Tasuta

Skarby

Tekst
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XVII. Burza

Najstarsi ludzie nie pamiętali w Niżpolu takiej burzy.

Od samego rana przelatywały po niebie wielkie, ciemne, niezwykle groźne i huczące chmury, a od południa rozpoczęło się istne piekło!

Wicher huraganowy rzucił się wściekle, a zajadle na park, zginając drzewa do samej ziemi i szarpiąc na wszystkie strony, przerażone, zbolałe gałęzie. W jednej chwili tumany liści, kurzu i piasku uderzyły w niebo, rozfalowały się wody na jeziorze. W sadzie jak grad leciały na ziemię owoce, obładowane nimi gałęzie, zrzucane wściekle z podpór, z trzaskiem łamały się i opadały ku ziemi.

W jakiejś chwili zrobiło się nagle przerażająco cicho i w tej ciszy śmiertelnej uderzył pierwszy grom, a wraz za nim, olbrzymie i okrągłe, spadły na ziemię krople deszczu.

Błyskawice rozdzierały pociemniałe, czarnofioletowe niebo, raz wraz piorun trzaskał w jezioro i drzewa. Nie strumienie, a wprost wodospady polały się z nieba na przerażoną, zaskoczoną ziemię.

Przez okno o dwa kroki już nic nie było widać oprócz wściekłych potoków miotanego wiatrem deszczu. Ze ścieżek w jednej chwili poczyniły się strumienie, które rwały, zmywając żwir i piasek, w dół ku stawom.

Raz wraz straszliwy huk trząsł domem i wtenczas już nikt nie wiedział, czy to któraś ze stuletnich topoli nadwiślańskich runęła, miażdżąc wszystko pod sobą, czy też to piorun uderzył w pobliskie drzewa.

Mama chodziła po zamkniętym szczelnie domu z loretańskim dzwoneczkiem, trzymając za rękę przerażoną i wyjątkowo cichą i poważną Anię.

Ojciec stał w gabinecie przy oknie, z rękami w kieszeniach i brwią zmarszczoną; patrzał na rozszalały żywioł i myślał pewnie o ostatnich pokosach, które tam za parkiem wezbrana woda ponosiła z łąk na jezioro.

Wszyscy trzej chłopcy stali przy ojcu w tym samym oknie, zupełnie tak samo, z rękami w kieszeniach i brwiami groźnie ściągniętymi nad nosem. Tom na chwilę podszedł do barometru, postukał w niego palcem, popatrzał, nic nie zrozumiał i wrócił do okna.

W garderobie zgromadziła się domowa służba. Za każdym piorunem dziewczęta z piskiem chowały głowy pod poduszki, panna Dziudzia żegnała się wielkim krzyżem i mówiła donośnie: „A słowo stało się ciałem” – zaś Hawryłko i Sławian lekkomyślnym lekceważeniem groźnej burzy starali się zaimponować kobietom. W dziecinnym pokoju niania gotowała się na sąd ostateczny.

Siedząc na klęczniku w swoim pokoju, Marta płakała rzewnymi łzami. Nie dlatego, żeby się burzy bała, choć Bogiem a prawdą bała się jej trochę, ale tak jej było niewymownie żal kwiatów łamanych siłą i impetem wody, ptaków niemających gdzie skryć przerażonych główek, drzew padających jak żołnierze na polu bitwy. Wiedziała już, że nazajutrz wyjdą do parku jak na pobojowisko! Za każdym nowym hukiem wtulała głowę w kolana i modliła się do Matki Boskiej Berdyczowskiej, która patrzała na nią słodko, sponad świecącej nikło lampki.

– Matko Boża, ocal moje najdroższe drzewa w parku, ochraniaj gniazda ptaków, prowadź podróżnego, ustrzeż od pioruna chaty we wsi!

Wtem straszniejszy niż kiedykolwiek huk zatrząsł domem. Skulona pod klęcznikiem Marta uczuła silne uderzenie w głowę, coś ciepłego polało się jej po szyi i jednocześnie brzęk tłuczonego szkła rozległ się u jej nóg.

Zdrętwiała.

– Piorun we mnie trafił… piorun – przemknęło jej przez oszalałą myśl.

Długą jak wieczność chwilę zdawało się jej, że ruszyć się nie może. Po pewnym czasie jednak spróbowała otworzyć oczy. Zobaczyła przed sobą pokój. Wówczas ośmielona podniosła ręce do obolałej głowy, dotknęła mokrych, ciepłych włosów i spojrzała na nie. Zdziwiła się. Nie były wcale we krwi, jak się tego spodziewała, tylko umazane czymś tłustym i żółtym. Wówczas podniosła głowę i nagle… zrozumiała co się stało: od gwałtownego wstrząśnienia domu, obraz Matki Boskiej wiszący nad klęcznikiem oberwał się, spadł jej na głowę, z głowy na ziemię i oto miała u swych nóg potłuczone na miazgę szkło. Wypadły z pękniętych ram obraz i szerokie jezioro oliwy wyciekłej z rozbitej lampki.

Ochłonąwszy nieco z przestrachu, Marta wytarła chustką szyję i głowę, podniosła obraz, strzepnęła go z resztek szkła, nabożnie ucałowała i zaczęła zbierać kawałki ramy wiszące na grubym, złożonym we dwoje papierze, którym był obraz podlepiony.

Po oderwaniu części ramy, Marta spostrzegła, że papier ów jest cały zapisany równym, kobiecym pismem. Przyjrzała mu się. Od strony zewnętrznej, brudnej i zamazanej, wyczytała te słowa:

– „Dolly, ma soeur bien aimée18! Od wyjazdu waszego z Niżpola nie mogę się pocieszyć! Je suis inconsolable19! Cały dom wydaje mi się pusty, a szpinet gra same rzewne kawałki. Même Auguste20…” – dalej słowa zatarte były i zamazane.

„Dolly to była prababuni siostra” – pomyślała Marta i przewróciwszy kartkę na zewnętrzną, czystą i wyraźną stronę, poczęła czytać dalej:

– „Zachwyceni par les merveilles de Sofiówka21, zapragnęliśmy choć słaby odblask tych cudów mieć przy zameczku naszym, prosiliśmy tedy hrabiego, by nam swego ogrodnika, mistrza jakich mało, na dni kilka wypożyczyć raczył, co też uczynił z miłą chęcią, plus charmant et courtois que jamais22. Od tygodnia więc pracujemy nad parkiem naszym. Pięćdziesięciu robotników daliśmy pod rozkazy tego maitre'a23 przyrody. Zakładamy szpalery, aleje, on fait des percées de vue, des eclaircies24. Stawiamy pergole w stylu greckim, między grupami gatunkowych krzewów. Szpaler pod murem od drogi kazał ów maitre z Sofiówki przystrzyc, a gdzie się zakręca ku parkowi, poradził uplasować w cieniu tui grupę lub też figurę marmurową. Me tkliwe sentymenta pragnęły ujrzeć tam Amora i Psyche, lecz Auguste zdecydował umieścić Fauna grającego na flecie.

A travers la grande prairie du milieu25 przeprowadzono dwie aleje lipowe na kształt krzyża. Oby ten krzyż, emblème de notre foi26, przyniósł nam szczęście i oby strzegł siedzibę naszą od wszego złego…

Marta nie czytała dalej, tknięta jakąś nieświadomą myślą. Nie mogąc zmiarkować, co ją w przeczytanych słowach tak nagle uderzyło, utkwiła oczy w pożółkły papier i machinalnie powtarzała: „Oby ten krzyż, emblème de notre foi… oby ten krzyż…”.

I nagle skoczyła na nogi jak gdyby ją kto oparzył i potrząsając papierem ponad głową popędziła przez dom, wydając nieokreślone okrzyki.

 

Wpadła do gabinetu jak jeden z bijących w dom piorunów i stanęła pośrodku, niezdolna wypowiedzieć słowa, blada, z włosami pozlepianymi na skroniach od oliwy.

– Marto, co się stało, na Boga! – krzyknęła matka, zrywając się z fotela i chwytając ją za ręce. Marta zdołała tylko wyjąkać:

– Krzyż… znalazłam krzyż…

Ojciec i chłopcy skoczyli od okna, otaczając siedzącą na kolanach matki Martę.

– Krzyż znalazłaś? Gdzie? – zawołał ojciec.

Za całą odpowiedź Marta podała mu papier i złożywszy głowę na ramieniu matki, rozpłakała się z radości, bólu i wzruszenia.

Rozdział XVIII. Skrzynka

Nazajutrz rano Nik obudził się bardzo wcześnie; zupełna cisza panowała jeszcze w domu i za oknami. Mimo to wstał cicho i pozbierawszy po omacku części swej garderoby, chwalebnym zwyczajem porozrzucane w różnych kątach pokoju, wyszedł do łazienki. Po drodze zawadził o krzesło, które stuknęło mocno w stół. Olek podniósł na ten hałas głowę, spojrzał nieprzytomnie i zakląwszy siarczyście, usnął na nowo.

Otworzywszy w łazience okiennicę, Nik został zalany potokiem jasnego światła. Stał chwilę olśniony, patrząc na przecudny, Boski świat, potem zaś szybko i cicho uwinął się z ubraniem.

Wyszedł przez okno łazienki, z dawien dawna już bowiem uważał okna za odpowiedniejsze do wchodzenia i wychodzenia od drzwi.

Stanąwszy na mokrej trawie, poczuł się zaraz niezmiernie szczęśliwym.

Po wczorajszej burzy świat zrobił się niewypowiedzianie piękny i promienny. Aż oczy bolały od jaskrawości i siły barw. Wszystko stało się jakieś czyste, wymyte, wyraźne aż do przesady, do najdrobniejszych szczegółów, a wesołe do szaleństwa.

Spojrzawszy ku oficynom, Nik zobaczył klucznicę z dziewczętami, idące ku oborom; z daleka pod stajnią, pod okiem Gabra, stajenni czyścili konie. Zrazu Nik tam skierował swoje kroki, zaraz jednak nawrócił do parku, wspomniawszy nagle wczorajsze odkrycie Marty.

Burza poczyniła wielkie spustoszenia. Jeszcze przed domem, gdzie na aksamitnych trawnikach były przeważnie dywanowe kwiaty, przeplatane purpurowymi, niskimi klombami begonii, nie znać było jej śladów, lecz już po bokach, gdzie bujne, a pachnące słały się rabaty lewkonii, chryzantem, pelargonii – widać było jej niszczycielską rękę.

Najgorzej ucierpiały róże. Długie ich szeregi, ciągnące się wzdłuż parteru kwiatowego i tarasów, wczoraj jeszcze mieniące się gorącymi barwami, dziś poszarpane, połamane, wygięte, nie nosiły na sobie ani jednego rozkwitłego kwiatu; natomiast trawniki zasiane były wkoło wielobarwnymi płatkami, na podobieństwo grubego kobierca.

Smutny też widok przedstawiały grzędy kwiatowe, okalające barwnym murem oficyny. Wyglądały jak gdyby przeleciał po nich tabun koni; rundbekie wysokie i krzaczaste rozesłały się po ziemi, rozrzucając szeroko złociste kule swych kwiatów, dalie zbiedzone i połamane zdawały się wstydzić utraconej urody, astry zbiły się w gromady niby spłoszone owce. Ślazy i łubiny, rezeda i nasturcje, nieśmiertelniki, matyola i gardenie splątały się razem, a połamane łodygi dumnych malw sterczały ponad tym wszystkim, niby nagie maszty uszkodzonego przez burzę okrętu.

Ogrodnik chodził po tym swoim zrujnowanym państwie, nie wiedząc, gdzie najpierw iść z pomocą. To ostrym nożem ogrodniczym odcinał nadłamaną gałąź jakiegoś krzewu, to przywiązywał szpagatem zwisającą przy paliku różę, to smutnie głową kiwał i burczał pod nosem nad poważniejszą jakąś szkodą i aż za głowę się złapał, ujrzawszy, że między oknami salonu, gdzie pięła się dotychczas wiotka róża japońska, dziś bieleje nagi mur, a długie, kolczaste łodygi brutalnie zerwane z drutów, widnieją na żwirze dziedzińca.

Nik poszedł do parku. Z przyjemnością kroczył po wymytych, miękkich ścieżkach i patrzał na głębokie bruzdy biegnące bokiem trawników, a które wyżłobiła woda.

Jezioro i kanały tak wezbrały, iż woda przelewała się przez brzegi i pędziła poprzez groble, hen ku rzece.

– Widocznie jeszcze całą noc musiał padać deszcz – rzekł sobie Nik.

Gdy wszedł w głąb parku, radość jego i pogoda znikły. Gdzie tylko spojrzał, oczy jego napotykały nowe zniszczenie. Drzewa znajome i kochane słały się gęsto poprzez ścieżki, tragiczne jakieś i jeszcze żyjące, choć już na śmierć skazane.

Serce Nika ścięło się dojmującym bólem. Wszedł na powalony pień pradawnej nadwiślańskiej topoli, która, zwaliwszy się na wyspie, poprzez kanał złożyła koronę swoją na drugim brzegu, i poszedł po nim wzwyż ku korzeniom. Wydrapawszy się między splątane węzły potężnych, sterczących ku górze korzeni, ujrzał, że mocarz, padając, wyrwał olbrzymi, głęboki na kilka metrów dół, pełen teraz wody gliniastej i mętnej.

Nik usiadł na pniu i spojrzał w park.

„Zupełnie jak pobojowisko” – pomyślał. Odbiegła go ochota poszukiwania prawdopodobnego miejsca skarbu, według wskazówek odkrytego przez Martę listu. Prawie zapomniał o tym, a zresztą wszystkie skarby świata wydały mu się nieważne wobec tych smutnych, konających drzew.

„Tak! zupełnie jak po bitwie – powtórzył w duchu. – Tak samo jak na pobojowisku, pełno zabitych i rannych. Tak samo przyjdą ludzie, którzy uprzątną ofiary, aby znów wszystko było w porządku i aby nie zawadzały tym, którzy zostali!”

I nagle nie wiadomo dlaczego, Nik gorzko zapłakał.

Ale bardzo krótko, zawstydził się zaraz niewypowiedzianie i dumał dalej:

„Jedni z tych rycerzy bili się mężnie, do ostatniej chwili. Inni pewno prosili o łaskę. Tak! Na pewno ta przygnieciona brzoza prosiła o łaskę. Nie była w stanie spojrzeć dumnie śmierci w oczy. Ale na wojnie łaski nie ma. I dobrze! Ginęliby wszyscy dzielni, a zostawali tchórze. Doły po korzeniach to zupełnie jak od kul armatnich. Na pewno tak właśnie muszą wyglądać wyrwy od bomb i kartaczy. Ta wielka topola broniła się z pewnością do upadłego, wiatr nią szarpał, a ona nic! Pioruny w nią waliły, a ona stała! Aż zdradziecko…”

– Niku! – rozległ się gdzieś niedaleko głos Olka.

Nik zeskoczył z pnia, pogładził ręką chropowatą korę, nachylił się i ucałował czerwonymi jak krew ustami.

Aleją schodziły ku niemu wszystkie dzieci, ślizgając się trochę po wilgotnej ziemi. Olek zapytał surowo, bo okoliczność wydawała się odpowiednią po temu, czy był już na krzyżu? Nik rzekł wymijająco.

– I tak nic tam sami nie wypatrzymy, bo najprzód daleko jeszcze do południa, a po wtóre od tego czasu, kiedy pradziad zakopał skarb, tyle już lat upłynęło, że drzewa zupełnie się rozrosły i na pewno słońce nie pada już tak wyraźnie w jednym miejscu. Zresztą papa zabronił cokolwiek zaczynać na własną rękę.

– Tak – rzekł Olek – ale zobaczyć przecież można, nikt nam nie zabronił spacerować lipową aleją.

– To sobie spacerujcie – odparł Nik. – Ja tu się bawię w dzikich ludzi zamieszkujących puszcze afrykańskie. Właśnie drzewo, na którym miałem swoje legowisko, runęło i muszę szukać sobie nowej siedziby.

– Zostaję z tobą, Niku, i będę twoim Piętaszkiem – rzekł Tom, gramoląc się na pień zwalonej topoli.

– Ale pewnie nie jadłeś śniadania? – zaniepokoiła się Marta.

– Dzicy ludzie nie jadają śniadań – pogardliwie rzucił Nik i ze zwinnością wiewiórki przebiegł po pniu przez kanał na wyspę, wylazł między korzenie i chwytając się rękami grubszych, zaczął się spuszczać po nich nad głęboką wyrwą pełną gliniastej wody.

– Spadniesz! – krzyknęła Marta, ale Nik w tejże chwili odbił się nogami od drzewa i jak piłka skoczył na brzeg, strącając grudy ziemi w błotnistą wyrwę.

Tom jako Piętaszek poszedł w jego ślady, przeszedł po pniu z równowagą i spokojem, ale kiedy trzeba było spuszczać się po korzeniach nad błotnistym dołem, zawahał się.

– Tomku, moje dziecko, nie radzę ci iść śladami Nika – rzekł drwiąco Olek, zasuwając ręce w kieszenie i patrząc na Toma przymrużonymi oczami.

Te wyraźne dowody lekceważenia zdecydowały Piętaszka, przelazł przez korzenie i powoli zaczął się spuszczać w dół. Zszedłszy do poziomu brzegu, tak jak Nik odbił się nogami od drzewa i skoczył. Ale skoczył za blisko, rozmiękły brzeg nad wyrwą osunął się i Tom klapnął w mętną wodę, wypryskując ją daleko wokoło.

Dzieci skoczyły na ratunek. Trzymając się mocno korzeni, Olek i Nik podali nieszczęsnemu Piętaszkowi ręce i wyciągnęli go na brzeg w stanie iście opłakanym.

Zanurzył się w wyrwie aż po szyję i stał teraz na brzegu dokładnie oblepiony błotem i ociekający zimną wodą.

– Boże święty! Co my teraz zrobimy! – załamała ręce Marta.

– Trzeba go wysuszyć na słońcu, to błoto się wykruszy i nie będzie znaku! – zapewnił stroskany Nik.

– Tak! Ale przez ten czas przeziębi się na nic – zaoponował dręczony wyrzutami sumienia Olek. – Nie ma rady! Trzeba, żeby szedł do domu i przebrał się. Chłodno dziś zupełnie.

Tom się rozbeczał donośnie.

– Nie pójdę do domu hu… hu… hu… cały jestem w błocie i wyglądam jak kijanka… wolę się przeziębić i umrzeć!

– Słuchajcie! – zaproponował Nik. – Chodźmy na łączkę, na słońce, tam go rozbierzemy, wytrzemy i wysuszymy ubranie. Na słońcu się nie przeziębi – to mówiąc, chwycił Toma za rękę i pędem pociągnął w stronę łączki. Za nimi pobiegli Olek i Marta.

Na łączce rozebranego dokładnie Nik z Olkiem wytarli do czerwoności chustkami do nosa, podczas gdy Marta pobiegła wypłukać w jeziorze ubranko z błota. Potem owiniętego fartuszkiem Marty i bluzą Nika posadzili na najbardziej słonecznym miejscu, a poszczególne części jego garderoby, mocno po tej kąpieli szare, rozesłano na trawie.

– Nic jednak to wszystko nie pomoże – rzekł Olek, przewracając na drugą stronę białą bluzę Toma – trzeba będzie się przyznać, bo najpierw do wszystkiego zawsze przyznawać się mamie trzeba, po wtóre zaś ubranie wygląda jak psu z gardła wyjęte, więc nie uda się ukryć.

– To się przyznam – rzekł ponuro Tom z nosem zaczerwienionym od płaczu, na kształt pomidora – to się przyznam, ale przynajmniej nikt się nie będzie wyśmiewał ze mnie.

– Z Hołowina przyjechali! – krzyknął nagle Nik, usłyszawszy odległy turkot po moście. – Boże mój! A tu majtki zupełnie jeszcze mokre!

Tom znowu się rozszlochał.

– Wszyscy pójdą teraz szukać skarbu… hu… a ja… a ja… hu…

– Nie płacz, Tomku! Masz, bielizna sucha już zupełnie, ubieraj się prędko. Majtki też lada chwila przeschną. Nic się nie bój, zdążymy jeszcze! Wujostwo pewno przed tym jeszcze będą pili śniadanie, nim pójdzie się kopać!

Uspokajając Toma w ten sposób, Marta pomagała mu zapinać stanik i obciągała mocno pomięte części garderoby. Olek i Nik kręcili się niespokojnie na miejscu, ale czując się po trochu winnymi w tej nieprzyjemnej przygodzie, nie śmieli odejść, pozostawiając Toma w tak opłakanym stanie. Sytuacja stawała się naprężona.

– Wiecie co? – zaproponowała Marta – idźcie wy naprzód! My tu z Tomkiem poczekamy, aż ubranie przeschnie i przyjdziemy za wami. Mogliby spostrzec nieobecność nas wszystkich.

Olek i Nik skwapliwie skorzystali z tej propozycji i pędem puścili się poprzez park do domu.

Na tarasie spotkali Renię, Alego i Marietkę.

– Gdzież to się podziewacie? – krzyknęła Renia. – Już wszystko przygotowane! Papa z wujciem obliczyli mniej więcej miejsce i za chwilę ruszamy kopać. Gdzież Marta i Tom?

– Jakim sposobem papo z wujem mogli obliczyć miejsce, skoro nie ma żadnych wskazówek? – zapytał Olek.

– Byli przed chwilą w alei i zauważyli, że w jednym miejscu brakuje w rzędzie dwóch drzew. Teraz zasiały się tam młode drzewka, ale dawniej bez wątpienia tam musiało być miejsce, gdzie tak wyraźnie padało słońce, że aż je pradziad użył za wskazówkę.

– Gdzie są wszyscy? – zapytał Olek.

– W gabinecie. Kazali tu nam czekać. Gdzież Marta i Tom? – powtórzyła Renia pytanie – Taki ważny dzień, (że aż Marietka zdecydowała się przyjechać), a wy się gdzieś rozlatujecie!

Przez oszklone drzwi gabinetu wyszli wszyscy starsi: rodzice, wujostwo i pan Martin.

– Niku – rzekł ojciec – pójdź, powiedz Gabrowi, żeby szedł z ludźmi za nami i dogoń nas w parku.

Spełniwszy polecenie ojca, Nik puścił się w głąb parku. Po drodze jednak skręcił na łączkę, by dowiedzieć się czegoś o losie Marty i Toma. Nie było już ich tam, więc zadowolony, iż nie chybią uroczystości, zawrócił w lipowe aleje.

Porozstawiani na pewnej przestrzeni ludzie właśnie zaczynali kopać. Byli tam wszyscy zaufani ze służby: ogrodnik z Józiem i Filipkiem, Gabro z Michałkiem, Jan ze Sławianem i Hawryłem, i kilka dziewcząt ogrodowych.

Ojciec, a nawet wuj Ryszard od czasu do czasu chwytali za łopaty i kopali w miejscach, które wydawały im się bardziej podejrzane. Mama, ciocia Halszka, monsieur Martin i dzieci siedzieli z boku na ławce, w milczeniu przyglądając się robocie. (Marietka tylko chodziła po alei, zwinnie przesuwając się między ludźmi i zbierając z ziemi ślimaki, odnosiła je dalej na trawnik, by nie były rozgniatane przez nieuważnych kopaczy).

 

Prawie nie rozmawiano.

Od czasu do czasu ktoś rzucał jakąś radę lub wskazówkę. Nikt w tym natężeniu uwagi nie spostrzegł, że Tom podobny był raczej do zmokłej kury niż do przyzwoicie ubranego chłopca i że siedział na boku nadęty i ponury.

Oparty o drzewo Nik przeżywał dziwne chwile. Wierzył mocno, że jeszcze moment, jeszcze parę wysiłków, a oczom wszystkim ukażą się jakieś niepojęte cuda. Snuły mu się po głowie zgoła nieprawdopodobne obrazy! Jakieś wielkie pozłociste skrzynie pełne różnobarwnych, świetnie błyszczących kamieni, jakieś nieskończenie długie sznury łzawych pereł! Jakieś wysadzane brylantami rękojeści szpad rycerskich! Nie był nawet pewien, czy się spod ziemi nie wyłoni szklana trumienka ze śpiącą królewną i czy nie trzeba będzie z narażeniem życia bronić jej od jakichś niewidzialnych mocy.

Wśród tych barwnych marzeń posłyszał głos Olka, mówiący mu do ucha:

– Jestem pewien, że daremnie skopią całą aleję. Figa będzie z całego skarbu!

Nik rzucił się niecierpliwie.

– Jeśli będzie figa – odparł porywczo – to ją sobie zjesz, a już skarby, proszę cię, odstąp mnie na wszelki wypadek.

– Naturalnie, ci się kłócą w takiej ważnej chwili – rzekła pogardliwie Renia – zupełnie nie umiecie zastosować się do okoliczności.

Chłopcy opamiętali się natychmiast i – aby uniknąć nowej kłótni, która wobec podniecenia umysłów i naprężenia nerwów wisiała na włosku – zabrali się do kopania.

Po wczorajszej ulewie kopać było ciężko, ziemia wilgotna, czarna, lśniąca, miękko opadała, odrzucana na trawniki.

Pierwszy Sławian zadzwonił łopatą o coś twardego i wykrzyknął triumfalnie: „Szoś tu je27!”.

Wszyscy skoczyli ku temu miejscu, ale kiedy oczom ukazał się spory, płaski kamień, zniechęcenie ogarnęło umysły.

– Mój drogi – rzekł wuj Ryszard do ojca – widzę już, że nic z tego nie będzie.

– Oo musi być! – rzekł twardo ojciec. – Będziemy kopać jeszcze głębiej, rozkopiemy obydwie aleje, ale musi się znaleźć!

I kopano dalej, ale już bez wielkiej wiary w powodzenie sprawy. Po upływie dwudziestu może minut, które nieskończenie się wlekły, tenże sam Sławian znowu napotkał opór pod łopatą, tym razem jednak nie spieszył się z ogłoszeniem tego wszem wobec i uskutecznił to dopiero, gdy oczom jego ukazało się czarne, zardzewiałe i opleśniałe wieko żelaznej skrzynki.

Wtedy rzekł z głęboką dumą:

– A wsio taki ja najszoł28!

Skrzynkę przeniesiono natychmiast do gabinetu ojca i otworzono w asystencji wszystkich dzieci. Znalazły się w niej zaginione dokumenty, pożółkłe papiery rodzinne, prastare i pisane dziwnym, pełnym uroku językiem. Zamknięto to wszystko w kasie do chwili, w której miały dać świadectwo prawdzie.

Nie kuszę się nawet opowiedzieć, jakie uczucia dumy, radości i triumfu rozpierały serca dzieci.

Radość zapanowała taka, że Olek z Nikiem rzucili się sobie w objęcia i ślubowali dozgonny pokój. Renia ofiarowała Alemu swego oswojonego jeża, a Tom obiecał Ani, że się z nią zabawi w czerwonoskórych.

Wieczorem w oficynach cała służba domowa i folwarczna została suto obdarowana i przyjęta wspaniałą ucztą na uczczenie pamiętnego dnia. Każda bowiem radość w Niżpolu ogarniała nie tylko dwór, lecz i oficyny i zaglądała przez kwadratowe szybki do czworaków i chat.

18ma soeur bien aimée (fr.) – moja ukochana siostro. [przypis edytorski]
19Je suis inconsolable (fr.) – jestem niepocieszona. [przypis edytorski]
20Même Auguste (fr.) – nawet August (początek urwanego zdania). [przypis edytorski]
21par les merveilles de Sofiówka (fr.) – cudami Sofiówki (Sofiówka: założony pod koniec XVIII w., opiewany m.in. w poemacie Stanisława Trembeckiego park krajobrazowy w daw. posiadłościach rodziny Potockich w Ukrainie). [przypis edytorski]
22plus charmant et courtois que jamais (fr.) – jeszcze bardziej uroczy i grzeczny niż zwykle. [przypis edytorski]
23maitre (fr.) – mistrz; nauczyciel. [przypis edytorski]
24on fait des percées de vue, des eclaircies (fr.) – robimy aleje widokowe, przecinki. [przypis edytorski]
26emblème de notre foi – znak naszej wiary. [przypis edytorski]
25A travers la grande prairie du milieu (fr.) – przez wielką łąkę na środku [parku]. [przypis edytorski]
27szoś tu je (ukr. gw.) – coś tu jest. [przypis edytorski]
28A wsio taki ja najszoł (ukr.) – a jednak znalazłem. [przypis edytorski]

Teised selle autori raamatud