Tasuta

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Tymczasem postrachem popędzał siedmiuset lub ośmiuset urzędników w Ministerium Wojny, którego szefowie – piętnaście czy dwadzieścia grubych ryb, przeważnie bez śladu zdolności, mianowani szefami oddziałów – cierpieli największą poniewierkę od pana Daru. Bydlaki te zamiast skracać i upraszczać kwestie starały się często je zagmatwać, nawet dla pana Daru (as makes every day with me my greek117). Przyznaję, że to może rozwścieczyć człowieka, który widzi po lewej ręce na swoim biurku dwadzieścia lub trzydzieści pilnych listów do odpowiedzenia. A tych listów wymagających decyzji widziałem często na stopę wysoko na biurku pana Daru; do tego, czy mało jest ludzi, którzy byliby zachwyceni, mogąc powiedzieć: „Nie dostałem na czas rozkazów od waszej ekscelencji…”; wszystko z perspektywą Napoleona wściekającego się w Schönbrunnie i powiadającego, że zaniedbano coś etc.

Rozdział XLII

Moje stosunki z panem Daru, rozpoczęte w ten sposób w lutym lub w styczniu 1800, skończyły się aż z jego śmiercią w 1828 czy 1829. Był moim dobroczyńcą w tym znaczeniu, że używał mnie chętniej niż wielu innych, ale przebyłem wiele dni dżdżystych, z bólem głowy od pieca zbyt rozgrzanego, pisząc od dziesiątej z rana do pierwszej po północy, i to pod okiem człowieka wściekłego i wciąż rozgniewanego, bo zawsze się bał. To były rykoszety jego przyjaciela Picard: on miał śmiertelny strach przed Napoleonem, a ja śmiertelny strach przed nim.

Czytelnik zobaczy w Erfurcie w 1809 nec plus ultra naszej pracy. Pan Daru i ja prowadziliśmy całą generalną intendenturę armii przez trzy czy osiem dni. Nie było nawet kopisty. Zachwycony swoją robotą pan Daru gniewał się może nie więcej niż dwa albo trzy razy dziennie; to była istna przyjemność. To ani nie ziębiło, ani grzało mojego awansu, zresztą ja nigdy nie leciałem na awans. Widzę to dziś: starałem się być jak najdalej od pana Daru, chociażby tylko za niedomkniętymi drzwiami. Jego wymyślania na obecnych i nieobecnych były mi nieznośne.

Kiedy pisałem „cela” przez dwa „ll” w Ministerium Wojny, na końcu ulicy Hillerin Bertin, nie znałem całej gwałtowności pana Daru, tego wulkanu obelg. Byłem bardzo zdziwiony, miałem zaledwie doświadczenie dziewięcioletniego chłopca, mimo że miałem siedemnaście lat 23 stycznia 1800.

Co mnie przywodziło do rozpaczy, to nieustanne rozmówki moich kolegów, którzy przeszkadzali mi pracować i myśleć. Przez więcej niż sześć tygodni, dosiedziawszy do godziny czwartej, byłem jak ogłupiały.

Feliks Faure, z którym dość blisko byliśmy w Grenobli, nie dzielił bynajmniej moich szalonych marzeń o Miłości i Sztuce. Ten brak szaleństwa zawsze tępił ostrze naszej przyjaźni, która była jedynie kamaraderią. Jest dziś parem Francji, pierwszym prezesem i skazuje bez zbytnich wyrzutów, zdaje mi się, na dwadzieścia lat więzienia kwietniowych wariatów, dla których aż nadto byłoby pół roku więzienia, zważywszy wiarołomstwo of the K[ing], a na śmierć tego drugiego Bailly, roztropnego Morey, zgilotynowanego 19 marca 1836, winnego może, ale bez dowodów. Feliks Faure oparłby się niesprawiedliwości, której by od niego żądano za pięć minut; ale jeśli dać dwadzieścia cztery godziny jego próżności, najbardziej mieszczańskiej, jaką znam, jeżeli k[ról] zażąda od niego głowy niewinnego, znajdzie racje, aby mu ją oddać. Egoizm i zupełny brak najmniejszej iskierki szlachetności, połączone z charakterem po angielsku markotnym i ze strachem, że dostanie obłędu jak jego matka i siostra, tworzą charakter tego mego kolegi. To najbardziej płaski ze wszystkich moich przyjaciół i ten, który zrobił największy los.

Co za różnica ze szlachetnością takiego Ludwika Crozet, Bigilliona! Mareste zrobiłby to samo, ale nie łudząc się, dla awansu, po włosku. Edmund Cardon zrobiłby to samo, jęcząc i nadrabiając wdziękiem; d'Argout z odwagą, myśląc o osobistym niebezpieczeństwie i przemagając tę obawę. Ludwik Crozet (naczelny inżynier w Grenobli) raczej naraziłby heroicznie swoje życie, niżby skazał na dwadzieścia lat więzienia szaleńca szlachetnego jak Kersausie (nigdy go nie widziałem), dla którego byłoby aż nadto pół roku więzienia. Colomb odmówiłby jeszcze bardziej stanowczo, ale można by go oszukać. Tak więc najbardziej płaską figurą z moich przyjaciół jest Feliks Faure (par Francji), z którym żyłem blisko w styczniu 1800, od 1803 do 1805 i od 1810 do 1815 i 1816.

Ludwik Crozet mówił mi, że to jest człowiek o zaledwie przeciętnych zdolnościach, ale wyglądał godnie dzięki nieodłącznemu wyrazowi smutku, który miał już wtedy, kiedy go poznałem „na matematyce”, zdaje mi się, chyba w roku 1797. Jego ojciec, pochodzący z bardzo ubogiej rodziny, zrobił piękną fortunę w administracji finansów i miał ładny majątek w Saint-Ismier (dwie mile od Grenobli, droga do Barraux i Chambéry).

Ale zastanawiam się, że moją surowość względem tego płaskiego para Francji wezmą za zawiść. Czy uwierzy kto, gdy dodam, że nie chciałbym się z nim zamienić na reputację? 10 000 franków i być wolnym od ścigania for my futurs writings118 – byłoby moją buławą marszałkowską, idealną, to prawda.

Feliks Faure przedstawił mnie na moją prośbę Fabienowi, fechtmistrzowi z ulicy Montpensier, jeżeli się nie mylę, tej, gdzie zatrzymywały się kabriolety, tuż obok jest Teatr Francuski, z tyłu Corazza, niedaleko pasaż vis-a-vis fontanny i domu, w którym umarł Molier. Tam robiłem bronią, nie razem, ale w tej samej sali, co wielu grenobelczyków.

Dwóch wielkich i brudnych łajdaków między innymi (mówię o gruncie, nie o pozorach, i o łajdactwie w sprawach prywatnych, nie państwowych), Kazimierz Perier, później minister, i Duchesne, poseł do Izby w 1836. Ten nie tylko oszukiwał w grze na 10 franków w Grenobli w 1820, ale złapano go na gorącym uczynku.

Kazimierz Perier był wówczas może najpiękniejszym młodym człowiekiem w Paryżu: był posępny, dziki, jego piękne oczy błyszczały szaleństwem.

Mówię „szaleństwem” w ścisłym znaczeniu słowa. Pani Savoye de Rollin, jego siostra, sławna dewotka, a mimo to niezła kobieta, była wariatką: przez wiele miesięcy wygłaszała rzeczy godne Aretina w słowach najbardziej jasnych, bez żadnej zasłony. To zabawne, skąd dewotka z bardzo dobrego towarzystwa może wziąć tuzin słów, których nie śmiem napisać tutaj. Elokwencję tę tłumaczy trochę to, że pan Savoye de Rollin, człowiek nader inteligentny, filozof i libertyn etc., przyjaciel mego wuja, stał się zupełnym eunuchem wskutek nadużyć, na rok czy dwa przed małżeństwem z córką milorda Perier. Tak nazywała Grenobla tego człowieka inteligentnego, przyjaciela mojej rodziny, który gardził z całego serca dobrym towarzystwem i który zostawił 350 000 franków każdemu z dziesięciorga czy dwanaściorga dzieci, wszystkich mniej lub więcej emfatycznych, głupich i niepoczytalnych. Ich preceptor był i moim, ów chytry i oschły drab, ksiądz Raillane.

Milord Perier myślał w życiu tylko o pieniądzach. Dziadek Gagnon, który go lubił mimo jego protestantyzmu na punkcie dobrego towarzystwa (co irytowało bardzo dziadka), opowiadał mi, że pan Perier, wchodząc do salonu, mimo woli od pierwszego rzutu oka obliczał bardzo ściśle wartość umeblowania. Dziadek, jak wszyscy ortodoksi, podsuwał upokarzające wyznania milordowi Perier, który unikał dobrego towarzystwa Grenobli jak zarazy (około 1780).

Pewnego wieczora dziadek spotkał go na ulicy:

– Chodź ze mną do pani de Quinsonnas.

– Przyznam ci się do jednej rzeczy, drogi Gagnon: kiedy się spędziło jakiś czas bez widoku dobrego towarzystwa i kiedy się przywykło po trosze do złego, człowiek czuje się w dobrym nie na swoim miejscu.

Przypuszczam, że dobre towarzystwo prezydentowych parlamentu w Grenoble, pań de Sassenage, de Quinsonnas, de Bailly, rozwijało jeszcze afektację w stopniu za silnym dla człowieka żywego i naturalnego jak milord Perier. Sądzę, że nudziłbym się mocno w towarzystwie, w którym Montesquieu błyszczał około roku 1745, u pani de Geoffrin albo u pani de Mirepoix. Odkryłem świeżo, że dowcip dwudziestu pierwszych stronic La Bruyère'a (który w 1803 był moim brewiarzem literackim na wiarę pochwał Saint-Simona przeczytanych w wydaniu trzy- i siedmiotomowym) jest wierną kopią tego, co Saint-Simon nazywa szczytem dowcipu. Otóż w 1836 te same stronice są błahe, puste, w bardzo dobrym tonie z pewnością, ale niezbyt warte trudu napisania ich. Styl jest cudowny w tym, że nie psuje myśli, która ma to nieszczęście, że jest sine ictu. Tych dwadzieścia stronic miało może smak aż do roku 1789. Dowcip, tak rozkoszny dla tego, kto go czuje, nie trwa. Jak piękna brzoskwinia psuje się w kilka dni, dowcip psuje się w dwieście lat, i o wiele szybciej, jeżeli zajdzie przewrót w stosunkach między klasami danego społeczeństwa, w rozdziale władzy w społeczeństwie.

Dowcip musi być o pięć czy sześć stopni powyżej pojęć, które tworzą inteligencję publiczności.

Jeśli jest o osiem stopni wyżej, przyprawia tę publiczność o ból głowy (wada konwersacji Dominika, kiedy się ożywi).

Aby do reszty objaśnić moją myśl, powiem, że La Bruyere był o pięć stopni powyżej inteligencji takich, jak książęta de Saint-Simon, de Charost, de Beauvilliers, de Chevreuse, de la Feuillade, de Villars, de Montfort, de Foix, de Lesdiguières (stary Canaples), d'Harcourt, de la Rocheguyon, de La Rochefoucauld, d'Humieres, panie de Maintenon, de Caylus, de Berry etc., etc.

 

La Bruyère musiał być na poziomie inteligencji z roku 1780, z czasu księcia de Richelieu, Woltera, pana de Vaudreuil, księcia de Nivernais (rzekomego syna Woltera), kiedy ten płaski Marmontel uchodził za perłę dowcipu, z czasu Duclosa, Collégo etc.

W 1836, wyjąwszy rzeczy tyczące sztuki pisarskiej lub raczej stylu i wyjąwszy formalnie sądy o Racinie, Corneille'u, Bossuecie etc., La Bruyère jest poniżej inteligencji społeczeństwa, które by się zebrało u pani Boni de Castellane i które by się składało z panów: Mérimée, Molé, Koreff, mnie, starszego Dupin, Thiersa, Bérangera, księcia de Fitz-James, Sainte-Aulaire, Arago, Villemain.

Faktem jest, że dowcip robi się rzadki; każdy zachowuje wszystkie siły na zawód, który mu daje stanowisko w świecie. Dowcip w brzęczącej monecie, nieprzewidziany nawet dla jego autora, dowcip Dominika jest obrazą konwenansu. Jeżeli się nie mylę, dowcip schroni się do pań lekkich obyczajów, do pani Ancelot (która ma nie więcej kochanków niż pani de Talaru, pierwsza albo druga), ale u której ma się więcej swobody.

Cóż za straszliwa dygresja na intencję czytelników z 1880! Ale czy oni zrozumieją aluzję w tym „na intencję”? Wątpię, gazeciarze będą mieli wówczas inne hasła, aby skłonić do kupienia mowy króla. A czym jest aluzja, którą trzeba tłumaczyć? Dowcipem à la Karol Nodier, dowcipem nudnym.

Chciałbym załączyć w tym miejscu przykład stylu z roku 1835. Będzie to pan Gozlan wypowiadający się na łamach „Temps”…

––

Najłagodniejszym, najszczerzej młodym ze wszystkich tych ponurych grenobelczyków, którzy fechtowali się u wytwornego Fabiena, był z pewnością Cezary Pascal, syn ojca nie mniej miłego, któremu Kazimierz Perier dał krzyż, będąc ministrem, miejsce zaś generalnego poborcy w Auxerre jego przyrodniemu bratu, miłemu panu Turquin.

Ale przy swoim szelmostwie handlowym Kazimierz Perier miał jeden przymiot delfinacki: umiał chcieć. Powietrze Paryża, osłabiające, zużywające zdolność „chcenia”, nie wniknęło jeszcze w nasze góry w roku 1800. Jestem tego wiernym świadkiem dla moich kolegów. Napoleon, Fieschi mieli zdolność „chcenia”, której brak panu Villemain, panu Kazimierzowi Delavigne, panu de Pastoret (Amadeuszowi), wychowanym w Paryżu.

U eleganckiego Fabiena przekonałem się o moim antytalencie do szermierki. Jego fechtmistrz, ponury Renouvier, który się zabił, jak sądzę, zabiwszy w pojedynku jednym pchnięciem szpady swego najlepszego przyjaciela, uświadomił mi bardzo uczciwie mój brak talentu. Miałem szczęście, że zawsze się biłem na pistolety; nie przewidywałem tego szczęścia w 1800 i z irytacji, że zawsze paruję tercje i kwarty za późno, postanowiłem w danym razie rzucić się wprost na przeciwnika. To mnie krępowało za każdym razem, kiedy w armii miałem szpadę przy boku. W Brunszwiku, na przykład, niezręczność moja mogła mnie była wysłać ad patres z dłoni wielkiego szambelana von Münchhausen; na szczęście nie był przy odwadze tego dnia lub raczej nie chciał się skompromitować. Miałem ten sam antytalent do skrzypiec, a przeciwnie, naturalny i szczególny talent do zabijania kuropatw i zajęcy, a w Brunszwiku kruka z pistoletu na czterdzieści kroków, z powozu jadącego szybkim kłusem, co mi zyskało szacunek adiutantów generała Rivaud, tego nadzwyczaj grzecznego człowieka (Rivaud de la Raffinière, znienawidzony przez księcia de Neuchâtel (Berthier), później dowódca garnizonu pod Rouen i „reak” około 1825).

Udało mi się też przestrzelić banknot w Wiedniu, w Praterze, podczas pojedynku z panem Raindre, pułkownikiem czy dowódcą szwadronu lekkiej artylerii. Ten zuch nad zuchy wcale się takim nie okazał!

Słowem, nosiłem szpadę całe życie, nie umiejąc się z nią obchodzić. Zawsze byłem gruby i łatwo traciłem oddech. Zawsze najprzód rzucałem pytanie: „Gotów?” i natychmiast przechodziłem do parady w sekundzie.

W czasie kiedy robiłem bronią z Cezarym Pascal, Feliksem Faure, Duchesne'em, Kazimierzem Perier i paroma innymi krajanami, odwiedziłem milorda Perier. Zastałem go w jednym z jego pięknych domów przy ulicy des Feullants (w pobliżu dzisiejszej ulicy Castiglione); zajmował mieszkanie, którego nie mógł wynająć. Był to kutwa najweselszy i najmilszy w świecie. Wyszedł ze mną, miał błękitny frak z rudą plamą o średnicy ośmiu cali.

Nie rozumiałem, w jaki sposób człowiek ten o wzięciu tak miłym (prawie tak jak mój kuzyn Rebuffel) mógł pozwolić umierać z głodu swoim synom, Kazimierzowi i Scypionowi.

Bank Periera brał na 5% oszczędności służących, woźnych, drobnych właścicieli, były to sumy po 500, 800, rzadko 1500 franków. Kiedy przyszły asygnaty i kiedy za ludwika dostawało się 100 franków, spłacił wszystkich tych biedaków; wielu się powiesiło albo utopiło.

Moja rodzina uważała to postępowanie za haniebne. Nie dziwi mnie ono u kupców, ale czemu, raz doszedłszy do milionów, nie znaleźć przyzwoitego pozoru dla odszkodowania tej biedoty?

Rodzina moja była idealna w sprawach pieniężnych; z trudem godziła się tolerować jednego z naszych krewnych, który spłacił w asygnatach sumę 8000 lub 10 000 franków pożyczoną w biletach banku Lawa (z 1718, sądzę, w 1793).

Wpadłbym w romans, gdybym chciał notować tutaj wrażenie, jakie zrobił na mnie Paryż; wrażenie bardzo odmienione później.

Rozdział XLIII

Nie wiem, czy powiedziałem, że na życzenie swego ojca pan Daru zaprowadził mnie do paru owych towarzystw literackich, którym przewodniczył, ku wielkiej dumie ojca. Podziwiałem talię, a zwłaszcza biust pani Pipelet, żony biednego chirurga od przepuklin. Znałem ją trochę później, po jej awansie na księżnę.

Pan Daru recytował swoje wiersze z dobrodusznością, która zdawała mi się bardzo osobliwa na tej surowej i płomiennej twarzy; patrzałem nań ze zdumieniem. Powiadałem sobie: trzeba go naśladować, ale nie czułem do tego żadnej ochoty.

Przypominam sobie głęboką nudę niedzieli, wałęsałem się bez celu; więc to był ów Paryż, którego tak pragnąłem! Brak gór i lasów ściskał mi serce. Lasy były ściśle związane z mymi marzeniami o tkliwej i wiernej miłości, jak w Arioście. Wszyscy ludzie zdawali mi się prozaiczni i płascy w pojęciach swoich miłości i o literaturze. Strzegłem się zwierzać z moim rozczarowaniem co do Paryża. W ten sposób nie zauważyłem, że centrum Paryża jest o godzinę drogi od pięknego lasu, siedziby jeleni za czasu królów. Jakiż byłby mój zachwyt w 1800 na widok lasu Fontainebleau, gdzie są małe skałki w miniaturze, na widok lasów Wersalu, Saint-Cloud etc. Prawdopodobnie byłbym osądził, że te lasy zbyt są podobne do ogrodu.

Była mowa o tym, by zamianować zastępców komisarzy wojennych. Spostrzegłem to ze zdwojonych uprzejmości pani Cardon dla rodziny Daru, a nawet dla mnie. Jednego dnia pan Daru udał się do ministra z raportem w tym przedmiocie.

Niepokój mój utrwalił w mej głowie obraz pokoju, w którym czekałem wyniku. Pan Daru przechodził tamtędy, wracając od ministra: uzyskał nominację, zdaje mi się, dla panów Cardon i Barthomeuf. Nie byłem zazdrosny o Cardona, ale o pana Barthomeuf, do którego miałem antypatię. Czekając wyniku, napisałem na mojej podkładce wielkimi literami: ZŁY KREWNY.

Zważcie, że pan Barthomeuf był wybornym urzędnikiem, którego wszystkie listy pan Daru podpisywał (to znaczy Barthomeuf przedkładał dwadzieścia listów, pan Daru podpisywał dwanaście, w tym sześć czy siedem z poprawkami, a odsyłał do przerobienia jeden lub dwa).

Z moich podpisywał ledwie połowę, i to jakie listy! Ale Barthomeuf miał ducha i fizjonomię sklepikarza i wyjąwszy autorów łacińskich, których umiał tak, jak umiał „Regulamin żołdu”, niezdolny był powiedzieć ani słowa o związkach literatury z naturą człowieka, ze sposobem jego odczuwania; ja zaś rozumiałem doskonale sposób, w jaki Helwecjusz tłumaczy Regulusa, robiłem sam z siebie mnóstwo zastosowań tego rodzaju, przegoniłem o wiele Cailhavę w sztuce pisania komedyj etc., etc., tym samym uważałem się za wyższego lub co najmniej równego panu Barthomeuf.

Pan Daru powinien był mnie zamianować i następnie tęgo mnie wziąć w kluby. Ale los prowadził mnie za rękę w kilku wielkich okolicznościach mego życia. W istocie, winien jestem mały posążek Fortunie. To było prawdziwe szczęście, że nie zostałem mianowany z Cardonem. Ale wówczas byłem innego zdania; wzdychałem trochę, patrząc na jego piękny złocisty mundur, na jego kapelusz, szpadę. Ale nie miałem najmniejszego uczucia zawiści. Widocznie rozumiałem, że nie mam matki takiej jak pani Cardon. Widziałem ją, jak męczy pana Daru (Piotra), aż do zniecierpliwienia najflegmatyczniejszego z ludzi. Pan Daru nie gniewał się, ale jego dzicze oczy warto było odmalować. Wreszcie powiedział jej przy mnie: „Pani, mam zaszczyt pani przyrzec, że jeżeli będą zastępcy komisarzy, syn pani będzie w ich liczbie”.

Siostrą pani Cardon była, zdaje mi się, pani Auguié, żona naczelnika poczty, której córki żyły wówczas blisko z obywatelką Hortensją Beauharnais. Panienki te chowały się u pani Campan, koleżanki i prawdopodobnie przyjaciółki pani Cardon.

Żartowałem i rozwijałem mój wdzięk z roku 1800 z pannami Auguié, z których jedna zaślubiła niedługo potem, zdaje mi się, generała Neya.

Wydawały mi się wesołe, co do mnie zaś, musiała być ze mnie osobliwa figura; może te panienki miały dość sprytu, aby poznać, że ja byłem dziwny, a nie płaski. Wreszcie, nie wiem czemu, byłem tam mile widziany. Cóż za cudowny salon do kultywowania! Oto co stary pan Daru powinien mi był wytłumaczyć. Tę prawdę, fundamentalną w Paryżu, zrozumiałem pierwszy raz aż w dwadzieścia siedem lat później, po sławnej bitwie pod San Remo119. Los, któremu tyle zawdzięczam, oprowadzał mnie po wielu najwpływowszych salonach. Odrzuciłem w roku 1814 milionowe stanowisko; w 1828 byłem w najbliższych stosunkach z panami Thiers (wczoraj ministrem spraw zagranicznych), Mignet, Aubernon, Béranger. Miałem wielkie uważanie w tym salonie. Pan Aubernon wydał mi się nudny, Mignet niedowcipny, Thiers zbyt bezczelny i gadatliwy; jeden Béranger mi się podobał, ale aby nie wyglądać na człowieka, który schlebia władzy, nie odwiedziłem go w więzieniu i dopuściłem, aby mnie pani Aubernon znienawidziła jako człowieka niemoralnego.

A hrabina Bertrand w 1809 i 1810! Co za brak ambicji lub raczej co za lenistwo!

Mało żałuję straconej sposobności. Zamiast dziesięciu miałbym dwadzieścia tysięcy; zamiast kawalerem byłbym oficerem Legii Honorowej; ale spędziłbym trzy albo cztery godziny dziennie na tych podłostkach ambicji, które stroi się mianem polityki; popełniłbym wiele nikczemności, byłbym prefektem w Mans (w 1814 miałem być mianowany prefektem w Mans).

Jedyna rzecz, której żałuję, to pobyt w Paryżu; ale byłbym zmęczony Paryżem w 1836, tak jak jestem zmęczony moją samotnością wśród dzikich w Civitavecchia.

Razem wziąwszy, nie żałuję niczego, chyba tylko tego, że nie kupiłem renty za gratyfikacje Napoleona około roku 1808 i 1809.

Mimo to stary Daru popełnił błąd (w duchu swoich pojęć), że mi nie powiedział: „Powinieneś starać się spodobać pani Cardon i pannom Auguié, jej siostrzenicom. Przy ich protekcji byłbyś komisarzem wojennym o dwa lata wcześniej. Nie piśnij nigdy ani słowa, nawet panu Daru, o tym, co ci tu mówię. Pamiętaj, że nie dojdziesz do niczego inaczej niż przez salony. Pracuj dobrze rano, a wieczór tkwij w salonie, moją sprawą jest pokierować tobą. Zacznij od tego, aby sobie zdobyć zasługi pilności. Nie przepuść nigdy wtorku pani Cardon”.

Trzeba było aż tyle słów, aby trafić do pojęć wariata, który więcej myślał o Hamlecie i o Mizantropie niż o życiu rzeczywistym. Kiedy się nudziłem w salonie, nie przychodziłem następnego tygodnia, zjawiałem się aż za dwa tygodnie. Przy mojej szczerej fizjonomii oraz straszliwej męce i wycieńczeniu, o jakie przyprawia mnie nuda, łatwo pojąć, ile zyskiwałem przez te zaniedbania! Zresztą zawsze mówiłem o głupcu: to głupiec. Mania ta zyskała mi cały tłum wrogów. Od czasu jak stałem się dowcipny (1826), tłumem cisnęły się złośliwości i „słówka, których się nie zapomina”, jak mówiła mi raz dobra pani Mérimée. Powinienem był być zabity dziesięć razy, a przecież mam tylko trzy rany, z których dwie są dzieciństwem (w rękę i w lewą nogę).

 

Moje salony, od grudnia do kwietnia 1800, to były: pani Cardon, pani Rebuffel, pani Daru, pan Rebuffel, pani Sorel (zdaje mi się), której mąż służył mi za przyzwoitkę w czasie podróży. Byli to ludzie mili i usłużni, którzy interesowali się szczegółowo moimi sprawami, a nawet liczyli się ze mną z przyczyny wzrastającego wpływu pana Daru (hrabiego). Nudzili mnie, bo nie byli nic a nic romantyczni ani literaccy (cut here120), umykałem im, ile mogłem.

Moi kuzyni Marcjal i hrabia Daru wojowali niegdyś w Wandei. Nigdy nie widziałem ludzi bardziej wyzutych z uczucia patriotyzmu; mimo to narażali się w Rennes, w Nantes, w całej Bretanii na to, że mogą zginąć dwadzieścia razy; nie uwielbiali wcale Burbonów, mówili o nich z szacunkiem, jaki się należy nieszczęściu. Pani Cardon mówiła nam mniej więcej prawdę o Marii Antoninie: dobra, ograniczona, wyniosła, bardzo skłonna do amorów i drwiąca sobie na potęgę ze ślusarza zwanego Ludwikiem XVI, tak różnego od miłego hrabiego d'Artois. Zresztą Wersal – dwór króla Fajdana… I nikt, z wyjątkiem może Ludwika XVI, i to rzadko, nie dał tam obietnicy lub przysięgi ludowi inaczej niż w intencji złamania jej.

Zdaje mi się, że czytano u pani Cardon Pamiętniki jej koleżanki, pani Campan, bardzo różne od cielęcych morałów wydrukowanych w 1820 r. Często wychodziliśmy stamtąd aż o drugiej rano, byłem w mojej sferze jako wielbiciel Saint-Simona i mówiłem w sposób, który odbijał od mego zwyczajnego niezdarstwa i egzaltacji.

Ubóstwiałem Saint-Simona w 1800 jak w 1836. Szpinak i Saint-Simon to były jedyne moje trwałe gusty, poza gustem do tego, by żyć w Paryżu, o 100 ludwikach renty, pisząc książki. Feliks Faure przypomniał mi w 1829, że mówiłem to do niego w 1798.

Rodzina Daru była zrazu pochłonięta dekretem organizacji korpusu inspektorów rewii, dekretem często poprawianym, zdaje mi się, przez pana Daru (hrabiego), a potem nominacją hrabiego Daru i Marcjala: pierwszy został inspektorem, a drugi podinspektorem rewii, obaj z haftowanym kapeluszem i czerwonym frakiem. Ten piękny mundur raził wojsko, o wiele mniej próżne wszakże w roku 1800 niż w dwa albo trzy lata później, kiedy rzymską cnotę obrócono w śmieszność.

Sądzę, że opisałem ściśle mój pierwszy pobyt w Paryżu, od listopada 1799 do kwietnia lub maja 1800; zanadto nawet paplałem, będzie trzeba niejedno wymazać. Wyjąwszy piękny mundur Cardona (kołnierz haftowany złotem), salę fechtunku Fabiena i moje lipy w ogrodzie Ministerium, wszystko inne widzę jedynie przez mgłę.

W Ministerium Barthomeuf i Cardon byli wicekomisarzami, a ja bardzo urażony i bardzo pocieszny z pewnością w oczach pana Daru. Bo ostatecznie nie byłem zdolny napisać najgłupszego listu. Marcjal, ten kochany chłopiec, był zawsze ze mną na wesoło i nigdy nie dał mi uczuć, że jako urzędnik byłem zupełnie do niczego. Był cały pochłonięty swymi amorami z panią Lavalette, z panią Petiet, dla której jego rozsądny brat, hrabia Daru, porobił wiele śmiesznych głupstw. Miał pretensje wzruszyć tę niedobrą wróżkę wierszami. Dowiedziałem się o tym w kilka miesięcy później.

Wszystkie te rzeczy, tak nowe dla mnie, stanowiły okrutną dystrakcję dla moich pojęć literackich lub marzeń o miłości namiętnej i romantycznej, co było wówczas jedno i to samo. Z drugiej strony, wstręt mój do Paryża malał, ale byłem zupełnie pomylony: to, co mi się jednego dnia zdawało prawdziwe, nazajutrz wydawało mi się fałszywe. Głowa moja była absolutnie igraszką mojej duszy. Ale przynajmniej nie zwierzyłem się nigdy nikomu.

Od trzydziestu co najmniej lat zapomniałem tę tak pocieszną epokę mego pierwszego pobytu w Paryżu: czując z grubsza, że trzeba by tylko gwizdnąć, nie zatrzymywałem na niej myśli. Nie ma tygodnia, jak myślę o tym na nowo; jeżeli jest jakie uprzedzenie w tym, co piszę, odnosi się ono tylko do Brularda z owego czasu.

Nie wiem, czy robiłem słodkie oczy do pani Rebuffel i do jej córki w czasie tego pierwszego pobytu i czy byłem w Paryżu, kiedy straciliśmy panią Cambon. Przypominam sobie tylko, że panna Adela Rebuffel opowiadała mi szczególne rzeczy o pannie Cambon, której była towarzyszką i przyjaciółką. Panna Cambon, mając posagu 25 000 albo 30 000 franków renty, co wówczas, tuż po Republice, w 1800, było olbrzymie, doświadczyła losu wszystkich zbyt pięknych pozycyj, stała się pastwą najgłupszych pojęć. Sądzę, że trzeba ją było wydać za mąż w szesnastym roku lub przynajmniej kazać jej zażywać wiele ruchu.

Nie zachowałem najmniejszego wspomnienia z mego wyjazdu do Dijon i z armii rezerwowej; nadmiar radości pochłonął wszystko. Pan Daru (hrabia), wówczas inspektor rewii, i Marcjal, podinspektor, pojechali przede mną.

Cardon nie przybył tak prędko, jego sprytna matka chciała dlań czego innego. Przybył niebawem do Mediolanu jako adiutant ministra wojny Carnota. Napoleon użył tego wielkiego obywatela, aby go zużyć (id est121 uczynić niepopularnym i śmiesznym, jeśli możebne. Niebawem Carnot popadł w szlachetne ubóstwo, którego Napoleon zawstydził się aż około 1810, kiedy się go już nie bał).

Nie mam żadnego pojęcia o moim przybyciu do Dijon, tak jak o moim przybyciu do Genewy. Obraz tych dwóch miast zatarły obrazy bardziej pełne, jakie mi zostały z późniejszych podróży. Zapewne byłem pijany radością, Miałem z sobą jakieś trzydzieści tomików stereotypowanych. To udoskonalenie, nowy wynalazek sprawiały, że ubóstwiałem te tomy. Bardzo wrażliwy na zapachy, zawsze myłem sobie ręce po przeczytaniu książki; brzydki zapach zrodził we mnie uprzedzenie do Dantego i do pięknych wydań tego poety zgromadzonych przez moją biedną matkę, której pamięć była mi zawsze święta i droga; około 1800 r. myślałem o niej bardzo często.

Za przybyciem do Genewy (szalałem za Nową Heloizą) pierwszą moją myślą było pobiec do starego domu, gdzie się urodził J. J. Rousseau w 1712 r. W roku 1833 ujrzałem go zmienionym we wspaniały dom, obraz praktyczności i handlu.

W Genewie brak było dyliżansów; zastałem tam początek nieładu, który zaczął przejawiać się w armii. Miałem polecenie do kogoś, zapewne do francuskiego komisarza wojennego, zostawionego dla transportów. Hrabia Daru zostawił chorego konia, czekałem jego wyzdrowienia.

Tu wreszcie odnajduję moje wspomnienia. Po wielu mitręgach jednego rana około ósmej umieszczają na tym młodym koniu szwajcarskim, jasnym gniadoszu, mój olbrzymi tłumok i nieco za Bramą Lozańską wsiadam na konia.

Było to drugi albo trzeci raz w życiu. Serafia i ojciec stale sprzeciwiali się temu, abym jeździł konno, fechtował się etc.

Ten koń, który nie opuścił stajni od miesiąca, po dwudziestu krokach ponosi mnie, skręca z drogi i rzuca się ku jezioru, na pole zasadzone wierzbami: zdaje się, że tłumok go uwierał.

117as makes every day with me my greek – co stale mi robi mój Grek; mój Grek: sekretarz konsulatu francuskiego w Civitavecchia w 1836 r. [przypis redakcyjny]
118for my futurs writings – za to, co napiszę w przyszłości. [przypis redakcyjny]
119San Remo – anagram Saint-Omer, gdzie przebywała Klementyna Curial w momencie zerwania ze Stendhalem (wrzesień 1826 r.). [przypis redakcyjny]
120cut here (ang.) – usunąć to [dosłownie: uciąć tu; red. WL]. [przypis redakcyjny]
121id est (łac.) – to jest. [przypis edytorski]