Tasuta

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XXI

Kiedy prosiłem ojca o jakieś należące mi się pieniądze, na przykład dlatego, że mi je przyrzekł, mruczał, gniewał się i zamiast przyrzeczonych 6 franków dawał mi 3 franki. To mnie oburzało. Jak to! Nie dotrzymać obietnicy?

Hiszpańskie sentymenty zaszczepione mi przez ciotkę Elżbietę unosiły mnie w chmury, myślałem tylko o honorze, o heroizmie. Nie miałem najmniejszego sprytu, najmniejszego talentu do krętactwa, ani cienia słodkiej obłudy (jezuityzmu).

Brak ten oparł się doświadczeniu, rozumowaniu, niesmakowi, że tyle razy przez moją „hiszpańskość” dałem się złapać w pułapkę.

I dziś jeszcze brak mi tej zręczności: codziennie przez moją „hiszpańskość” daję się oszukać o jednego lub dwa paole przy kupnie najdrobniejszej rzeczy. Wyrzut, o jaki mnie to przyprawia w godzinę później, jest powodem, że nawykłem mało kupować. Odmawiam sobie przez rok drobnostki, która kosztowałaby 12 franków, przez tę pewność, że mnie oszukają, co mnie zirytuje, a ta irytacja przeważa przyjemność posiadania owej drobnostki.

Piszę to stojąco, na małym biureczku à la Tronchin, zrobionym przez stolarza, który nigdy nie widział niczego podobnego; od roku odmawiałem go sobie z obawy, że mnie oszukają. Wreszcie użyłem tego sposobu, że nie rozmawiałem ze stolarzem, wracając z kawiarni o jedenastej rano, wówczas bowiem czuję się bardziej podniecony (ściśle tak jak w roku 1803, kiedy pijałem kawę z rumem przy ulicy Saint-Honoré, róg Grenelle albo d'Orléans), ale w momentach znużenia; dzięki temu moje biurko à la Tronchin kosztowało mnie tylko półpięta72 talara (a może 4,5 x 5,45 = 24,52).

Ten mój charakter sprawiał, że moje konferencje pieniężne – rzecz tak drażliwa między pięćdziesięciojednoletnim ojcem a piętnastoletnim synem – kończyły się zazwyczaj z mojej strony atakiem głębokiej wzgardy i skoncentrowanego oburzenia.

Czasami, nie przez wyrachowanie, ale przypadkowo, mówiłem z zapałem do ojca o rzeczy, którą chciałem kupić; bezwiednie gorączkowałem go (udzielałem mu nieco mojej gorączki) i wówczas bez trudu, nawet z przyjemnością dawał mi wszystko, czego potrzebowałem. Raz w dzień jarmarku na placu Grenette, w epoce, gdy ojciec się ukrywał, zwierzyłem mu się z pragnienia posiadania owych wielkich ruchomych liter wybitych w blasze mosiężnej wielkości kart do gry; dał mi kilka asygnat po 15 su, za powrotem okazało się, że wszystko wydałem.

– Wydajesz wciąż wszystkie pieniądze, które ci daję.

Ponieważ dał mi te asygnaty z całym wdziękiem, do jakiego ten tak pozbawiony wdzięku człowiek był zdolny, wymówka zdała mi się słuszna. Gdyby moi wychowawcy umieli mną powodować, byliby ze mnie zrobili dudka, jakich tylu widuję na prowincji. Oburzenie, jakie odczuwałem w dzieciństwie (i to w najwyższym stopniu) dzięki mojej „hiszpańskości”, dało mi na przekór im charakter, który posiadam. Ale jaki jest ten charakter? Trudno by mi było odpowiedzieć. Może ujrzę prawdę w sześćdziesiątym piątym roku życia, jeśli go doczekam.73

Żebrak, który zwróci się do mnie w stylu tragicznym jak w Rzymie, albo w stylu komicznym jak we Francji, oburza mnie: 1° nie cierpię, aby zakłócano moje dumania; 2° nie wierzę ani słowa w to, co mówi.

Wczoraj, kiedym przechodził ulicą, kobieta z ludu, czterdziestoletnia, ale dość przystojna, mówiła do człowieka, który szedł obok niej: „Bisogna campar” (trzeba przecież żyć). Te słowa, wolne od komedii, wzruszyły mnie do łez. Nie daję nigdy nic biednym, którzy mnie proszą; sądzę, że to nie przez skąpstwo. Kiedy gruby strażnik sanitarny (11 grudnia) w Civitavecchia wspomniał mi o biednym Portugalczyku w szpitalu, który prosi tylko o sześć chlebów dziennie, dałem mu natychmiast 6 czy 8 paolów. Kiedy się wzdragał z przyjęciem, bojąc się narazić swemu szefowi (gruboskórny chłop z Fiuminata nazwiskiem Romanelli), pomyślałem, że godniejsze konsula będzie dać mu całego talara, i tak też uczyniłem; tak więc 6 paolów ze szczerej ludzkości, a 4 z przyczyny haftowanego fraka.

A propos rozmowy finansowej ojca z synem: margrabia Torrigiani z Florencji (za młodu gruby gracz i mocno posądzany o to, że wygrywa w sposób niezupełnie dozwolony), widząc, że jego trzej synowie przegrywają czasami po 10 czy 15 ludwików, chcąc im oszczędzić przykrości proszenia go o pieniądze, wręczył 3000 franków staremu, wiernemu odźwiernemu z rozkazem dawania pieniędzy synom, kiedy przegrają, i zgłoszenia się doń po nowy zapas, kiedy te 3000 franków się wyczerpią.

To jest samo w sobie bardzo przyzwoicie, zresztą to postępowanie wzruszyło synów, którzy się pohamowali. Ten margrabia, oficer Legii Honorowej, jest ojcem pani Pazzi, której piękne oczy natchnęły mnie takim podziwem w roku 1817. Anegdota o karciarstwie jej ojca byłaby mi zrobiła straszliwą przykrość w roku 1817 z przyczyny przeklętej „hiszpańskości” mego charakteru, na którą skarżyłem się dopiero co. Ta „hiszpańskość” nie pozwala mi mieć talentu komediowego:

1° odwracam moje spojrzenia i pamięć od wszystkiego, co niskie;

2° sympatyzuję, jak w dziesiątym roku życia, kiedy czytałem Ariosta, ze wszystkim, co jest opowieścią o miłości, o lasach (lasy i ich majestatyczna cisza), o szlachetności.

Najpospolitsza opowieść hiszpańska, jeśli oddycha szlachetnością, sprowadza mi łzy do oczu, podczas gdy odwracam oczy od Molierowskiego Chryzala, a jeszcze bardziej od złośliwości Zadiga, Kandyda, Biednego diabła i pozostałych dzieł Woltera, z których naprawdę lubię tylko:

 
Vous étes, lui dit-il, l'existence et l'essence
Simple avec attribut et de pure substance 74
 

Barral (hrabia Paweł de Barral, urodzony w Grenobli około 1785) zaszczepił mi, kiedy byłem bardzo młody, swój gust do tych wierszy, których nauczył go jego ojciec, prezes Parlamentu.

Ta „hiszpańskość” przekazana mi przez ciotkę Elżbietę sprawia, iż nawet w moim wieku uchodzę za dziecko bez doświadczenia, za wariata „coraz bardziej niezdolnego do wszelkiej poważniejszej sprawy”, jak powiedział mój kuzyn Colomb, szczery mieszczuch.

Rozmowa prawdziwego mieszczucha „o ludziach i o życiu”, będąca jedynie zbiorem tych szpetnych szczegółów, wtrąca mnie w głęboki splin, kiedy dla jakichś względów zmuszony jestem słuchać jej nieco dłużej.

Oto tajemnica mego wstrętu do Grenobli około roku 1816, którego wówczas nie umiałem wytłumaczyć.

Nie mogę sobie wytłumaczyć jeszcze dziś, w pięćdziesiątym drugim roku, melancholii, w jaką mnie wtrąca niedziela. Do tego stopnia, że mogę być wesół i zadowolony – zrobiwszy dwieście kroków na ulicy spostrzegam, że sklepy są zamknięte: „A, to niedziela” – powiadam sobie.

Natychmiast cały szczęśliwy nastrój pryska.

Czy to jest zawiść wzbudzona zadowolonymi minami robotników i wystrojonych mieszczuchów?

Daremnie sobie powiadam: „Ależ ja tracę w ten sposób pięćdziesiąt dwie niedziele na rok i może dziesięć świąt”; to jest silniejsze ode mnie, mogę znaleźć lekarstwo jedynie w zawziętej pracy.

Wada ta – mój wstręt do Chryzala – przedłużyła mi może młodość. Byłoby to więc szczęśliwe nieszczęście, jak to, że miałem mało kobiet (kobiet jak Bianca Milesi, którą spudłowałem w Paryżu pewnego ranka, około roku 1829, jedynie dlatego że nie spostrzegłem się na jej „psychologicznym momencie” – miała tego dnia czarną aksamitną suknię, było to na ulicy du Helder albo Mont-Blanc).

Ponieważ prawie nie miałem kobiet tego typu (prawdziwych mieszczanek), nie jestem ani trochę zblazowany w pięćdziesiątym roku. Chcę rzec: zblazowany moralnie, bo fizycznie oczywiście zużyłem się porządnie, do tego stopnia, że mogę obejść się wybornie dwa albo trzy tygodnie bez kobiet; taki post dolega mi jedynie w pierwszym tygodniu.

Większość moich pozornych szaleństw, zwłaszcza to głupstwo, że nie umiem chwycić za włosy sposobności („która jest łysa”, jak powiada don Jafet z Armenii75), wszystkie moje frycowe przy sprawunkach etc., etc. pochodzą z „hiszpańskości” udzielonej mi przez ciotkę Elżbietę (dla której miałem zawsze najgłębszy szacunek, szacunek tak głęboki, że nie pozwalał na rozwinięcie się czułości dla niej) i także, zdaje mi się, z lektury Ariosta, którego czytałem tak młodo i z taką rozkoszą. (Dziś bohaterowie Ariosta przedstawiają mi się jako masztalerze, których jedyną wartością jest ich siła, o co się kłócę z pięknoduchami, którzy wolą Ariosta od Tassa (w ich liczbie pan Bontadossi, don Filippo Ca[etani]), gdy w moich oczach Tasso, kiedy szczęśliwie zapomni naśladować Wergilego lub Homera, jest najbardziej wzruszającym z poetów.)

 

W niespełna godzinę napisałem tych dwanaście stronic, zatrzymując się od czasu do czasu i siląc się nie pisać rzeczy mglistych, które byłbym zmuszony wykreślić.

Jakim cudem mogłem pisać bardzo fizycznie, drogi Colomb? – Mój przyjaciel Colomb, który czyni mi ten zarzut w swoim wczorajszym liście, a także w poprzednich, poszedłby na męki za swoje słowo i za mnie. (Urodził się w Lyonie około 1785, ojciec jego, bardzo zacny eks-kupiec, osiadł w Grenobli około 1788. Roman Colomb ma 20 000 czy 25 000 franków dochodu i trzy córki przy ulicy Godot-de-Mauroy w Paryżu).

Rozdział XXII

Oblężenie Lyonu, lato 1793

Słynne oblężenie Lyonu, którego obrońcę, pana de Précy, poznałem później w Brunszwiku w latach 1806–1809 (był to pierwszy dla mnie – po panu de Tressan w moim wczesnym dzieciństwie – wzór człowieka miłych manier), oblężenie Lyonu poruszyło całe Południe76; byłem za Kellermannem i za republikanami, rodzina moja za oblężonymi i za Précym (o którym mówiła „Précy”, bez „pan”).

Kuzyn Santerre, poczmistrz, którego krewniak czy bratanek bił się w Lyonie, zachodził do nas dwa razy dziennie; ponieważ było to w lecie, piliśmy ranną kawę z mlekiem w gabinecie przyrodniczym na terasie.

Tam to może doznałem najżywszych uniesień miłości ojczyzny i nienawiści do „arystokratów” (legitymistów z 1835) i do księży, jej wrogów.

Pan Santerre, urzędnik poczty listowej, przynosił nam stale sześć czy siedem dzienników ściąganych abonentom, którzy dostawali je dopiero w dwie godziny później wskutek naszej ciekawości. Dostawał swój naparstek wina i chleb i słuchał dzienników. Często miał nowiny z Lyonu.

Zachodziłem wieczorem sam na terasę, aby starać się posłyszeć armaty lyońskie. Widzę w Tabeli chronologicznej, jedynej książce, którą mam w Rzymie, że Lyon wzięto 9 października 1793. Zatem w lecie 1793, w dziesiątym roku, chodziłem słuchać armat lyońskich; nie słyszałem ich nigdy. Patrzałem z zazdrością na górę Méaudre (wymawiaj: Mioudre), z której było słychać. Nasz zacny kuzyn Romagnier (kuzyn, bo ożenił się z panną Blanchet, krewną żony mego dziadka) był z Méaudre, dokąd udawał się co dwa miesiące odwiedzić swego ojca. Za powrotem przyprawiał mnie o bicie serca, powiadając: „Słyszymy bardzo dobrze armaty lyońskie, zwłaszcza wieczór, o zachodzie słońca, kiedy jest wiatr północno-zachodni”.

Patrzałem z najżywszym pragnieniem w tę stronę, ale to było pragnienie, którego nie wolno było zdradzić.

Należało może pomieścić ten szczegół o wiele wcześniej, ale powtarzam, że co się tyczy mego dzieciństwa, zachowałem jedynie bardzo wyraźne obrazy, bez daty i bez fizjonomii.

Spisuję je po trosze, tak jak mi przychodzą.

Nie mam żadnej książki i nie chcę czytać żadnej książki; zaledwie pomagam sobie głupią Chronologią, która nosi nazwisko owego sprytnego i suchego człowieka, pana Loeve-Veimars. Tak samo zrobię z bitwą pod Marengo (1800), z kampanią z 1809, z kampanią moskiewską i z roku 1813, gdzie byłem intendentem w Żaganiu (Śląsk, nad Bobrem); nie zamierzam bynajmniej pisać historii, ale po prostu notować moje wspomnienia, aby zrozumieć, co za człowiekiem byłem: głupim czy inteligentnym, tchórzem czy odważnym etc., etc. To jest odpowiedź na wielkie słowo: Gnohti seauton77.

W czasie tego lata 1793 oblężenie Tulonu przejmowało mnie wielce; rozumie się samo przez się, że rodzina moja pochwalała zdrajców, którzy oddali miasto. Jednakże ciotka Elżbieta ze swoją kastylską dumą rzekła mi78

Widziałem odmarsz generała Carteaux czy Cartaud, który odbył paradę na placu Grenette. Widzę jeszcze jego nazwisko na furgonach defilujących wolno i z wielkim hałasem przez ulicę Montorge, w drodze do Tulonu.

Czekało mnie wielkie wydarzenie, które mnie bardzo obeszło w danej chwili; ale było za późno, wszelkie węzły przyjaźni między ojcem a mną pękły, a wstręt mój do mieszczańskiej pospolitości i do Grenobli był już niezwyciężony.

Ciotka Serafia była od dawna chora. Wreszcie zaczęto mówić o niebezpieczeństwie; poczciwa Marion (Maria Thomasset), moja przyjaciółka, wyrzekła to wielkie słowo. Niebezpieczeństwo stało się groźne; zaczęli napływać księża.

Pewnego zimowego wieczora, zdaje mi się około siódmej wieczór, byłem w kuchni, naprzeciwko szafy Marion. Ktoś wszedł i rzekł: „Skończyła”. Padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to wielkie wyswobodzenie.

Jeżeli paryżanie są tacy sami głupcy w 1880 jak w 1835, ten sposób przyjmowania śmierci siostry mojej matki zyska mi opinię barbarzyńcy, okrutnika, dzikusa.

Co bądź ktoś pomyśli, to jest prawda. Po pierwszym tygodniu mszy żałobnych i modłów wszyscy w domu uczuli wielką ulgę. Zdaje mi się, ojciec nawet był bardzo rad, że jest oswobodzony od tej diabelskiej kochanki (o ile była jego kochanką) lub od tej diabelskiej przyjaciółki.

Jednym z jej ostatnich postępków było, co następuje. Pewnego wieczora, kiedy czytałem przy komodzie ciotki Elżbiety Henriadę czy Belizariusza, których dziadek mi pożyczył, wykrzyknęła: „Jak można dawać podobne książki temu dziecku! Kto mu dał tę książkę?”.

Mój kochany dziadek, na moją usilną prośbę, był tak dobry, że mimo zimna poszedł ze mną do swego gabinetu przylegającego do terasy, na drugim końcu domu, aby mi dać tę książkę, na którą miałem ochotę tego wieczora.

Cała rodzina siedziała rzędem przy ogniu. Na ten zuchwały okrzyk swojej córki dziadek odpowiedział tylko, wzruszając ramionami: „Ona jest chora”.

Nie znam zupełnie daty tej śmierci; będę ją mógł znaleźć w urzędowych regestrach Grenobli.

Zdaje mi się, że wkrótce potem udałem się do Szkoły Centralnej, rzecz, której Serafia nie byłaby nigdy ścierpiała. Sądzę, że to było koło 1797 i że byłem w Szkole Centralnej tylko trzy lata.

Rozdział XXIII

Szkoła centralna

W wiele lat potem, około 1817, dowiedziałem się od pana de Tracy, że to on w znacznej części był autorem znakomitej ustawy o Szkołach Centralnych.

Dziadek mój był bardzo godnym przewodniczącym komitetu mającego przedstawiać Zarządowi Departamentu nazwiska profesorów i zorganizować szkołę. Dziadek mój ubóstwiał naukę i oświatę; od czterdziestu lat był na czele wszystkiego, co uczyniono w duchu oświatowym i liberalnym w Grenobli.

Serafia połajała go ostro za to, że przyjął te funkcje członka komitetu organizacyjnego; ale założyciel biblioteki publicznej winien był swemu stanowisku to, aby być głową Szkoły Centralnej.

Mój nauczyciel Durand, który dawał mi w domu lekcje, był profesorem łaciny: jak nie chodzić na jego wykłady do Szkoły Centralnej? Gdyby Serafia żyła, byłaby znalazła jakąś rację, ale w obecnym stanie rzeczy ojciec ograniczył się do paru głębokich i poważnych słów o niebezpieczeństwie złych znajomości. Nie posiadałem się z radości; uroczyste otwarcie szkoły odbyło się w salach bibliotecznych, gdzie dziadek wygłosił przemówienie.

Profesorami byli: pan Durand – do łaciny; Gattel – gramatyka ogólna i nawet, zdaje mi się, logika; Dubois-Fontanelle, autor tragedii Erycja albo Westalka i redaktor przez dwadzieścia dwa lat „Gazety Dwu Mostów” – literatura; Trousset, młody lekarz, protegowany i, można powiedzieć, uczeń mojego dziadka – chemia; Jay, wielki pyskacz, wysoki bez mała na sześć stóp, bez cienia talentu, ale umiejący budzić zapał w dzieciach – rysunek; niebawem miał trzystu uczniów; Chalvet (Piotr Wincenty), młody i goły libertyn, prawdziwy autor bez żadnego talentu – historia; zarazem miał odbierać wpisowe, które przejadał częściowo z trzema siostrami, wielkimi ladacznicami, które go obdarzyły syf…em, z czego umarł niedługo potem; wreszcie Dupuy, kołtun najbardziej emfatyczny i najbardziej ojcowski, jakiego kiedykolwiek widziałem, profesor matematyki – bez cienia talentu. Był to zaledwie geometra i zrobiono go profesorem w mieście, które miało Grosa! Ale dziadek nie miał pojęcia o matematyce i nie cierpiał jej, zresztą emfaza „ojca” Dupuy (jak go nazywaliśmy; on nam mówił: „Moje dzieci”) w sam raz nadawała się, aby mu zdobyć powszechny szacunek Grenobli. Ten człowiek tak jałowy powtarzał wszakże wielkie słowo: „Moje dziecko, studiuj Logikę Condillaca, to podstawa wszystkiego”.

Nie można by lepiej rzec dzisiaj, zastępując wszakże nazwisko Condillac nazwiskiem Tracy.

Najlepsze jest to, że jak przypuszczam, pan Dupuy nie rozumiał ani jednego słowa z tej Logiki Condillaca, którą nam doradzał; był to bardzo szczupły tomik w formacie in 12°. Ale uprzedzam wypadki, to moja wada; odczytując to, trzeba będzie może wykreślić wszystkie zdania, które obrażają chronologię.

Jedyny człowiek zupełnie na miejscu to był ksiądz Gattel, księżyk zalotny, schludny, zawsze w towarzystwie kobiet, prawdziwy labuś z XVII wieku; ale był bardzo poważny na swojej lekcji i znał, jak sądzę, wszystko, co wówczas wiedziano o głównych właściwościach odruchów, a także o związkach i analogiach, jakich trzymały się ludy, tworząc swoje języki.

Ksiądz Gattel sporządził bardzo dobry słownik, w którym ośmielił się zaznaczyć wymowę i którym się zawsze posługiwałem. Wreszcie był to człowiek, który umiał pracować co dzień pięć do sześciu godzin, co jest rzadkie na prowincji, gdzie ludzie umieją się tylko wałkonić cały dzień.

Dudki paryskie śmieją się z tych wzorów zdrowej i naturalnej wymowy. Jest to tchórzostwo i nieuctwo. Boją się, że się ośmieszą, znacząc wymowę miasta Anvers, słowa: cours, vers. Nie wiedzą, że w Grenobli na przykład mówi się: cour-ce, ver-ce, Anver-se, Calai-se. Jeżeli się tak mówi w Grenobli, mieście inteligentnym i stykającym się jeszcze z okolicami Północy, które w sprawach języka zwyciężyły Południe, cóż będzie w Tuluzie, w Bazas, Pézenas, Digne? W tych miejscowościach powinno się afiszami ogłaszać wymowę francuską na bramach kościołów.

Minister spraw wewnętrznych, który chciałby pełnić swoje obowiązki, zamiast intrygować na dworze i w Izbach jak pan Guizot, powinien by zażądać kredytu dwóch milionów rocznie, aby podciągnąć do poziomu oświaty innych Francuzów ludność zamieszkującą fatalny trójkąt między Bordeaux, Bayonne i Valence. Wierzą tam ludzie w czary, nie umieją czytać i mówić po francusku. Mogą wydać przypadkowo człowieka niepospolitego, jak Lannes, Soult, ale taki generał*** odznacza się niewiarygodną ciemnotą. Sądzę, że z przyczyny klimatu i miłości, i energii, jaką rodzi w człowieku, trójkąt ten powinien by wydać najtęższych ludzi we Francji. Korsyka nasuwa mi tę myśl.

 

Przy swoich 180 000 mieszkańców wyspa ta dała rewolucji ośmiu lub dziesięciu tęgich ludzi, a departament Północy ze swymi 900 000 mieszkańców – ledwie jednego. A i to jeszcze nie znam nazwiska tego jednego. Rozumie się samo przez się, że księża są wszechpotężni w tym nieszczęsnym trójkącie. Cywilizacja istnieje między Lille a Rennes, a ustaje w okolicach Orleanu i Tours. Na południowym wschodzie Grenobla tworzy jej błyszczącą granicę.

Zamianować profesorów Szkoły Centralnej – panów: Gattel, Dubois-Fontapelle, Trousset, Villars (wieśniak z Wysokich Alp), Jay, Durand, Dupuy, Chalvet, oto jak można ich z grubsza uszeregować według stopnia ich przydatności dla dzieci, trzej pierwsi mają tu niewątpliwe zasługi – to była rzecz niekosztowna i łatwa do wykonania, ale trzeba było uskutecznić wielkie reperacje w budynkach. Mimo wojny wszystkiego dokonywano w tych czasach pełnych energii. Dziadek wciąż żądał funduszów od Zarządu Departamentu.

Kursa rozpoczęły się na wiosnę, zdaje mi się, w salach tymczasowych.

Sala pana Durand miała rozkoszny widok: wreszcie po miesiącu widok ten przemówił do mnie. Było to w piękny letni dzień, łagodny wietrzyk poruszał trawą na stokach przy bramie Bonne, pod naszymi oknami, o sześćdziesiąt lub osiemdziesiąt stóp pod nami.

Rodzina chwaliła mi wciąż, aż do wymiotów, piękność pól, zieloności, kwiatów etc., jaskrów etc.

Te płaskie frazesy obudziły we mnie wstręt do kwiatów i grządek, który trwa jeszcze.

Szczęściem wspaniały widok, który odkryłem sam z okna klasy sąsiadującej z salą łaciny, gdzie chodziłem marzyć samotnie, przemógł głęboki wstręt spowodowany frazesami ojca oraz ks[ięży], jego przyjaciół.

Z podobnej racji w wiele lat później obfite i pretensjonalne periody panów Chateuabriand i Salvandy sprawiły, żem napisał Czerwone i czarne stylem zbyt siekanym. Wielkie głupstwo, bo za dwadzieścia lat któż będzie pamiętał o obłudnych bajdurzeniach tych panów? A ja kupuję bilet na loterię, której wielki los wyraża się w tym: być czytanym w roku 1935.

Ten sam stan duszy kazał mi zamykać oczy na krajobrazy uwielbiane przez ciotkę Serafię. Byłem w roku 1794 taki, jak lud mediolański jest w 1835: znienawidzone władze niemieckie chcą mu zaszczepić miłość do Schillera, którego piękna dusza, tak różna od płaskiego Goethego, byłaby bardzo przykro dotknięta, widząc takich apostołów jego sławy.

Było dla mnie czymś bardzo niezwykłym znaleźć się – z wiosną roku [17]94 czy 95, w wieku jedenastu czy dwunastu lat – w szkole, gdzie miałem dziesięciu czy dwunastu kolegów.

Rzeczywistość wydała mi się o wiele niżej szalonych obrazów mej wyobraźni. Koledzy ci nie byli dość weseli, dość szaleni, a mieli maniery bardzo plugawe.

Zdaje mi się, że pan Durand, nadęty zaszczytem profesury w Szkole Centralnej, ale zawsze poczciwina, zasadził mnie do tłumaczenia Salustiusza De Bello Jugurtino. Wolność wydała pierwsze swoje owoce; skoro mnie opuścił gniew, odzyskałem zdrowy rozsądek i bardzo zasmakowałem w Salustiuszu.

Całe kolegium było pełne robotników, liczne sale na naszym trzecim piętrze były otwarte; chodziłem tam dumać samotnie.

Wszystko mnie dziwiło w tej tak upragnionej wolności, którą osiągnąłem wreszcie. Uroki, jakie w niej znajdowałem, nie były te, o których marzyłem: nie znalazłem owych towarzyszy tak wesołych, tak miłych, tak szlachetnych; zamiast nich znalazłem po prostu bardzo samolubnych urwisów.

To rozczarowanie spotykało mnie prawie przez całe życie. Jedynie upojenia ambicji były od nich wolne, kiedy w 1811 zostałem audytorem, a w dwa tygodnie później inspektorem ruchomości. Byłem przez trzy miesiące pijany z radości, że już nie jestem komisarzem wojennym, narażonym na zawiść i dokuczliwości tych tak gruboskórnych bohaterów, którzy byli wyrobnikami Cesarza pod Jeną i pod Wagram. Potomność nie dowie się nigdy o chamstwie i głupocie tych ludzi poza polem bitwy, nawet na polu bitwy co za ostrożność! To byli ludzie tacy jak admirał Nelson, bohater Neapolu (patrz Colletta i to, co mi opowiedział pan di Fiori), jak Nelson myślący wciąż o tym, ile każda rana przyniesie im dotacji i orderów. Co za plugawe bydlęta w porównaniu do wspaniałej cnoty takiego generała Michaud lub pułkownika Mathis! Nie, potomność nie dowie się nigdy, co to za płascy jezuici byli ci bohaterowie z biuletynów Napoleona i jak się śmiałem, dostając w Wiedniu, w Dreźnie, w Berlinie, w Moskwie „Monitora”, którego prawie nikt nie dostawał w armii, aby nie można było kpić z kłamliwych komunikatów. Biuletyny to były machiny wojenne, roboty polowe, a nie dokumenty historyczne.

Szczęściem dla biednej prawdy bezmierna nikczemność tych bohaterów – parów Francji i sędziów w roku 1835 – uświadomi potomność co do ich heroizmu w roku 1809. Robię wyjątek tylko dla miłego Lasalle'a i dla Exelmansa, który później… Ale wówczas nie składał wizyty marszałkowi Bourmont, ministrowi wojny. Moncey też nie byłby dopuścił się pewnych nikczemności, ale Suchet… Zapomniałem wielkiego Gouvion-Saint-Cyr, zanim wiek uczynił go na wpół idiotą, a ten idiotyzm sięga roku 1814. Po tej epoce został jedynie talent do pisania. A w stanie cywilnym pod Napoleonem co za płaska kanalia taki de Barante oblegający pana Daru w Saint-Cloud, w listopadzie, od siódmej rano; taki hrabia d'Argout, nikczemny pochlebca generała Sebastiani!

Ale, mój Boże, gdzie ja jestem? W klasie łaciny, w gmachu kolegium.

72półpięta (daw.) – cztery i pół. [przypis edytorski]
73charakter, który posiadam (…) – Na marginesie: Uzupełnić. W sprawie mojego charakteru. Ktoś może mi powiedzieć: „Czy pan jest księciem albo Emilem, żeby jakiś Jan Jakub Rousseau miał sobie zadać trud zgłębiania pańskiego charakteru i kierowania nim?”. Odpowiem na to: „Cała rodzina brała udział w moim wychowaniu. Raz popełniwszy tę wielką nieostrożność, że po śmierci mojej matki zupełnie przestali się tym zajmować, teraz widzieli we mnie jedyną rozrywkę dla siebie i napełniali mnie całą tą nudą, od której ich uwalniałem. Nigdy nie rozmawiać z dziećmi w moim wieku!”. Pisanie: myśli mi pędzą galopem; jeżeli ich prędko nie notuję, uciekają. Co robić, żeby pisać prędko? W taki to sposób, panie Colomb, uczę się źle pisać. Omar, thirtyest december 1835, wracając z San Gregorio i Foro Boario. [przypis autorski]
74Vous étes (…) substance (fr.) – „Tyś jest, powiedział mu, istnieniem i bytem najprostszym, istotą o swoistej właściwości, zrobioną z czystej substancji”. Cytowany z pamięci fragment satyry Woltera Les systemes. [przypis redakcyjny]
75jak powiada don Jafet z Armenii – w komedii Scarrona pod takimż tytułem. [przypis redakcyjny]
76oblężenie Lyonu poruszyło całe Południe – Lyon był jednym z najsilniejszych ośrodków rebelii żyrondystowskiej i rojalistycznej przeciw dyktaturze jakobińskiej. Oblegany przez wojska Konwencji, stawiał opór przez 2 miesiące (8 VIII–9 X 1793). Jeszcze dłużej (do grudnia) bronił się Tulon, który wezwał na pomoc Anglików. [przypis redakcyjny]
77Gnohti seauton (gr.) – Znaj siebie samego. [przypis redakcyjny]
78…ze swoją kastylską dumą rzekła mi… – zdanie to nie zostało dokończone. [przypis redakcyjny]