Tasuta

Skarby

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XIII. O tym, jak jedni grzeszą, a drudzy mają wyrzuty sumienia

– Jaśnie pan jest w swoim gabinecie – odpowiedział Reni stary kamerdyner Sylwester, gdy wyskoczywszy z breku, wbiegła do hallu.

– Czy sam?

– Pan hrabia telefonuje do miasta. Jest sam.

Renia zawahała się, skoro ojciec telefonuje, nie należy mu przeszkadzać, ale sprawa jest taka ważna!…

– Ali, idź do swego pokoju i czekaj na mnie. Idę do papy.

– Ale zawołasz mnie potem?

– Zawołam – i Renia, rzuciwszy na stół kapelusz i rękawiczki, poszła do ojca.

Już nie telefonował, siedział przy biurku i czytał jakieś papiery. Renia wsunęła się cicho i siadła naprzeciw w fotelu, czekając na odpowiedni moment. Niebawem ojciec skończył, odłożył papiery i zapytał:

– A co tam, kochanie?

Renia wstała szybko, zbliżyła się do ojca, oparła ręce na jego kolanach i rzekła:

– Mam coś ważnego do powiedzenia.

– Aaa… coś ważnego! – uśmiechnął się ojciec. – A no, to słucham, mów prędko.

– I wszystko to jest prawdziwa prawda, nic na niby.

– Ooo… zobaczmyż tę prawdziwą prawdę?

Renia postanowiła przedstawić rzecz bez wstępów:

– Odkryliśmy skarb – rzekła cicho, prawie do ucha ojca. Nie zdawał się bardzo zdziwiony ani przejęty.

– No proszę, i gdzież to?

– W grocie.

– Co? W grocie Matki Boskiej?

– Ależ nie, w Niżpolu, nie w Hołowinie. W tej starej grocie na końcu parku.

– No i cóż to za skarb?

– Jeszcze właśnie nie wiemy, bo tylko znaleźliśmy podziemie i nie możemy sami tam zejść, i trzeba, żeby papo z nami pojechał i sam zobaczył.

Ojciec nareszcie zaczął okazywać zainteresowanie.

– Cóż to za podziemie? Opowiedz no wszystko od początku.

Wtedy Renia opowiedziała całe zdarzenie porządnie, nie opuszczając nawet ducha, ani ogórka.

– Trzeba zaraz tam pojechać i papuś z nami zejdzie, dobrze? – zakończyła.

– Pojedziemy, kochanie i zejdę z wami – zapewnił ojciec – ale sama chyba rozumiesz, że historia o duchu nie ma sensu i że w piwnicy tej znajdziemy najpewniej tylko kamienie.

– A cóż to była za postać, która znikła?

– Nie wiem, pojedziemy na miejsce i może się przekonamy. Dziś jednak nie mogę jechać, gdyż oczekuję interesanta z miasta. Odłożymy więc to do jutra rana – i ojciec pożegnał Renię pocałunkiem w głowę.

Renia wyszła zawiedziona. Nie wywołała należytego efektu swą nadzwyczajną tajemnicą. Ojciec ani się przejął, ani nawet bardzo zaciekawił. Odłożył rzecz całą do jutra, a czyż podobna z tak ważną sprawą czekać?

W złym humorze minęła pokój zwany uczelnią, gdzie czekał Ali, cierpko podzieliła się z nim decyzją ojca i poszła do siebie. Położyła się na błękitnej kanapce i myślała z irytacją:

– Starsi to w nic nie wierzą. Każą sobie wszystko mówić i opowiadać, ale jak powiedzieć, to śmieją się albo nie wierzą. Przecież także nie jestem mała i byle co mnie nie dziwi, ale każdy przyzna, że takie podziemie to nie byle co! I tu czekać do jutra! Przez ten czas ktoś może tam pójść, ktoś ze służby ogrodowej i wszystko odkryć, zabrać! Nik miał rację, trzeba było samym zejść. On jeszcze gotów to zrobić! My wyjechaliśmy, Olek pojedzie może w pole. Marta pora się10 ciągle w domu, a on pójdzie, sam się spuści w podziemie i wszystko odkryje. Ach Boże! a mnie przy tym nie będzie! Nik jest dzielny chłopiec, na pewno to zrobi. Co tu wymyślić!

W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę wejść – zawołała Renia głosem szorstkim. Drzwi się otworzyły i weszła Marietka.

Marietka była to siostra stryjeczna Reni, sierota, którą rok temu wzięli do siebie rodzice Reni jako opiekunowie. Podług życzenia swej nieżyjącej matki wychowywała się w klasztorze, na lato tylko przyjeżdżając do Hołowina. Była to dziewczynka cicha, blada, nieśmiała i miała oczy jak dwie wielkie gwiazdy. Uczyła się pilnie, z radością spełniała swoje obowiązki i chwytała chciwie okazje, w których mogła się komuś przysłużyć. Jej to wąskie rączki stawiały na biurku stryja bukiety ulubionych kwiatów i wynajdywały na półkach biblioteki wybrane książki. Ona to jedynie wiedziała, co kto lubi, czym komu można sprawić przyjemność. Ona nacierała guzy i opatrywała skaleczone palce folwarcznych dzieci, oddawała im swoje cukierki i opowiadała nieskończenie piękne bajki. Jej to ręce ubierały kwiatami kaplicę, a jej płowa główka oparta na stopniach ołtarza dumała smętnie o tym, jak wielkie jest miłosierdzie Boże i skarżyła się łzami cichutko, że tęskno jej niezmiernie do mamy. Służba uśmiechała się do niej, dzieci wiejskie z daleka biegły na jej widok, psy radośnie merdały ogonem, a koty, nawet te koty, co to chodzą własnymi drogami, wskakiwały na jej kolana i mrucząc, tarły się o jej sukienkę.

Marietka jedynie znajdowała w krzakach wypadłe pisklęta i wkładała je na powrót do gniazdka, wyławiała z wody topiące się od ciężaru swego ładunku pszczoły, godzinami stała nad mrowiskiem, patrząc na dalekie drogi pracowitych mrówek. Nie bawiła się z dziećmi prawie nigdy, miała sobie swoje własne sprawy, zresztą dzieci nie lubiły się z nią bawić, bo była roztargniona, zanadto łagodna i zawsze zamyślona. Jeden Ali, który lubił łatwe zdobycze i któremu z racji młodego wieku nieczęsto zdarzało się przewodzić, od czasu do czasu zaszczycał Manetkę swym towarzystwem, każąc jej w zabawach odgrywać podrzędne role.

Rena w ogóle była niezłą dziewczynką. Będąc jednak charakteru gwałtownego, lubiła wyładować na kimś swoją złość. Najczęściej w takich razach obrywał Ali, każdy jednak, kto się nawinął pod rękę, stawał się ofiarą jej złego humoru, bez względu na wiek i stanowisko. Smutny bywał wynik tych burz dla ich sprawczyni – cóż, kiedy nie umiała się powstrzymać i w chwilach gniewu zapominała o wszystkim. Marietka zaś przyszła w najlepszych zamiarach. Spotkawszy w ogrodzie Alego, dowiedziała się od niego o całym zajściu i planach odłożonych na jutro, natychmiast więc udała się do dziecinnego pokoju z zamiarem pocieszenia Reni, zirytowanej odpowiedzią ojca.

Rena spojrzała na wchodzącą z wysoka, wzrokiem obojętnym i spytała:

– Czemu nie pojechałaś z nami do Niżpola? Szukaliśmy cię, jadąc. Coś robiła cały ranek?

– Ja… nic ciekawego – rzekła Marietka, od razu oblana rumieńcem – ale Ali mi opowiadał, że wy…

– Naturalnie! – wykrzyknęła Rena, z oburzenia, siadając gwałtownie – Naturalnie! Ten bęben musiał wszystko wygadać, a ty nie będziesz miała nic lepszego do roboty jak opowiedzieć to mademoiselle! Może już powiedziałaś?

– Ależ nie… Reniu… ależ nie. Ja nikomu nie powiem – rzekła przerażona Marietka.

– Właśnie, że powiesz! Dlaczego miałabyś nie powiedzieć? Alboż to twoja tajemnica? Cóż cię to może obchodzić? – wołała Rena zła w tej chwili i niesprawiedliwa – Czyż nie dokuczasz nam zawsze, jak możesz? Nic, tylko cały dzień się słyszy: „Patrz, Marietka to, patrz, jak Marietka tamto, regardez Marie, comme elle est sage, comme elle est laborieuse, comme elle est soignée11”. Obrzydliwość!

Pod gradem słów Reni Marietka zbladła i chwilę stała bezradnie na środku pokoju. Potem z głową pochyloną pod ciężarem jakiejś niewiadomej winy, w którą już uwierzyła, wyszła cichutko.

Powoli schodziła ze schodów, myśląc:

„Jestem niedobra i niedelikatna. Renia ma zmartwienie, a ja poszłam jej przeszkadzać. Zmusiłam Alego, aby mi opowiedział tajemnicę, a teraz będą się na niego gniewać. Och mój Boże, mój Boże, mam zły charakter!”

Pogrążona w skrusze zapomniała, że do Reni poszła, aby ją rozerwać i że Ali niepytany opowiedział jej wszystko i nie prosił o tajemnicę.

„Cóż ja teraz zrobię?” – myślała Marietka, idąc brzegiem rabaty róż, których rozkwitłe pachnące kwiaty chyliły się zmożone południowym blaskiem słońca. Machinalnie stanęła obok krzaków i zaczęła oglądać, czy nie ma na listkach liszek. Zgładziła jedną, drugą, ale obciążone sumienie nie dało jej spokoju. Poszła więc dalej, ocierając fartuszkiem duże, ciche łzy, które płynęły obficie z jej gwiaździstych oczu.

„Cóż ja teraz zrobię? Renia się na mnie gniewa i nie mam nawet nic na swoją obronę. Zawsze byłam roztargniona i niedelikatna”.

Rozmyślając tak, schodziła uliczką w dół, w głąb parku. Na mostku łączącym brzeg z wyspą zatrzymała się chwilę, popatrzała w wodę i poszła dalej.

Wysepka była okrągła jak talerz, nieduża i śliczna. Wiankiem obrosły ją olbrzymie, prastare wierzby, których długie, wielkie wicie kąpały się w wodzie. Środkiem cała wygracowana, krąg miała tylko ukwiecony, wiosną konwaliami, latem lilią białą i czerwoną. Trochę z boku, jakoby na straży jednego z dwóch mostków łączących wyspę z parkiem, stała olbrzymia, nadwiślańska topola, tak gruba, że wszystkie z Niżpola dzieci wraz z hołowińskimi z trudnością obejmowały ją wokoło. Między dwiema sędziwymi wierzbami, koło mostku znajdowała się przystań, przy której kołysały się na zamkniętych kłódkami łańcuchach dwie łódki.

Marietka zeszła do jednej z nich, siadła przy sterze i zamyśliła się smutnie.

Wcale nikomu nie jest potrzebna i nikt jej nie kocha. Najlepiej by było, gdyby umarła. Gdyby tak teraz na przykład wiatr zadął i łódka się przewróciła, a ona, Marietka poszła na dno. No, wprawdzie tu jest za płytko. Ale gdyby tak wypłynęła na środek i utopiła się na dobre. Jak tatuś! Jak tatuś, który zginął, ratując topiącego się furmana. Co by to była za radość dla rodziców! Siedzą sobie w niebie, o niczym nie wiedzą, aż tu cichutko wsuwa się Marietka. Rzuca się mamie na szyję, całuje jej białe ręce, płaczą z radości! Tatuś wysoko podrzuca ją na rękach, jak wtedy, gdy była malutka. Robi się z radości taki gwałt, że aż Pan Bóg się pyta, co się stało?

 

Nagle Marietka przypomina sobie, że tak obarczona grzechami nie poszłaby zaraz do nieba. Czeka ją czyściec, jeśli nie piekło! Chociaż w to piekło to nie bardzo Marietka wierzy. Bo cóż by to było za szczęście ludzi zbawionych w niebie, gdyby wiedzieli, że są tacy nieszczęśliwcy skazani na wieczne męczarnie? Nie, Pan Bóg nie zniósłby piekła i jakoś to z tym jest inaczej. Marietka chowa twarzyczkę w dłonie i modli się z całych sił do jedynego Boga, żeby nie było piekła.

Ale oto z góry posłyszała jakiś tętent, więc wykręciwszy się w łódce, spojrzała w stronę pałacu. Po ścieżce od strony tarasów biegł Ali. Musiał być właśnie rasowym koniem, bo nogi stawiał z góry i wyrzucał pokrytą kędziorami głową. Jako wprawny jeździec zbiegał ostrożnie, zwalniając przed mostkiem. Gdy białe trzewiczki zadudniły na drzewie, Marietka zawołała: „Ali” i jeździec z koniem stanęli jak wryci.

– Co tam robisz, Marietko? – zapytał, włażąc na barierę mostka i pochylając się nad wodą.

– Patrzę w wodę – odparła.

– Jest tam co ciekawego?

– Owszem. Woda przeźroczysta jak szkło, widać kamienie, rośliny i przeróżne żyjątka, latają tu też łątki niebieskie. Są prześliczne!

– Czy wiesz – rzekł Ali, przypominając sobie coś nagle – czy wiesz, że tu na dnie leży kolumna?

– Co takiego?

– Kolumna! Może ją nawet widać teraz, jeżeli woda taka przeźroczysta. Widać, co?

– Nie widać żadnej kolumny, ale dlaczego ma tu leżeć w wodzie?

– Bo widzisz, to było tak – objaśnił Ali. – Tu dawniej nad samą wodą stała labradorowa kolumna z naszej kopalni. Na wierzchu była urna i w niej kwiaty. Pewnie glicynie – dodał – a może storczyki, a może azalie, tuberozy, portulaki, begonie, hiacynty, pelargonie, petunie, cyklameny…

Ali pasjami lubił kwiaty i ich nazwy, uczył się ich z zapałem i wyliczał przy każdej sposobności.

– Ali, co ty wygadujesz? – roześmiała się Marietka.

– No więc niech będzie, że były tam anemony na wiosnę, a nasturcje w lecie. Dość, że jednego razu był straszny deszcz, ale po prostu straszny… potop!

– To nie mógł być potop – przerwała Marietka – potop był tylko jeden, za czasów Starego Testamentu.

– Nie wiem, czy to był wtedy stary testament, bo byłem jeszcze bardzo mały – rzekł naiwnie Ali.

Marietka zaśmiała się znowu, ale by nie obrazić Alego, rzekła szybko:

– No i cóż się stało?

– No i stawy wylały, i cała wyspa była pod wodą. Ale to zupełnie nie było ziemi widać, drzewa stały po kolana w wodzie. No i ta woda tak podmyła brzegi, że kolumna przewróciła się do stawu i leży tam sobie!

– I dlaczego jej nie wyciągnęli potem?

– Strasznie ciężka, zresztą, czy ja wiem? Dość, że leży! – tu Ali znudzony już bezczynnością oraz swym opowiadaniem, zeskoczył z bariery, zamienił się z powrotem w konia i zbiegł z mostka, wyrzucając nogami.

Ale Marietka zawołała go do łódki.

– Słuchaj Ali – rzekła zmartwionym głosem – zdaje mi się, że Renia będzie się na ciebie gniewała za to, że opowiedziałeś mi o tajemnicy.

– Nie boję się panny Renaty – rzekł lekceważąco Ali, co tak niepomiernie zdziwiło Marietkę, że oczy jej zrobiły się duże jak spodki.

– Nie boję się Reni – powtórzył Ali – ani nikogo na świecie. Jestem księciem Józefem – dodał poufnie, nachylając się do jej ucha. Potem pełen swobody i niefrasobliwej godności wyszedł pewnym krokiem z chwiejącej się łódki.

Rozdział XIV. Pierwszy przekop

Nazajutrz Rena weszła do pokoju Alego i rzekła podrażnionym głosem:

– Ali, papa pojechał do miasta, nie może być dziś z nami w Niżpolu. Jedziemy sami.

Ali się zmartwił.

– Więc znów nic nie będzie z tajemnicą?

– Zobaczymy – odparła Rena i poszła po kapelusz, bo kuce zajeżdżały pod ganek.

Przez drogę milczeli oboje, trochę przez wzgląd na obecność mademoiselle, a trochę, bo byli w złych humorach. Dopiero gdy w oddali zarysowała się brama Niżpola, Ali rzekł:

– Tom siedzi na bramie – Rena spojrzała bystro.

– Prędzej Marta – odparła – czerwona sukienka.

– Nie, Tom! – uparł się Ali. – On ma także czerwone ubranie.

– Może być – zgodziła się Rena, dostrzegłszy już krótką czuprynkę Toma.

Tom zaś od rana na bramie sprawował czaty. Miał rozkaz uprzedzenia o przyjeździe oczekiwanych gości. Nim się jednak opatrzył i zwindował ze szczytu bramy, już kuce hołowińskie zadudniły na mostku.

– Jak się masz! – krzyknęła mu w przejeździe Rena, nie zatrzymując kuców.

Tom stropił się tym bardzo, myślał bowiem, że wezmą go z sobą, wobec jednak ważności chwili odłożył urazę na inny dzień i puścił się galopem śladami wózka.

Kiedy dopadł pod filary, już całe grono dzieci debatowało smutnie nad uczynionym przez wuja zawodem. Zeszli wszyscy aż do parteru kwiatowego, aby nie być słyszanymi przez opiekunkę i tam Rena rzekła:

– Ja się zdecydowałam. Ponieważ papa nie przyjechał, musimy pójść sami. Nie można z tym dłużej czekać!

– Nie można! – odpowiedziało chórem pięć głosów.

– Tedy12 chodźmy! – ruszył się żywo Olek, ale Nik rzekł:

– Zaraz, tylko musimy mieć ze sobą różne rzeczy. Idźcie więc powoli do groty i czekajcie, ja zaś z Tomkiem przyniesiemy co potrzeba i uporamy się z mademoiselle. Już wszystko mam przygotowane.

– Dobrze – odparły dzieci, z uznaniem patrząc na Nika, który wykazywał tyle zapobiegliwości.

Poszli więc wolno w stronę groty, gwarząc po drodze.

– Myślałam o tym całą noc – mówiła Rena – i wiesz, Olku, do jakiego doszłam wniosku?

– No? – zapytał Olek.

– Że nie znajdziemy skarbów żadnych. Tak! Takie rzeczy trafiają się w powieściach, wątpię jednak, czy w życiu również.

– Powieść jest obrazem życia – rzekł Olek sentencjonalnie. Marta zaś dodała z zamyśleniem:

– Jeżeli tam skarbów nie ma, to może jednak i tak znajdzie się coś ciekawego i pożytecznego.

– W każdym razie – podjęła Rena – całe to zdarzenie nie jest pospolite i wątpię, czy często się dzieciom coś podobnego przytrafia. Nie mogę powiedzieć, żebym się bała tego, co nas w podziemiu czeka, ale jestem jakby zaniepokojona i jest to bardzo przyjemne uczucie.

Ale Ali skwapliwie skorzystał z tej wzmianki i wykrzyknął z triumfem:

– Boisz się, pewien jestem, że się boisz, więc nie zejdziemy do groty!

– Nie boję się niczego, ty mały tchórzu! – rzekła pogardliwie Renia. – Ale jeżeli chcesz, będziemy mogli zostawić cię w grocie.

Doszli tymczasem do owej groty i zasiedli u jej wejścia w oczekiwaniu na Nika.

– Może to być studnia, a może dawna piwniczka na wino – rzekł Olek.

– Kto wie jednak? Może któryś z naszych przodków zakopał tam swe drogocenności przed najściem wroga – poddała Renia; na widok tajemniczej poezji groty nabrała wiary i nadziei. Ale Marta, która nie lubiła bezużytecznych rozmyślań, rzekła:

– Po cóż to zgadywać i tak za chwilę się dowiemy.

Zapanowała więc cisza pełna świergotów ptaków, brzęczenia much i bąków, radosnych gwizdów wilg. Taka pełna tajemniczego życia cisza parku. Dzieci bezwiednie zatopiły się w niej, przytłumiając oddechy. Nagle Ali rzekł głosem zbolałym:

– Ale jeśli mieszkają tam złośliwe karzełki, które znęcają się nad niegrzecznymi dziećmi, to nie wydacie mnie? Prawda, że nie?

– Nieszczęsny chłopcze! – wykrzyknęła Rena. – Cóżeś zrobił? Jestem pewna, że coś zbroiłeś!

– Tak – przyznał się Ali pokornie – zbiłem wczoraj twojego pieska z Kopenhagi, ale jestem pewien, że nie będziesz się na mnie gniewała, Reniu, bo przyznałem się do winy.

Ale Rena wcale nie była pewna, bo strasznie jej się żal zrobiło ślicznego pieska z porcelany i może byłaby wybuchnęła, gdyby Nik z Tomem nie wyrośli przed grotą jak spod ziemi. Wszystkie dzieci powstały natychmiast, ale Nik obładowany i uroczysty rzekł:

– Siądźcie jeszcze, bo musimy ułożyć plan działania.

Uznawszy rację tego zdania, dzieci siadły, a Nik rzekł znowu:

– Niech każdy po kolei powie swój plan, a potem wybierzemy, który najlepszy.

Okazało się jednak, że nikt nie pomyślał o planie. Nik więc rzekł skupiony i poważny:

– Myślę, że tak będzie najlepiej: najpierw podzielimy się ładunkiem, Marta weźmie świece i zapałki, Olek i ja łopaty i kociuby, Renia drabinę sznurową, Tom słomę, a Ali to zawiniątko. Potem wejdziemy do groty i staniemy kręgiem nad płytą tak jak wczoraj. Olek, Rena i ja podważymy płytę. Potem Marta zapali tę świecę i spuścimy ją na sznurku do wnętrza, tym sposobem przekonamy się, czy na dnie jest powietrze i czy jest głęboko. Następnie zapalimy wiecheć słomy i wrzucimy do środka, żeby oczyścić powietrze. Gdy się wypali, po drabinie spuścimy się w dół i tam zobaczymy już, co dalej robić.

Nastała chwila ciszy, aż Renia rzekła:

– Plan uważam za dobry i nic nie mam przeciwko niemu.

– I ja – odpowiedziały cztery zgodne głosy – zatem chodźmy.

– Czekajcie jeszcze – zaprotestował Nik – trzeba teraz wybrać dowódcę, którego wszyscy słuchać będziemy. Ja głosuję za Olkiem.

– A ja za Nikiem – rzekła Renia.

– Ja za Renią – oświadczył Olek z galanterią.

Ali wybrał Martę, a Tom rzekł skromnie:

– Sądzę, że byłbym dobrym dowódcą.

– Co za bezwstydny zarozumialec! – wykrzyknęły dzieci, a Olek dodał:

– Dymitr samozwaniec czy coś gorszego.

Tom obraził się śmiertelnie, bo Dymitra zniósłby jeszcze, ale „coś gorszego” nigdy! Nikt jednak nie zwracał uwagi na jego dąsy, bo Nik rzekł znowu:

– Na nic to wszystko! Głosujmy jeszcze raz przez podniesienie ręki. Proponuję znowu Olka – i podniósł rękę.

Tym razem wszystkie ręce podniosły się na znak zgody, za wyjątkiem ręki obrażonego Toma i skromnego Olka. Ali jednak podniósł dwie, więc wszystko było w porządku.

Zatem zabrano się do dzieła podług planu i bez dalszej zwłoki. Gdy odwalona płyta ukazała dzieciom po raz wtóry otwartą paszczę podziemia i gdy płomyk świecy począł coraz niżej opuszczać się w ciemnię, wszystkie serca ogarnęła niecierpliwa trwoga. W głębokiej ciszy Marta odwijała sznurek ze swej ręki, opuszczając na nim świecę, a sześć par oczu nie odrywało się od nikłego płomyka.

– Świeca się zatrzymała i nie wisi już na sznurku – rzekła Marta.

– Dobrze – twardo, jak przystało na wodza, odparł Olek. – Posuwaj teraz świecą po dnie. Jak się zdaje, jest dość równo, co?

– Zdaje się.

– Dobrze. Wyciągaj świecę. Tom, daj tu słomę.

Własną ręką zapalił twardo zwinięty wiecheć i cisnął go na dno. Płomień buchnął jasno i oświecił na chwilę jakieś chropowate i ciemne ściany, zaraz jednak wyrzucił kłąb dymu, aż dzieci musiały cofnąć się ku wyjściu. Nagle Nik rzekł:

– To wszystko dobrze, ale jak teraz przytwierdzimy drabinkę?

Zastanowiono się głęboko.

– Może wbić gwóźdź i zaczepić sznury drabinki – poradził ktoś.

– Tak, tylko w co wbić? Podłoga kamienna, ściany z kamienia.

– Może przycisnąć pętlę drabinki kamieniami?

– Ech… głupstwo, nie utrzyma.

– Cisza – rzekł Olek – ja wiem jak. Daj tu swoją kociubę, Niku, tak doskonale! Jest dużo dłuższa niż szerokość otworu.

To mówiąc, Olek nawlekł pętlę drabinki na kociubę, przerzucił ją przez otwór i spuścił drabinkę w dół. Gdzieś głęboko stuknęły sznury o ziemię.

– Brzegi się nie obsuną, bo są kamienne, a kociuba nie pęknie pod ciężarem żadnego z nas. A teraz w dół!

– Będziemy losować, kto pierwszy zejdzie – zaproponowała Renia.

– Nie będziemy losować, jestem wodzem i wszystko ode mnie zależy. Odpowiadam za was wszystkich, więc pierwszy powinienem narazić się na niebezpieczeństwo.

– To bardzo stara metoda – rzekła drwiąco Renia – mój drogi Olku! to w starożytności wodzowie szli na czele hufców i ginęli. Dzisiaj z dalekiego i bezpiecznego miejsca wysyłają przez adiutantów rozkazy.

Ale Olek nie podjął dyskusji, skarcił Renię wzrokiem i rzekł:

 

– Marto, opuszczaj świecę i bądź tak dobra, nie podpal mi włosów. Za mną zejdzie Tom, potem Renia, potem Ali, Marta, a na końcu Nik. Do widzenia. – To rzekłszy, oparł się rękami o brzegi otworu, spuścił nogi i wolno zeszedł w dół po chwiejącej się w powietrzu sznurowej drabince.

W ciszy zupełnej jedno za drugim, dzieci spuściły się w otwór ciemny i znalazły się w dość dużej, sklepionej piwniczce, z której w przeciwne strony rozbiegały się dwa ciemne korytarze i ginęły w nieprzeniknionych mrokach.

Piwniczka miała ściany chropowate, szare, w kamieniu ciosane czy też obmurowane, z góry przez otwór w grocie sączył się słaby strumyk światła. Świece w rękach dzieci drżały.

– Ba, co tu teraz robić? – rzekła Marta.

– Jak to co robić? Pójdziemy dalej poszukiwać – wykrzyknął Nik, któremu świeciły się oczy jak dwa rozżarzone węgle.

– Tak, ale w którą stronę?

Nagle Tom wysunął się na środek i rzekł grubym głosem:

– Możecie mnie zabić, jeśli chcecie, ale wychodząc z domu, zostawiłem na stoliku kartkę z napisem: „schodzimy w dziurę w grocie, jeśli nie wrócimy, można będzie nas tam znaleźć umarnięte”.

– Zły chłopcze! Gdzieżeś zostawił tę kartkę? – wykrzyknął groźnie Olek, podczas gdy Renia pokładała się ze śmiechu.

– Na swoim stoliku, powiedziałem – rzekł niezłomnie Tom.

Olek się uspokoił:

– Nie tak prędko znajdą – rzekł i dodał po chwili – Tomie, postąpiłeś sobie samowolnie i będziesz w odpowiedniej chwili ukarany.

– Przepraszam – wykrzyknął z oburzeniem Tom, ale wtenczas jeszcze nie byłeś wodzem i nikt nie rozkazywał! Każdy robił co chciał! Owszem, możecie się znęcać nade mną, ale ukarać nie!

Olek pokiwał głową, pełen wyrozumiałej litości.

– Och, Tomku – rzekł – jesteś tak głupiutki jak Puś. Kto tam ma ochotę znęcać się nad tobą? Ale dosyć o tym. Trzeba się rozpatrzeć w sytuacji. Ten korytarz prowadzi na lewo, to znaczy w stronę rzeczki Bystryjówki i wsi. Ten na prawo, a więc w stronę lasów i zamku kamienieckiego. Najpierw idźmy na lewo. Naprzód, za mną!

Korytarz był wąski, niski, czarny. Ściany, których dzieci dotykały rękami, były miejscami kopane w ziemi twardej i wilgotnej, miejscami niby w kamieniu wykute. Na ziemi pod ścianami leżały zbite grudy i kamienie, środek jednak robił wrażenie udeptanej ścieżki. Przekop szedł równo bez zakrętów ni załamań, coraz niższy, węższy i z lekka w dół. Dzieciom szło się łatwo, prędko, niby po znanej, uczęszczanej drodze.

– Reno, czy ci się nie wydaje, że tu jest za porządnie i za łatwo, na stary, zapuszczony loch – rzekł Olek, który kroczył pierwszy, ze świecą w ręku.

– Tak – odparła smutnie – w istocie wygląda to, jakby tu ktoś często chodził.

– Naturalnie – zawołał Nik z końca – skoro widziałem kogoś w grocie! Bez tego nic dotychczas nie wiedzielibyśmy o przekopie.

– Przecież to miał być duch! – rzekł szyderczo Tomek.

– Mógł być duch, a mógł być także ktoś, kto się tędy dostawał do parku, zamiast przełazić przez mur, który jest wysoki, z drutem kolczastym na wierzchu.

– Taki świeży powiew, jak gdyby niedaleko było wyjście – zauważyła Marta.

Szli coraz dalej, szybciej i wyraźnie w dół. Ali, który miał krótkie nogi, biegł prawie między Martą a Nikiem, zamknąwszy oczy i zacisnąwszy zęby, uważał bowiem, iż jest to jedyny sposób, aby się nie bać. Ali w duchu zrezygnowany już był na śmierć i lada chwila się jej spodziewał z rąk jakichś czarnych, niewidzialnych mocy. Ściskał z całych sił w ręku warkocz Marty, za którą stąpał, i heroicznie postanawiał nie wypuścić go pod żadnym pozorem. Od czasu do czasu, potknąwszy się, szarpał go silnie, ale Marta zbyt była dobra, by żądać od Alego większej samodzielności i hartu ducha. Sama czuła się też niezbyt pewnie w tym czarnym, długim przekopie, tak podobnym do jakiegoś złego snu lub więzienia z bajki. Od czasu do czasu nadeptywała na pięty Tomka, który usuwał się z godnością i każdym krokiem wyniosłym akcentował swoje złe stosunki z resztą dzieci.

– Nastąpiłem na żabę – rzekł nagle tonem wysoce obojętnym.

– Ach, mój Boże! – skoczyła z obrzydzeniem i litością Marta, ale w tejże chwili, Olek świecą i nosem uderzył w ścianę i odwróciwszy się w bok, ujrzał, iż korytarz pod kątem prostym zawracał na prawo i prawie natychmiast kończył się bardzo wąską szczeliną, przez którą sączyło się światło.

– Korytarz zawraca na prawo – rzucił za siebie głosem ostrzegawczym. – Uwaga!

Doszedłszy do szczeliny, podał świecę Renie, a sam na czworakach wyczołgał się na zewnątrz. Za nim poszli wszyscy.

I oto znaleźli się niespodzianie w pełnym słońcu nad samym brzegiem rzeczki, między jej kamieniami na piasku. O kilkaset kroków, poprzez trawy i łozy, widniała wieś, a w dali na lewo potężne kontury ukochanego parku.

Stali więc między kamieniami, w miejscu tysiąc razy znanym, tak blisko domu, mrużąc oczy od światła, zdziwieni i zawiedzeni.

– To nic – wykrzyknął nagle Nik, wyraziciel tajnych myśli wszystkich – to nic! przecież jest jeszcze drugi przekop!

– Tak – rzekli z ulgą Olek i Renia – jest drugi korytarz i tam dopiero będą skarby.

Ale Alego opanowała nagle dzika radość. Oswoiwszy się ze słońcem i nadzieją życia, zaczął rzucać się dzieciom na szyję, skakać po piasku i wykrzykiwać na nutę: „Jeszcze Polska nie zginęła” – „tu jest rzeczka, tu są kwia…a…ty i tu są kamienie”.

– Ali, powściągnij swoją radość – rzekła Renia, gdy po raz trzeci obrywał jej kołnierz w ataku czułości – i podnieś lepiej swoje zawiniątko, które upuściłeś na ten kamień. Niku, nie powiedziałeś nam jeszcze, co jest w tej paczce?

– I nie powiem, bo jeszcze nie czas.

– Tak, ale my chcemy wiedzieć! – rzekł z naciskiem Olek.

– Pozwól mi nie mówić – poprosił Nik. – To jest coś na czarną godzinę.

– Dobrze więc – zgodził się Olek, ujęty pokorą hardego Nika. – A teraz ruszajmy z powrotem.

I pożegnawszy spojrzeniem wieś tonącą w słońcu, niebieską wstęgę rzeczki okoloną kępami drzew, pola dalekie, zielone, żółte, białe, siną dal lasu i bukiet wyniosłych, mocarnych drzew niżpolskiego parku, wsunął się pierwszy w szczelinę przekopu. Ociągając się, poszły za nim kolejno dzieci, z żalem odwracając oczy od światła i radości dnia.

Ali miał noc w sercu i rozpacz zawiedzionych nadziei. Jeden Nik zagłębił się w ciemność z radością i ochotą. Miał bowiem głęboką wiarę ujrzenia cudów.

10porać się – trudzić się, zajmować się czymś. [przypis edytorski]
11regardez Marie, comme elle est sage, comme elle est laborieuse, comme elle est soignée (fr.) – patrzcie na Marię, jaka ona jest mądra, jaka ona jest pracowita, jaka ona jest dobrze wychowana. [przypis edytorski]
12tedy (daw.) – zatem, a więc. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud