Tasuta

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Märgi loetuks
Šrift:Väiksem АаSuurem Aa

Rozdział XLIV

Umierałem ze strachu, ale ofiara była spełniona; największe niebezpieczeństwa nie byłyby mnie zatrzymały.

Patrzałem na łopatki mego konia, a trzy stopy, które mnie dzieliły od ziemi, zdawały mi się przepaścią bez dna. Na domiar śmieszności, zdaje mi się, że miałem ostrogi.

Mój młody rączy konik galopował tedy przed siebie wśród tych wierzb, kiedy usłyszałem, że mnie ktoś woła. Był to służący kapitana Burelviller, chłopiec roztropny i sprytny, który, wciąż krzycząc na mnie, abym ściągnął cugle, i zbliżając się do mnie, zdołał w końcu zatrzymać mego konia po dobrym kwadransie galopady we wszystkich kierunkach. Zdaje mi się, że pośród niezliczonych strachów miałem i ten strach, aby mnie koń nie wciągnął w jezioro.

– Czego chcesz? – rzekłem do służącego, skoro wreszcie zdołał uspokoić mego konia.

– Mój pan chce z panem mówić.

Natychmiast pomyślałem o moich pistoletach, to z pewnością ktoś, kto mnie chce aresztować. Droga była pełna ludzi, ale przez całe moje życie widziałem tylko moją ideę, a nie rzeczywistość („jak narowisty koń” – powiedział mi w siedemnaście lat później hrabia de Tracy).

Nawróciłem dumnie do kapitana, który uprzejmie czekał na gościńcu.

– Czego pan sobie życzy? – rzekłem, gotując się do strzału.

Kapitan był to wysoki blondyn w średnim wieku, chudy, z miną kpiarza i wygi, bynajmniej niebudzący zaufania, a raczej przeciwnie. Wytłumaczył mi, że kiedy mijał bramę, pan*** powiedział mu: „Jedzie tam młody człowiek, który udaje się do armii; siedzi pierwszy raz na koniu i nigdy armii nie widział. Niech pan spełni ten miłosierny uczynek, aby się nim zaopiekować przez pierwsze dni”.

Wciąż gotów się pogniewać i myśląc o moich pistoletach, patrzałem na prosty i nieskończenie długi rapier kapitana Burelviller, który, zdaje mi się, należał do cięższej kawalerii: mundur błękitny, guziki i epolety srebrne.

Zdaje mi się, że na domiar śmieszności miałem szablę; teraz nawet jestem tego pewny.

O ile mogę sądzić, spodobałem się temu panu Burelviller, który miał minę wielkiego ladaco; może go wypędzono z pułku i chciał się przyczepić do innego? Ale wszystko to są przypuszczenia, tak jak fizjonomia osób, które znałem w Grenobli przed 1800. Jak mógłbym o tym sądzić?

Pan Burelviller odpowiadał na moje pytania i uczył mnie jeździć konno. Odbywaliśmy etapy razem, chodziliśmy razem po bilety kwaterunkowe; trwało to aż do Casa d'Adda, Porta Nova w Mediolanie, na lewo, idąc w kierunku bramy.

Byłem zupełnie pijany, oszalały ze szczęścia i radości. Tutaj zaczyna się epoka entuzjazmu i doskonałego szczęścia. Radość moja, moje zachwycenie spadły nieco aż wówczas, kiedy zostałem dragonem w szóstym pułku, a i to była tylko krótka przerwa.

Nie myślałem wówczas, że jestem na szczycie szczęścia, jakie istota ludzka może znaleźć na ziemi.

To jest wszelako prawda. I to w cztery miesiące po tym, jak byłem tak nieszczęśliwy w Paryżu, kiedy spostrzegłem (lub zdawało mi się, że spostrzegłem), że Paryż nie jest sam przez się szczytem szczęścia.

Jak mógłbym oddać upojenie, jakiego zaznałem w Rolle?

Trzeba będzie może odczytać i poprawić ten ustęp wbrew memu zamiarowi, z obawy aby nie kłamać artystycznie jak J. J. Rousseau.

Ponieważ poświęcenie mego życia memu losowi było faktem dokonanym, byłem nadzwyczaj śmiały na koniu, ale równocześnie pytałem wciąż kapitana Burelviller: „Czy ja skręcę kark?”.

Na szczęście mój koń był szwajcarski, spokojny i rozsądny jak Szwajcar; gdyby był rzymski i podstępny, byłby mnie zabił sto razy.

Widocznie spodobałem się panu Burelviller, starał się mnie wykształcić całkowicie. Był dla mnie od Genewy do Mediolanu, podczas cztero- lub pięciomilowych etapów dziennych, tym, czym wyborny preceptor powinien być dla młodego księcia. Życie nasze było przyjemną rozmową, przeplataną wydarzeniami miłymi, a niewolnymi od pewnego niebezpieczeństwa – tym samym niepodobieństwo bodaj cienia nudy. Nie śmiałem mówić o moich chimerach ani paplać o literaturze przed tym wygą dwudziestoośmio- lub trzydziestoletnim, który zdawał się przeciwieństwem wszelkiej egzaltacji.

Z chwilą gdy przybywaliśmy na etap, opuszczałem go, dawałem hojny napiwek służącemu, aby mi opatrzył konia, mogłem tedy iść dumać w spokoju.

W Rolle, zdaje mi się, przybywszy wcześnie, pijany szczęściem, lekturą Nowej Heloizy i myślą, że będę przejeżdżał przez Vevey – biorąc może Rolle za Vevey – usłyszałem nagle majestatyczny głos dzwonu w kościele położonym o ćwierć mili powyżej Rolle lub Nyon; udałem się tam. Ujrzałem to piękne jezioro rozciągające się przed mymi oczami, dźwięk dzwonu był czarującą muzyką, która towarzysząc moim myślom, dawała im boską fizjonomię.

Tam, zdaje mi się, najbardziej zbliżyłem się do doskonałego szczęścia.

Dla takiej chwili warto jest żyć.

W dalszym ciągu będę mówił o podobnych momentach, gdzie grunt, co się tyczy szczęścia, był może bardziej realny, ale czy wrażenie było równie żywe, upojenie równie doskonałe?

Co rzec o takiej chwili, aby nie kłamać, aby nie popaść w romans?

W Rolle czy w Nyon, nie wiem, czy tu, czy tu (sprawdzić, bo łatwo jest dostrzec ten kościół otoczony ośmioma czy dziesięcioma wielkimi drzewami), ściśle w Rolle zaczął się szczęśliwy okres mego życia: mogło to być 8 albo 10 maja 1800.

Serce mi bije jeszcze, kiedy to piszę, po trzydziestu sześciu latach. Porzucam papier, błądzę po pokoju i wracam do pisania. Wolę raczej ominąć jakiś prawdziwy rys niż popaść w okropną przywarę deklamowania, jak jest w zwyczaju.

W Lozannie, zdaje mi się, zyskałem uznanie pana Burelviller. Emerytowany kapitan szwajcarski, młody jeszcze, był urzędnikiem miejskim. Był to jakiś „reak” zbiegły z Hiszpanii albo jakiego innego dworu. Wywiązując się z przykrego obowiązku rozdzielania biletów kwaterunkowych tym hyclom Francuzom, wdał się z nami w zwadę i posunął się aż do słów, mówiąc o honorze, jaki mieliśmy służyć ojczyźnie: „Jeżeli to jest honor…”.

Zapewne we wspomnieniu przesadzam to wyrażenie. Położyłem rękę na szabli i chciałem ją wydobyć, co mi dowodzi, że miałem szablę.

Pan Burelviller zatrzymał mnie.

– Późno jest, miasto przepełnione, chodzi o to, aby mieć kwaterę – powiedział mi, czy coś w tym rodzaju, i opuściliśmy ławnika, eks-kapitana, wygarnąwszy mu słowa prawdy.

Nazajutrz, gdyśmy się znaleźli konno na drodze do Villeneuve, pan Burelviller zapytał mnie o moją biegłość w szermierce.

Zdumiony był, kiedy mu wyznałem moje zupełne nieuctwo. Kazał mi stanąć w pozycji za pierwszym razem, kiedy zatrzymaliśmy się pod kasztanami, aby dać się odlać koniom.

– I co byłbyś zrobił, gdyby ten pies arystokrata wyszedł na plac?

– Byłbym walił.

Z pewnością powiedziałem to tak, jak myślałem.

Od tego czasu kapitan Burelviller nabrał dla mnie szacunku i powiedział mi to.

Moja zupełna naiwność i wszelki brak kłamstwa musiały być bardzo oczywiste, skoro dały wartość temu, co w każdej innej sytuacji byłoby ordynarną bufonadą.

Dał mi parę lekcji fechtunku na popasach wieczorem.

– Inaczej nadzieją cię jak…

Zapomniałem porównania.

Martigny, zdaje mi się, u stóp Wielkiego Św. Bernarda, zostawiło mi jedno wspomnienie: piękny generał Marmont w mundurze radcy stanu, błękitne wyłogi na niebieskim, komenderujący przemarszem artylerii. Jakim cudem taki mundur? Nie wiem, ale widzę go jeszcze.

Może widziałem generała Marmont w mundurze generalskim, a dopiero później przyoblokłem go w mundur radcy stanu? (Teraz, w marcu 1836, ten zdrajca książę Raguzy122 znajduje się tuż obok, w Rzymie, mimo tego, co jakieś dziesięć dni temu generał-porucznik Despans nakłamał mi tu, koło tego kominka, przy którym piszę).

Kiedy koło siódmej rano wyruszaliśmy z Martigny – mogło to być l2 albo 14 maja 1800 – generał Marmont stał po lewej stronie drogi.

Byłem wesoły i rześki jak młody źrebak; wydawałem się sobie Calderonem w czasie jego kampanii włoskiej, czułem się niby amator wrażeń, przydzielony do armii, aby widzieć, ale przeznaczony do pisania komedyj jak Molier. Jeżeli później objąłem jakieś stanowisko, to dlatego, aby żyć, nie będąc dość bogaty, aby włóczyć się po świecie na swój koszt… Chciałem po prostu widzieć wielkie rzeczy.

Z większą tedy jeszcze radością niż zwykle oglądałem Marmonta, młodego i pięknego faworyta Pierwszego Konsula.

Ponieważ Szwajcarzy, w których domach mieszkaliśmy w Lozannie, w Villeneuve, w Sion etc., skreślili nam okropny obraz Wielkiego Św. Bernarda, byłem weselszy niż zwykle. Nie weselszy, to złe słowo, raczej szczęśliwszy. Przyjemność moja była tak żywa, tak ostra, że aż przechodziła w zadumę.

Byłem, nie zdając sobie z tego sprawy, nadzwyczaj czuły na piękny krajobraz. Ponieważ mój ojciec i Serafia chwalili bardzo piękności natury w tonie zwykłej swojej hipokryzji, sądziłem, że nie cierpię natury. Gdyby mi ktoś mówił o pięknościach Szwajcarii, byłby mnie przyprawił o mdłości; opuszczałem frazesy tego rodzaju w Wyznaniach i w Heloizie Russa lub raczej, aby rzec ściślej, przebiegałem je szybko, ale te tak piękne obrazy wzruszały mnie mimo mej woli.

Musiałem czuć niezmierną przyjemność wspinania się na Św. Bernarda, ale, dalibóg, gdyby nie ostrożności kapitana Burelviller – ostrożności, które często wydawały mi się przesadne, prawie śmieszne – byłbym zginął może od pierwszego kroku.

Niech sobie czytelnik raczy przypomnieć moje pocieszne wychowanie. Aby mnie uchronić od wszelkiego niebezpieczeństwa, ojciec i Serafia nie pozwolili mi jeździć konno ani, o ile tylko mogli, chodzić na polowanie. Co najwyżej chodziłem na przechadzkę ze strzelbą, ale nigdy prawdziwego polowania, gdzie człowiek poznaje głód, deszcz, bezmiar zmęczenia.

 

Co więcej, natura dała mi delikatne nerwy i skórę wrażliwą jak u kobiety. Nie mogłem w kilka miesięcy później trzymać szabli przez dwie godziny, żeby nie mieć na ręce pełno pęcherzy. Na Św. Bernardzie byłem pod względem fizycznym niby czternastoletnia panienka; miałem siedemnaście lat i trzy miesiące, ale nigdy rozpieszczony syn magnacki nie otrzymał miększego wychowania.

Odwaga wojskowa w oczach mojej rodziny to była cnota jakobinów; ceniło się tylko odwagę sprzed rewolucji, która zyskała Krzyż Św. Ludwika głowie bogatszej linii (kapitan Beyle z Sassenage).

Wyjąwszy stronę moralną, czerpaną przeze mnie w książkach zakazanych przez Serafię, przybyłem tedy na Św. Bernarda jako zupełna zmokła kura. Co byłoby się ze mną stało bez spotkania z panem Burelviller, gdybym wędrował sam? Miałem pieniądze i nawet nie przyszło mi do głowy wziąć służącego. Omamiony rozkosznymi marzeniami opartymi na Arioście i na Nowej Heloizie, puszczałem mimo uszu wszystkie rozsądne uwagi – wydawały mi się mieszczańskie, płaskie, wstrętne.

Stąd mój wstręt, nawet w 1836, do faktów komicznych, w których brodzi z konieczności człowiek z pospólstwa. Budzą we mnie odrazę, która dochodzi do ohydy.

Dziwna sytuacja dla następcy Moliera!

Wszystkie roztropne przestrogi hotelarzy szwajcarskich spłynęły tedy po mnie.

Na pewnej wysokości zimno stało się ostre, otoczyła nas wnikliwa mgła, śnieg okrywał drogę od dawna. Ta droga – mała ścieżka między dwoma murkami z kamieni – była, na osiem do dziesięciu cali, pełna topniejącego śniegu, a pod nim osuwających się kamyków (takich jak w Claix, nieregularnych wielościanów o nieco stępiałych kantach).

Od czasu do czasu wierzchowiec mój wspinał się na widok zdechłego konia; niebawem, co o wiele gorsze, już się nie wspinał. W gruncie to była szkapa.

Rozdział XLV

Święty Bernard

Z każdą chwilą było coraz gorzej. Pierwszy raz ujrzałem niebezpieczeństwo; niebezpieczeństwo to nie było wielkie, trzeba przyznać; ale dla młodej, piętnastoletniej dziewczyny, której nie zmoczył deszcz ani dziesięć razy w życiu!

Niebezpieczeństwo nie było tedy wielkie, ale było we mnie samym: okoliczności pomniejszały człowieka.

Nie będę się wstydził oddać sobie sprawiedliwości: byłem wciąż wesoły. Jeżeli marzyłem, to o okresach, jakimi J. J. Rousseau mógłby opisać te góry posępne, okryte śniegiem, wznoszące się aż pod chmury wierzchołkami wciąż zamglonymi przez wielkie, szare, szybko biegnące obłoki.

Koń mój ciągle się potykał, kapitan klął i był ponury, jego roztropny służący, który stał się moim przyjacielem, był bardzo blady.

Byłem przesiąknięty wilgocią; bez ustanku zastępowały nam drogę, a nawet zatrzymywały nas, gromadki po piętnastu lub dwudziestu żołnierzy, którzy pięli się pod górę.

Zamiast uczuć heroicznej przyjaźni, które w nich przypuszczałem po sześciu latach heroicznych marzeń opartych na charakterach Ferragusa i Rinalda, ujrzałem egoistów skwaszonych i złych. Często klęli na nas ze złości, że byliśmy na koniach, a oni pieszo. Jeszcze trochę, a byliby nam skradli konie.

Ten widok natury ludzkiej był mi przykry, ale oddalałem go szybko, aby się napawać tą myślą: „widzę tedy rzecz trudną!”.

Nie przypominam sobie tego wszystkiego, ale przypominam sobie lepiej późniejsze niebezpieczeństwa, bliżej roku 1800, na przykład koniec roku 1812, marsz z Moskwy do Królewca.

Wreszcie po niezmiernej ilości zygzaków, które zdawały się przedłużać drogę w nieskończoność, między dwiema ostrymi, olbrzymimi skałami ujrzałem po lewej niski domek, prawie pokryty przepływającą chmurą.

To było schronisko! Dano nam, jak całej armii, pół szklanki czerwonego wina, zimnego tak, że zęby cierpły.

Pamiętam tylko wino; z pewnością dodano kawał chleba i ser.

Zdaje mi się, żeśmy weszli do środka, lub też opisy wnętrza schroniska słyszane lub czytane stworzyły obraz, który od trzydziestu sześciu lat zajął miejsce rzeczywistości.

Oto niebezpieczeństwo kłamstwa, które spostrzegłem od trzech miesięcy, odkąd myślę o tym prawdomównym dzienniku.

Wyobrażam sobie na przykład doskonale zejście. Ale nie chcę taić, że w pięć czy sześć lat później widziałem rycinę, która mi się wydała bardzo podobna – i moje wspomnienie jest już tylko tą ryciną.

W tym leży niebezpieczeństwo kupowania rycin z pięknych obrazów, które się widzi w podróży. Niebawem rycina tworzy całe wspomnienie i niweczy wspomnienie rzeczywiste.

To mi się zdarzyło z Madonną Sykstyńską w Dreźnie. Piękna rycina Müllera zniweczyła ją dla mnie, podczas gdy doskonale sobie wyobrażam liche pastele Mengsa z tej samej Galerii Drezdeńskiej, których ryciny nie widziałem nigdzie.

Widzę dobrze trudności trzymania konia za uzdę: ścieżkę tworzyły tak oto ukształtowane skały. Z A do B mogło być trzy albo cztery stopy. D oznacza przepaść. W punkcie L, na zamarzniętym jeziorze, widziałem z piętnaście czy dwadzieścia koni i mułów, które spadły z tej ścieżki. Ściana RP wydawała mi się niemal pionowa, PB bardzo stroma.

Licho było w tym, że cztery nogi mego konia schodziły się w prostej linii utworzonej w punkcie O przez spotkanie się dwóch skał, które tworzyły drogę: wówczas koń robił taką minę, jakby się chciał przewrócić; na prawo nie było to tak groźne, ale na lewo! Co by powiedział pan Daru, gdybym mu zaprzepaścił konia? A zresztą wszystkie moje rzeczy były w olbrzymim tobole, może i znaczna część pieniędzy.

Kapitan klął na służącego, który mu okaleczył drugiego konia, walił trzciną po głowie własnego konia – był to człowiek bardzo gwałtowny. Mną nie zajmował się ani trochę.

Na domiar niedoli przejeżdżała, zdaje mi się, armata; trzeba było kazać koniom przeskoczyć na prawą stronę drogi, ale na tę okoliczność nie przysięgałbym – jest na rycinie.

Przypominam sobie wybornie to długie, okrężne schodzenie dokoła tego diabelskiego zamarzniętego jeziora.

Wreszcie koło Étroubles lub przez Étroubles, w pobliżu wioski nazwanej Saint… licho wie jak, natura zaczęła być mniej surowa.

Było to dla mnie rozkoszne wrażenie.

Rzekłem do kapitana Burelviller: „Święty Bernard to tylko to?”.

Zdaje mi się, że się pogniewał; myślał, że udaję (w gwarze, którąśmy się posługiwali, że „puszczam blagę”).

Zdaje mi się, że widzę w moich wspomnieniach, że mnie potraktował od „rekruckiego ucha”, co mi się wydało zniewagą.

W Étroubles, gdzie nocowaliśmy, czy też w Saint… szczęście moje było bez granic, ale zaczynałem rozumieć, że jedynie w momentach dobrego humoru kapitana mogę sobie pozwalać na uwagi.

Powiedziałem sobie: „Jestem we Włoszech, to znaczy w kraju Zulietty, którą Rousseau spotkał w Wenecji, w Piemoncie, kraju pani Bazile123”.

Rozumiałem dobrze, że te pojęcia były tym bardziej kontrabandą dla kapitana, który, zdaje mi się, potraktował raz Russa jako pisarczyka i łobuza.

Musiałbym układać romans i starać się wyobrazić sobie, co musi czuć chłopak siedemnastoletni, wymknąwszy się z klasztoru, oszalały ze szczęścia, gdybym chciał oddać moje uczucia od Étroubles do fortu Bard.

Zapomniałem powiedzieć, że wywiozłem z Paryża moje dziewictwo; dopiero w Mediolanie miałem się pozbyć tego skarbu. Co zabawne, to że nie przypominam sobie dokładnie z kim.

Siła nieśmiałości i wrażenia zabiły absolutnie pamięć.

W drodze kapitan dawał mi lekcje jazdy konnej; aby zaś przyspieszyć marsz, walił trzciną przez głowę swego konia, który się bardzo narowił. Mój koń to była miękka i roztropna szkapa; podniecałem go ostrogą. Na szczęście był bardzo silny.

Moja szalona wyobraźnia, nie śmiejąc zwierzać swych tajemnic kapitanowi, podsuwała mi bodaj to, aby go wyciągnąć na kwestie jazdy konnej. Nie robiłem z tym sobie ceremonii.

– A kiedy koń się cofa i zbliża się, o tak, do głębokiego rowu, co trzeba robić?

– Co, u licha! Ledwie umiesz siedzieć na koniu, a już pytasz o rzeczy, z którymi biedzą się najlepsi jeźdźcy!

Z pewnością jakaś tęga klątwa musiała towarzyszyć tej odpowiedzi, skorom ją tak dobrze zapamiętał.

Musiałem go diabelnie nudzić. Roztropny służący kapitana przestrzegał mnie, że jego pan daje swoim koniom przynajmniej połowę otrąb, które mi kazał kupować dla mojego. Ten roztropny służący objawił gotowość przejścia do mojej służby; byłby mnie wodził za nos, podczas gdy straszliwy Burelviller maltretował go.

Ta piękna przemowa nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Uważałem z pewnością, że jestem winien nieskończoną wdzięczność kapitanowi.

Zresztą byłem tak szczęśliwy, że oglądam te piękne widoki i łuk tryumfalny w Aoście, iż miałem tylko jedno pragnienie: aby to życie trwało ciągle.

Sądziliśmy, że armia jest o czterdzieści mil przed nami.

Naraz zastaliśmy ją wstrzymaną przez fort Bard.

Widzę się biwakującego o pół mili od fortu, na lewo od gościńca.

Nazajutrz miałem dwadzieścia dwa ukłucia komarów na twarzy i jedno oko zupełnie zamknięte.

Tutaj opowiadanie spływa się ze wspomnieniem.

Zdaje mi się, żeśmy się zatrzymali dwa albo trzy dni pod Bard.

Bałem się nocy z powodu ukąszeń tych straszliwych komarów; miałem czas wyleczyć się do połowy.

Czy Pierwszy Konsul był z nami?

Czy to wówczas, jak mi się zdaje, gdyśmy byli na tej równince pod fortem, pułkownik Dufour chciał go zdobyć siłą? I dwaj saperzy próbowali przeciąć łańcuchy zwodzonego mostu? Czy widziałem, jak koła armat obwiązywano słomą, czy też to jest echo opowiadania, które znajduję w głowie?

Przerażająca kanonada w tych tak wysokich skałach, w tej dolinie tak ciasnej sprawiała mi szalone emocje.

Wreszcie kapitan rzekł: „Weźmiemy się górami na lewo, tam jest droga”.

Dowiedziałem się później, że ta góra nazywa się Albaredo.

Po pół mili usłyszałem tę przestrogę biegnącą z ust do ust: „Trzymaj cugle tylko dwoma palcami prawej ręki, aby jeśli koń spadnie w przepaść, nie pociągnął cię!”.

„Tam do licha, więc jest niebezpieczeństwo!” – powiedziałem sobie.

Droga albo raczej ścieżka, niedawno zaledwie wytyczona oskardami, biegnie po linii CC, litera D oznacza przepaść, R – szaniec.

Zatrzymaliśmy się na małej platformie.

– Aha, celują do nas! – rzekł kapitan.

– Czy jesteśmy na odległość strzału? – spytałem.

– Aha, już się smarkacz boi! – odparł wściekły. Było przy tym siedem czy osiem osób.

Te słowa były niby pianie kura dla świętego Piotra. Widzę się znowu: zbliżam się do brzegu platformy, aby być bardziej narażony; kiedy kapitan ruszył, ociągałem się kilka minut, aby okazać moją odwagę.

Oto jak ujrzałem ogień po raz pierwszy.

Był to rodzaj dziewictwa, które ciążyło mi nie mniej niż tamto.

Rozdział XLVI

Wieczorem, zastanawiając się nad tym, nie mogłem się opamiętać ze zdumienia: „Jak to, więc to tylko to?!” – powiadałem sobie.

To zdziwienie nieco głupawe i ten wykrzyknik towarzyszyły mi całe życie. Sądzę, że to wynika z wyobraźni; robię to odkrycie, tak jak wiele innych w 1836, pisząc.

Nawias. – Często powiadam sobie, ale bez żalu: „Ileż pięknych sposobności zmarnowałem! Byłbym bogaty albo przynajmniej zamożny!”. Ale widzę w 1836, że moją największą przyjemnością jest marzyć, ale marzyć o czym? Często o rzeczach, które mnie nudzą. Wytrwałość potrzebna na to, aby zebrać 10 000 franków renty, jest mi niepodobieństwem. Co więcej, trzeba schlebiać, nie narazić się nikomu etc. To ostatnie jest mi prawie niepodobne.

I cóż! Hrabia de Canclaux był porucznikiem albo podporucznikiem w szóstym pułku dragonów równocześnie ze mną; uchodził za intryganta, spryciarza nietracącego okazji przypodobania się możnym etc., nie robiącego ani kroku, który by nie miał swego celu etc. Generał Canclaux, jego stryj, spacyfikował Wandeę, zdaje mi się, i nie zbywało mu na wpływach. Canclaux opuścił pułk dla kariery konsularnej, miał prawdopodobnie wszystkie przymioty, których mi zbywa, i jest konsulem w Nicei, jak ja w Civitavecchia. Oto co mnie powinno pocieszyć, że nie jestem intrygantem lub przynajmniej zręcznym, przezornym etc. Miałem rzadką przyjemność robienia całe życie wszystkiego mniej więcej, co mi się podobało, i zaszedłem tak samo daleko jak człowiek zimny, zręczny etc. Canclaux wyświadczył mi pewną grzeczność, kiedy przejeżdżałem przez Niceę w grudniu 1833. Może ma nade mną tę przewagę, że ma majątek, ale prawdopodobnie odziedziczył go po stryju; poza tym wziął sobie na kark żonę, starą babę. Nie zamieniłbym się z nim, to znaczy, nie chciałbym, aby moja dusza weszła w jego ciało.

 

Nie powinienem tedy skarżyć się na los. Miałem zły los od siedmiu do siedemnastu lat, ale od przejścia góry Św. Bernarda (2491 metrów nad oceanem) nie mam przyczyny skarżyć się na los, przeciwnie, mogę go sobie chwalić.

W 1804 pragnąłem 100 ludwików i swobody, w 1836 pragnę namiętnie 6000 franków i swobody. To, co ponadto, niewiele przyczyniłoby się do mego szczęścia. To nie znaczy, abym nie chciał uszczknąć 25 000 franków i swobody, aby mieć dobry powóz na elastycznych resorach, ale złodziejstwa stangreta dokuczyłyby mi może więcej, niż powóz sprawiłby mi przyjemności.

Szczęściem moim jest nie mieć nic do administrowania; byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybym miał 100 000 dochodu w domach i w ziemi. Wyprzedałbym co rychlej wszystko lub bodaj trzy czwarte, ze stratą, aby kupić rentę. Szczęście dla mnie to nie musieć rozkazywać nikomu i nie słuchać niczyich rozkazów; sądzę tedy, iż dobrze zrobiłem, żem się nie ożenił z panną Rietti albo z panną Vidau.

Koniec nawiasu.

Przypominam sobie, że doznałem niezmiernej przyjemności, wjeżdżając do Étroubles i do Aosty. „Jak to, przełęcz Św. Bernarda to tylko to?” – powtarzałem sobie bez ustanku. Popełniłem nawet ten błąd, że powiedziałem to parę razy głośno; w końcu kapitan Burelviller zwymyślał mnie – mimo mej naiwności wziął to za bufonadę. Bardzo często moje naiwności mają ten skutek.

Śmieszne lub bodaj przesadzone słowo wystarczało często, aby mi zepsuć najpiękniejsze rzeczy: na przykład pod Wagram, obok armaty, kiedy trawa się zapalała z żaru, jakiś pułkownik, bufon, zresztą mój przyjaciel, rzekł: „To bitwa olbrzymów!”. Wrażenie wielkości pierzchło natychmiast na cały dzień.

Ale, wielki Boże! Kto to przeczyta? Cóż za groch z kapustą! Czy zdołam wreszcie wrócić do mego opowiadania? Czy czytelnik wie teraz, czy jest w roku 1800, przy pierwszych krokach młodego wariata, czy też przy roztropnych rozważaniach człowieka pięćdziesięciotrzyletniego!

Zauważyłem przed opuszczeniem mojej skały, że kanonada pod Bard robiła straszliwy hałas; to było wspaniałe, zbyt bliskie co prawda niebezpieczeństwa. Dusza, zamiast sycić się w całej czystości, była jeszcze nieco zajęta tym, aby się trzymać w garści.

Ostrzegam raz na zawsze dzielnego człowieka, jedynego może, który będzie miał odwagę mnie czytać, że wszystkie piękne refleksje tego rodzaju są z r. 1836. Byłbym nimi bardzo zdziwiony w 1800; może mimo mego oczytania w Helwecjuszu i Szekspirze nie byłbym ich zrozumiał.

Zostało mi jedno wspomnienie, wyraźne i bardzo poważne, owego szańca, który tak do nas walił z armat. Komendant tej forteczki, położonej opatrznościowo, jak by powiedzieli poczciwi pisarze z 1836, myślał, że zatrzymuje generała Bonaparte.

Zdaje mi się, że wieczorna kwatera przypadła u jakiegoś proboszcza, już dość zmaltretowanego przez dwadzieścia pięć lub trzydzieści tysięcy ludzi, którzy przeciągnęli tamtędy przed kapitanem Burelviller i jego uczniem. Kapitan, egoista i zły, klął; zdaje mi się, że proboszcz obudził we mnie litość, odezwałem się do niego po łacinie, aby uśmierzyć jego strach. Był to ciężki grzech, była to w miniaturze zbrodnia tego hultaja Bourmont pod Waterloo124. Szczęściem kapitan nie słyszał.

Wdzięczny proboszcz nauczył mnie, że donna znaczy kobieta cattiva – zła i że trzeba powiedzieć: Quante sono miglia di qua a Ivrea?, kiedy chcę się dowiedzieć, ile jest mil stąd do Ivrei.

Był to początek mojej włoszczyzny.

Byłem tak uderzony mnogością martwych koni i innych szczątków armii, które widziałem między Bard a Ivreą, że nie zachowałem wyraźnego wspomnienia z tej drogi. Po raz pierwszy miałem to wrażenie, tak często powtarzające się później: znajdować się wśród kolumn armii Napoleona. Obecne wrażenie pochłaniało wszystko, absolutnie tak jak wspomnienie pierwszego wieczoru, kiedy Giul[ia] wzięła mnie za kochanka. Moje wspomnienie jest jedynie romansem sporządzonym z tej okazji.

Widzę jeszcze pierwszy obraz Ivrei oglądanej z trzech ćwierci mili, nieco na prawo; na lewo w oddali góry, może Monte Rosa i góry otaczające Biella, może góra Resegone w Lecco, którą miałem tak ubóstwiać później.

Trudność była nie w tym, aby uzyskać bilet kwaterunkowy od wystraszonych mieszkańców, ile w tym, aby obronić tę kwaterę od band żołnierzy włóczących się dla rabunku. Coś mi majaczy szabla dobyta, aby bronić bramy naszego domu, który konni strzelcy chcieli zdobyć, aby tam biwakować.

Wieczorem doznałem wrażenia, którego nie zapomnę nigdy. Poszedłem do teatru wbrew memu kapitanowi, który, widząc moje dzieciństwo i moją niezdarność w obchodzeniu się z szablą, zbyt dla mnie ciężką, bał się z pewnością, aby mnie gdzieś nie zamordowano na rogu ulicy. Nie miałem munduru, a to jest najgorsze, co być może, między oddziałami armii… etc., etc.

Bądź co bądź wybrałem się do teatru; dawano Matrimonio segreto Cimarosy; aktorce, która grała Karolinę, brakowało zęba z przodu. Oto wszystko, co mi zostało z boskiego szczęścia.

Skłamałbym i pisałbym romans, gdybym próbował je rozbierać.

W jednej chwili moje dwa wielkie czyny: 1° żem przebył Św. Bernarda, 2° żem był w ogniu – znikły. Wszystko to zdało mi się grube i płaskie. Odczuwałem coś takiego, jak ów zachwyt wobec kościoła nad Rolle, ale o wiele czystszy i żywszy. Pedantyzm Julii d'Etange zawadzał mi w Russie, gdy wszystko było boskie – u Cimarosy.

W pauzach przyjemności mówiłem sobie: „I oto wdepłem125 w to ordynarne rzemiosło zamiast poświęcić życie muzyce!!”.

Odpowiedź brzmiała, bez cienia zgryźliwości: „Trzeba żyć, zobaczę świat, zostanę dzielnym żołnierzem, a po roku lub dwóch wrócę do muzyki, do mojej jedynej miłości”. Powtarzałem sobie te napuszone frazesy.

Życie moje odnowiło się, całe moje paryskie rozczarowanie pogrzebane na zawsze! Ujrzałem wyraźnie, gdzie jest szczęście. Zdaje mi się dziś, że moje wielkie nieszczęście musiało tkwić w tym: nie znalazłem szczęścia w Paryżu, gdzie wierzyłem w nie tak długo – gdzież tedy jest? Czyżby było w naszych górach? W takim razie rodzina moja miałaby rację i lepiej uczyniłbym, wracając tam.

Wieczór w Ivrei zniweczył na zawsze Delfinat w mojej pamięci. Gdyby nie piękne góry, które oglądałem rano, może Berland, Saint-Ange i Taillefer nie byłyby pobite na zawsze.

Żyć we Włoszech i słyszeć tę muzykę stało się podstawą wszelkiego mego rozumowania.

Nazajutrz rano, idąc przy naszych koniach z kapitanem, który miał sześć stóp wzrostu, miałem to dzieciństwo, aby mówić o moim szczęściu; odpowiedział mi grubymi żartami na temat łatwości aktorek. To słowo było mi drogie i święte przez pannę Kubly; co więcej, tego rana byłem zakochany w Karolinie (z Matrimonio). Zdaje mi się, że przyszło między nami do poważnej sprzeczki, zastanawiałem się nawet, czy go nie wyzwać.

Nie rozumiem zupełnie mojego szaleństwa: to tak jak moje wyzwanie kochanego Joinville (obecnie baron Joinville, intendent, wojskowy w Paryżu), nie umiałem utrzymać szabli poziomo.

Skorośmy się pojednali z kapitanem, zajęła nas, zdaje mi się, bitwa nad Ticino, w którą, zdaje się, byliśmy wmieszani, ale bez niebezpieczeństwa. Nie powiem więcej z obawy, aby nie pisać romansu; tę bitwę czy utarczkę opowiedział mi w głównym zarysie w kilka miesięcy później pan Guyardet, major szóstego albo dziewiątego pułku szwoleżerów. Historia pana Guyardet, opowiadana, zdaje mi się, Joinville'owi w mojej obecności, uzupełnia moje wspomnienia i boję się, że biorę wrażenie tego opowiadania za wspomnienie.

Nie przypominam sobie nawet, czy bitwa nad Ticino liczyła się w moim wrażeniu za drugi widok ognia, w każdym razie mógł to być jedynie ogień armatni; może baliśmy się, że nas wezmą na szable, skoro znajdziemy się z garstką kawalerii zagarnięci przez nieprzyjaciół. Widzę jasno tylko dym armat albo strzelaniny. Wszystko jest mętne.

Wyjąwszy szczęście najbardziej żywe i szalone, nie mam w istocie nic do powiedzenia od Ivrei do Mediolanu. Krajobraz zachwycał mnie. Nie wydał mi się ucieleśnieniem piękna, ale kiedy za Ticino – aż do Mediolanu – obfitość drzew oraz bujność wegetacji (nawet łodygi kukurydzy, zdaje mi się) zasłaniały mi widok na sto kroków po prawej i lewej, uważałem, że to jest piękno.

Taki był dla mnie Mediolan, i to przez dwadzieścia lat (od 1800 do 1820). Zaledwie ten ubóstwiany obraz zaczyna się oddzielać od piękna. Rozsądek powiada mi: „Ależ prawdziwe piękno to Neapol i Posillipo na przykład, to okolice Drezna, zwalone mury Lipska, Łaba pod Altoną, Jezioro Genewskie etc.”. To mój rozum mi powiada, ale serce czuje tylko Mediolan i przepych pól, które go otaczają.

122ten zdrajca książę Raguzy – zdrada marszałka Marmont, księcia Raguzy, w kwietniu 1814 r. przesądziła o abdykacji Napoleona. [przypis redakcyjny]
123w Piemoncie, kraju pani Bazile – Wyznania Russa. [J. J. Rousseau; red. WL]. [przypis redakcyjny]
124zbrodnia tego hultaja Bourmont pod Waterloo – na cztery dni przed bitwą gen. Bourmont zdezerterował z szeregów armii Napoleona do obozu nieprzyjaciela. [przypis redakcyjny]
125wdepłem – dziś popr.: wdepnąłem. [przypis edytorski]