którego on był odkrywcą i czuł się panem.

 

Teised selle autori raamatud